Historie osobiste

"Czy w lesie jest wifi? Po tym pytaniu nie byłam pewna, czy uda się zachwycić wnuki pięknem natury"

"Czy w lesie jest wifi? Po tym pytaniu nie byłam pewna, czy uda się zachwycić wnuki pięknem natury"
Fot. Agencja 123rf

Kiedyś wystarczył patyk i kamyki, by doskonale się bawić. Dziś moje wnuki nie chcą iść na spacer w miejsca bez dostępu do sieci. Ja też używam internetu, jest przydatny, ale jednak dbam o umiar. Dlatego postanowiłam pokazywać dzieciom realny świat, w prawdziwym lesie.

Syn z synową wybrali się na romantyczny weekend do Słowacji. Ułatwiłam im decyzję, zobowiązując się do opieki nad wnukami. W ramach atrakcji postanowiłam, że zabiorę Antosia i Helenkę na wycieczkę do lasu. Podobno jeszcze nie byli, bo ich wielkomiejscy rodzice skupiali się na bliżej dostępnych rozrywkach, najlepiej w centrach handlowych.

Te dzieci nic nie wiedzą o naturze

Nie jestem jakąś wielką fanką natury, ale bardzo miło wspominam wakacje z rodzicami pod namiotem i letnie dni spędzane u dziadków, w ich daczy nad jeziorem, gdzie w ogrodzie był domek na drzewie i huśtawka z opony. Nie liczyłam może na szaleńczy entuzjazm, ale nie spodziewałam się aż tak chłodnej reakcji ze strony wnucząt. Hela z Antkiem patrzyli na mnie z niepewnością, by nie rzec, z nieufnością. Do zachwytu było im daleko.

– Do lasu? A po co? Co będziemy tam robić? – dociekał Antoś.

– Czy to jest aby bezpieczne? – zapytała z kolei Helenka, która wdała się w mamę, jeśli chodzi o ostrożność.

– Spokojnie, będziecie pod moją opieką, nic złego wam nie grozi – zapewniłam.

Dałam też przykłady, co ciekawego można robić w lesie: wędrować ścieżkami, które po wichurach są jak naturalne tory przeszkód, obserwować ptaki i słuchać ich śpiewu, wypatrywać malin i poziomek, szukać tropów…

– Jeżeli będziemy mieć szczęście, może spotkamy jakieś zwierzęta. Daniele albo wiewiórki. Może usłyszymy i wypatrzymy dzięcioła – kusiłam.

Udało mi się ich zainteresować. Moje miejskie wnuczęta lubiły zwierzęta, choć inne niż psy czy koty znały głównie z wizyt w zoo. Nadal jednak mieli wiele pytań dotyczących naszej wyprawy:

– Czy tam są ubikacje z umywalkami? – Heli-czyścioszce bliżej było do małej damy niż urwisa.

Antka nurtowały kwestie techniczne.

– A będzie tam zasięg? I wifi?

Kiedy usłyszałam z ust pięciolatka to pytanie, zwątpiłam w sens naszej leśnej wyprawy. Żeby przedszkolak martwił się o dostęp do sieci? W jakich my czasach żyjemy?

– Będziemy mieć Internet z mojego telefonu, który ma zasięg nawet w puszczy – uspokoiłam wnuka, na którego buzi odmalował się wyraz ulgi. – Ale mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić i bez komórek.

 

Jak wyczarować magię w świecie bez wifi

Robiłam dobrą minę do złej gry, ale miałam coraz większe obawy, czy rzeczywiście miło spędzimy czas w lesie. Może moje współczesne do bólu wnuki okropnie się wynudzą i wrócą do domu rozczarowane? Koszyk z prowiantem zamiast pucharków z lodami, wyprawa w nieznane, gdzie sieć kojarzy się wyłącznie z pająkiem, proste leśne atrakcje w towarzystwie babci zamiast oferty profesjonalnego animatora dziecięcych zabaw… Czy to się uda?

Antoś i Helenka to bystre dzieci, dobrze radzące sobie w grupie rówieśniczej i otaczającym ich mikro świecie. Jak to możliwe, że zarazem tak mało w nich ciekawości wobec świata, który zaczyna się za rogatkami miasta?

