Przyznajmy się: czasem wszystkie to robimy. Patrzymy na dziecko sąsiadki, które w wieku trzech lat recytuje wiersze, i zastanawiamy się, dlaczego nasze ledwo skleja zdania. Albo widzimy, jak syn koleżanki zdobywa medale w sporcie, podczas gdy nasz woli budować zamki z klocków. Porównujemy. Czasem z dumą, czasem z zazdrością, a czasem z cichym ukłuciem: "Czy moje dziecko jest gorsze?". To naturalne, ludzkie, ale – jak przekonują psycholodzy – może być też pułapką. Zastanówmy się razem, co ten nawyk z nami robi, kiedy ma sens, a kiedy zamienia się w emocjonalną bombę – dla nas i dla naszych dzieci.
Żyjemy w świecie, który aż kipi od rywalizacji. Media społecznościowe pokazują nam idealne dzieci – śliczne, grzeczne, zdolne. W przedszkolach i szkołach rankingi, gwiazdki i pochwały tylko podsycają ogień. My, rodzice, wpadamy w ten wir, bo chcemy wiedzieć, czy "nadążamy". "Porównywanie jest wbudowane w naszą psychikę – to sposób na ocenę, gdzie stoimy" – mówi dr Susan Newman, psycholożka społeczna i autorka książek o rodzicielstwie. Ale co, jeśli zamiast pomagać, zaczynamy się w tym gubić?
Wyobraźmy sobie: nasza pięcioletnia córka maluje obrazek – krzywe słońce, dwa drzewa. Cieszymy się, ale zaraz przypominamy sobie, że córka kuzynki w tym wieku wygrała konkurs plastyczny. Radość przygasa, a w głowie rodzi się myśl: „Może powinnam ją zapisać na zajęcia?”. Zamiast cieszyć się chwilą, porównujemy i analizujemy. To my, dorośli, nakręcamy się na „lepsze-gorsze”. A dziecko? Ono po prostu maluje.
Nie oszukujmy się – czasem porównywanie pomaga. Jeśli zauważamy, że inne dzieci w grupie naszego malucha płynnie czytają, a nasz sześciolatek wciąż się męczy, możemy potraktować to jako sygnał. Nie po to, by wpadać w panikę, ale by sprawdzić, czy potrzebuje wsparcia – może logopedy, może więcej czasu z książką. "Porównywanie może być użyteczne, gdy służy jako punkt odniesienia do zrozumienia rozwoju" – tłumaczy dr Daniel Siegel, neuropsychiatra i autor książki "Mindsight". Klucz w tym, by nie robić z tego dramatu, tylko narzędzia.
Pomyślmy o tym jak o mapie: widzimy, gdzie jesteśmy, i planujemy trasę. Jeśli nasz nastolatek spędza godziny przed ekranem, a rówieśnicy angażują się w pasje, może warto się zastanowić, jak go zachęcić do działania. Porównanie w takich momentach to nie wyrok, a podpowiedź. Problem zaczyna się, gdy zamiast mapy trzymamy w ręku kij.
Porównywanie ma ciemną stronę – i to my, mamy, często płacimy za to najwyższą cenę. Kiedy nasze dziecko "nie dorasta" do innych, czujemy się jak nieudacznice. "Dlaczego jej syn gra na pianinie, a mój tylko się bawi telefonem?" – myślimy, a wstyd i presja rosną. Zaczynamy obwiniać siebie: za mało czytamy, za dużo pracujemy, nie zapisaliśmy na te cholerne zajęcia z baletu. To błędne koło, bo zamiast wspierać dziecko, skupiamy się na własnych lękach.
Siedzimy z kubkiem herbaty, a w głowie przewijają się obrazy "lepszych" dzieci. Nasze serce ściska się z żalu, że może nie dajemy dość. A jaka jest prawda? Każde dziecko ma swój rytm, swoje tempo. Porównując, tracimy z oczu to, co nasze ma wyjątkowego – ten uśmiech, gdy buduje wieżę z klocków, albo upór, z jakim uczy się jeździć na rowerze. Zamiast świętować, karzemy się za coś, na co często nie mamy wpływu.
Teraz popatrzmy na drugą stronę. Nasze dzieci nie są ślepe ani głuche. Kiedy mówimy: "Czemu nie możesz być jak Zosia?", albo wzdychamy, że "Kuba już to potrafi", one to czują. "Dzieci szybko wychwytują, że są porównywane, i zaczynają wierzyć, że nie są dość dobre" – ostrzega dr Laura Markham, psycholożka i autorka "Peaceful Parent, Happy Kids". To cios w ich poczucie wartości, które i tak dopiero się buduje.
Wyobraźmy sobie naszą siedmiolatkę, która wraca z tańca. My, chcąc dobrze, rzucamy: "Patrz, jak ładnie Julka skacze, może spróbuj tak jak ona?". Niby motywacja, a w rzeczywistości przekaz: "Nie jesteś wystarczająca. Ona jest lepsza". Z czasem dziecko zaczyna się bać porażki, wycofuje się albo robi wszystko, by nas zadowolić – kosztem siebie. A przecież nie o to nam chodzi, prawda? Chcemy, by rosły pewne siebie, a nie w cieniu cudzych sukcesów.
A co, jeśli porównujemy własne dzieci między sobą? "Dlaczego nie możesz być taki grzeczny jak twój brat?" – rzucamy w złości. To mina podkładowa w relacjach rodzeństwa. Jedno czuje się lepsze, drugie gorsze, a rywalizacja zamienia dom w pole bitwy. Psychologowie biją na alarm: to prosta droga do zazdrości i uraz, które ciągną się latami. Zamiast budować więzi, tworzymy mur. Każde z naszych dzieci jest inne – i to jest ich siła, nie wada. Pewnie wiele z nas zna to z własnych rodzin. Często więzi, które w dorosłym życiu są zerwane, zaczęły pękać w dzieciństwie. Właśnie wtedy, gdy siostra czuła się gorsza od brata, a brat miał wrażenie, że siostrę rodzice kochają bardziej.
To nie tak, że mamy zupełnie przestać porównywać – to nierealne. Ale możemy zmienić podejście. Zamiast szukać, w czym nasze dziecko "przegrywa", szukajmy, w czym błyszczy. Może nie czyta jeszcze płynnie, ale buduje z klocków konstrukcje, jakich nie wymyśliłby żaden inżynier? Może nie gra w piłkę jak Messi, ale ma serce, które rozczula wszystkich wokół? Skupmy się na tym, co w nich wyjątkowe, a nie na tym, czego brak.
Pomaga też spojrzenie na siebie z łagodnością. Nie jesteśmy maszynami do wychowywania geniuszy – jesteśmy mamami, które robią, co mogą. Gdy następnym razem złapiemy się na porównywaniu, zatrzymajmy się. Weźmy oddech i przypomnijmy sobie: nasze dziecko to nie projekt do ulepszenia, tylko człowiek do kochania. A jeśli czasem zerknijmy na innych, róbmy to z ciekawością, nie z presją.
Dr Markham mówi: "Naszym zadaniem jest widzieć dziecko takim, jakie jest, a nie takim, jakie chcielibyśmy, by było". To trudne, ale piękne wyzwanie. Porównywanie może być iskrą do działania, ale gdy staje się obsesją, gasi radość – naszą i naszych dzieci. Następnym razem, gdy zobaczymy, jak córka sąsiadki zdobywa kolejny medal, uśmiechnijmy się, pogratulujmy – i wróćmy do cieszenia się tym, co mamy w domu. Bo nasze dzieci nie są gorsze. Są nasze. I to wystarczy.