Historie osobiste

"Dlaczego nie idę na wojnę o alimenty? Chyba wciąż łudzę się, że on do mnie wróci"

"Dlaczego nie idę na wojnę o alimenty? Chyba wciąż łudzę się, że on do mnie wróci"
Fot. Agencja 123rf

Byłam w nim naprawdę zakochana. Tak bardzo, że kiedy po kilku miesiącach zaszłam w ciążę, tryskałam szczęściem. Szczególnie, że byłam już przed czterdziestką. Wszystko wyglądało jak niespodziewany prezent od losu. Niestety, okazał się być kosztownym upominkiem.

Przyjechałam do Warszawy po maturze. Tu mieszkała moja ciotka i na pierwsze miesiące zatrzymałam się u niej. Rodzina jej męża pomogła mi z pracą i szybko zaczęłam czuć się tu jak u siebie. Wiem, że wsparcie ciotki było trochę taryfą ulgową, miałam łatwiejsze początki niż wiele osób, które przyjeżdża do dużych miast w ciemno i musi sobie poradzić.

Praca i znajomi to nie wszystko

Zawsze byłam wesołą osobą, umiałam zaskarbić sobie sympatię kolegów i koleżanek z pracy. Miałam niewielką paczkę znajomych i ciekawą pracę w wydawnictwie książkowym. Równolegle kończyłam studia zaoczne. Wszystko się układało, no może prawie wszystko.

Nie miałam szczęścia do mężczyzn. Może byłam zbyt niepewna siebie. Nie zapomniałam, że jestem dziewczyną ze wsi, która w rodzinie musiała walczyć o swoje i nie była zbyt rozpieszczana w miłości. Pewnie dlatego wciąż trafiałam na facetów z problemami. Kilka razu usłyszałam nawet komentarz, że powinnam znaleźć chłopaka na poziomie, a nie jakiego kolejnego rozbójnika.

Dziś widzę, że było w tym trochę prawdy. Jeden był bawidamkiem i miał kochankę, drugi postawił szybko sprawę jasno: nie zamieszka ze mną w Warszawie, trzeci był agresywny i nadużywał alkoholu, czwarty wydawał się najbliższy wzorca porządnego chłopaka, ale po roku zerwał ze mną z komentarzem, że nie pasujemy do siebie... Już traciłam nadzieję, że kiedykolwiek znajdę wartościowego partnera, a już całkiem zbladły moje marzenia o dziecku. Świętowałam 39 urodziny i wtedy wpadłam na Pawła.

 

Poraziło mnie uczucie

Byłam tak wygłodniała miłości, że zainteresowanie w jego oczach odczytałam jako zakochanie. Zadurzyłam się w nim całkowicie. Pierwszej nocy wylądowaliśmy u mnie i tak już zostało. Spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę. Nie dość, że chciał ze mną być (a już zaczynałam wątpić, że ktoś może mnie pokochać), to jeszcze był naprawdę opiekuńczy. Robił zakupy, gotował, zabierał mnie na różne fantastyczne imprezy (organizował festiwale muzyczne, więc dużo jeździliśmy).

Paweł był rozwodnikiem, pięć lat starszym. Kilka razy ze smutkiem wspomniał, że zawsze chciał mieć dzieci, ale była żona nie chciała. Dlatego, gdy po zaledwie kilku miesiącach test ciążowy pokazał wynik pozytywny, on szalał z radości. Ja też, bo w tym wieku to nie jest taka oczywistość. I zawsze marzyłam o rodzinie, choćby dlatego, że moja własna nie była idealna.

 

Sama jestem swoim wrogiem

Jak to jest, że sami psujemy coś, co przecież jest dla nas dobre? Z każdym miesiącem stawałam się coraz bardziej drażliwa. Robiłam awantury o byle co. Oczekiwałam, że będzie mi codziennie przypominał, że jestem dla niego ważna. On na początku uspokajał mnie i zwalał wszystko na burze hormonalną związaną z ciążą i połogiem. Kiedy jednak zaczęłam żądać oświadczyn, przy ludziach, w niezbyt miłej formie, denerwował się.

Moja ciotka próbowała mu wytłumaczyć, że najprawdopodobniej nie czuję się warta tego całego szczęścia i to moja niepewność się tak objawia. Przecież go kocham i nasze dziecko też. On kiwał głową i wzdychał. Ania miała 2 lata, kiedy Paweł pierwszy raz powiedział, że chyba tego nie uniesie.

Zaczęłam się bać, że odejdzie, ale nie umiałam nic z tym zrobić. Byłam jeszcze bardziej podminowana. Nerwowo poszukiwałam dowodów zdrad. Kłóciliśmy się często, on coraz rzadziej bywał w ciągu dnia w domu. Wykręcał się pracą. Zaczął kłamać, wielokrotnie nakrywałam go na tym, ale wymyślał jakiejś tłumaczenia. Po prostu unikał mnie. Kiedyś krzyczałam na niego, że za mało pomaga przy dziecku, a on mnie popchnął. Wyszedł z domu i nie wrócił przez dwa dni. Aż wreszcie oznajmił, że to koniec. Dwa dni później zobaczyłam go z inną dziewczyną na sąsiedniej ulicy.

 

Rodzina mówi, że jestem głupia

Wciąż słyszę, że Paweł to okropny człowiek i powinnam go podać do sądu o alimenty. Kiedy odchodził obiecał, że będzie mi dawał na Anię 800 złotych miesięcznie, bo więcej nie da rady. Zgodziłam się. Po kilku miesiącach przestał dawać w ogóle, tłumacząc się utratą pracy. Jednocześnie wciąż wrzuca w media społecznościowe filmiki, na których przygotowuje krewetki lub wyjeżdża z nową dziewczyną na weekendy. Nie wygląda na faceta bez pieniędzy. 

Próbowałam z nim rozmawiać, ale jest oschły i niemiły, a ja nie umiem z nim walczyć. Dlatego wciąż słyszę od przyjaciółek i rodziny, że daję się wykorzystywać, a on jest zwykłym alimenciarzem i trzeba go ostro postraszyć komornikiem. Na rozum wiem, że trzeba. Niestety, nie potrafię. Nie wiem, czy to głupota, czy poczucie winy, a może jednak uczucie, które wciąż się tli.

 

Czy wszyscy są winni?

Siostra mówi, że przeze mnie rozpadł się ten związek. Ma teorie, że facetom niewiele trzeba, by chcieli być z kobietą, ale jednak trzeba czasem o nich zadbać a poza tym generalnie dać im spokój. Według tej teorii faktycznie byłam fatalną partnerką. Źle o sobie myślę, przestałam dbać o wygląd, przytyłam od rozstania ponad dziesięć kilogramów. Całkowicie straciłam wiarę w siebie. Biorę to na siebie, nie umiałam zadbać o ten związek.

Z drugiej strony, nawet jeśli Paweł nie chce ze mną być i dawno się odkochał, to jednak powinien wywiązywać się z obowiązków alimentacyjnych. Teraz Ania ma 7 lat, idzie do szkoły, a mnie nie stać, by wysłać ją na wakacje. Czemu nie umiem wyegzekwować alimentów? Przecież w głębi serca nie wierzę, że on chciałby do mnie kiedykolwiek wrócić. Trudno mi nawet uwierzyć, że w ogóle chciał kiedykolwiek ze mną być. Ma nową dziewczynę, wygląda na zadowolonego. Czemu jestem taka słaba? Czy wciąż go kocham? Czy to jednak wyrzuty sumienia?

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również