Ja też byłam typowo miejskim dzieckiem, ale właśnie dlatego kochałam wyprawy na wieś, do lasu, nad jezioro. Swego czasu byłam mistrzynią wspinania się na drzewa i uwielbiałam jeść czereśnie prosto z gałęzi. Cóż, wtedy nie mieliśmy smartfonów, przebodźcowania ani ogromu rozmaitych możliwości. Wystarczały nam proste rozrywki. Wieże budowane z kamieni i łódki z kory puszczone z nurtem rzeczułki. Zazwyczaj idealizuje się dzieciństwo, ale… czy tamte czasy naprawdę nie były lepsze?

 

Nie negując internetu

Obecnych rodziców cechuje większa ostrożność lub nawet nadopiekuńczość, i ja to rozumiem. Dzieci nie noszą klucza na szyi, za to dostają smycz w postaci komórki. Foteliki w samochodach, kaski podczas jazdy rowerem, sprzeciw wobec wszelkiej przemocy – popieram obiema rękami. Ale istnieje druga strona medalu związana z wirtualną rzeczywistością, która odciąga młodzież od prawdziwego, namacalnego świata.

Moja synowa, choć wcześnie została mamą, odnalazła się w tej roli i bardzo dba o wszechstronny rozwój Helenki i Antosia. Widzę to i doceniam, nie jestem stereotypową teściową, która tylko szuka pretekstu do krytyki. Moje wnuki chodzą na rozmaite zajęcia: basen, taniec, malowanie, lepienie z gliny, karate, angielski. Mają zapewniony codzienny ruch, jedzą zdrowo, rosną jak na drożdżach i oboje są szczupli. Helenka, jako jedyna ze swojej grupy, potrafi już czytać. To wesołe, mądre dzieciaki, otoczone mądrą troską. Która jednak nie wyklucza dawania im telefonów z dostępem do internetu…

Coś przez to tracą. Chociażby umiejętność bycia tu i teraz. Nie da się „siedzieć” w necie i jednocześnie zauważać piękno otaczającego świata. Można też przeoczyć czające się w nim zagrożenia. Wirtualna rzeczywistość to ważna część życia, ale nie powinna stawać się jego istotą. Dzisiejsze kilkulatki zdają się mądrzejsze niż te z moich czasów. Uczą się języków obcych, obsługi komputera, potrafią pisać na klawiaturze lepiej niż dorośli. Ale czy to nie jest niepokojące, że wiele z nich widziało słonia w zoo, a nie widziało sarny w lesie albo krowy na łące?

Oczywiście ja też korzystam z Internetu, nie jestem wykluczoną cyfrowo konserwatystką, która nie ma pojęcia, jak zrobić rolkę czy wstawić post. Niemniej staram zachować zdrowy balans i tego samego życzę moim wnukom. Dlatego miałam nadzieję, że nasza wyprawa do lasu okaże się udana.

 

Odwiedziny w realnym świecie

Z początku dzieciaki wydawały się nieco onieśmielone; pewnie przesadziłam z przestrogami, że w lesie należy się zachować cicho. Jednak stopniowo się rozkręcały. Spacerowaliśmy, tropiliśmy ślady, zgadywaliśmy, czy te kuliste bobki zostawił zając czy może daniel. Zrobiliśmy piknik na polanie. Telefonu używaliśmy, ale po to, by robić zdjęcia. Antek nie wspomniał o zasięgu, a pedantyczną Helę zafascynowało mrowisko. Obserwowała pracowite owady dosłownie z wypiekami na buzi. Jednak największym hitem okazał się…

– Babcia! Zobacz to! – krzyknął Antek, wskazując obiema rękami ku górze.

Uniosłam głową i dostrzegałam szybującego na tle błękitu nieba ewidentnie drapieżnego ptaka. O imponującej rozpiętości skrzydeł i białej głowie. Czyżby…?

Sprawdziliśmy w necie – jednak się przydał – i okazało się, że z dużym prawdopodobieństwem mieliśmy szczęście zaobserwować bielika, który wcale nie jest orłem, bo należy do rodziny jastrzębiowatych. To spotkanie, choć podniebne, zrobiło na moim wnuku ogromne wrażenie. Odkrył w sobie żyłkę ornitologa i na następną wyprawę do Puszczy Zielonki zabrał ze sobą kieszonkowy atlas ptaków. Hela zaopatrzyła się w podobny, ale tyczący owadów. I tak przynajmniej raz w miesiącu badamy leśny świat…

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również