Danuta Stenka mogłaby już odpocząć i zwolnić. Mogłaby grać mniej, rano zostać w ulubionym domu. Ale to nie Stenka. Emanuje energią, radością, ma nowe pomysły, chce jej się. Życie jest jak bombonierka, otwierasz i nie wiesz, jaka czekoladka się trafi. Każdy etap życia może fascynować, wnosić nowe kolory. Danuta Stenka docenia zwykłe sprawy, które sprawiają, że w trudnej rzeczywistości żyje się ciekawiej, milej.
Spis treści
Danuta Stenka wygląda świetnie, choć ma oszczędny makijaż i szary sweter. Nawet gdy mówi o rzeczach trudnych, coś w niej świeci od środka, oczy błyszczą. Gdy będziemy kończyły rozmowę, zrozumiem, że to jej optymizm. Dotyczący spraw małych, ale przede wszystkim tych, które z malkontentów zmieniają nas w entuzjastów życia. Zapamiętam jej słowa wypowiedziane pod koniec spotkania: „W małych rzeczach bywam pesymistką, o dużych myślę z nadzieją”.
Twój STYL: Pozytywne myślenie i psychiczny dobrostan to dobry kapitał na trudne czasy…
Danuta Stenka: Wczoraj rozmawialiśmy z mężem o sytuacji wokół nas, o tym, jak stawia do pionu. I stwierdziliśmy: Kurczę, mamy naprawdę dobre życie. W pewnym sensie jesteśmy bogaci.
W tym bogatym życiu najbardziej docenia pani…
Ludzi. Zwłaszcza męża, który, co na początku tylko przeczuwałam, jest moją drugą połówką. Sprawdzianem był czas, gdy nasze córki wyfrunęły z domu. Zostaliśmy my i cisza. Puste gniazdo – nie zapomnę tego uczucia. Czułam się jak zeszłoroczna bulwa – młode ziemniaczki wykopano, a ona może sobie już zgnić w ziemi. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, to trwało dość krótko. Okazało się, że we dwoje jest nam całkiem dobrze. Ogromny dar od losu spotkać swoją drugą połowę. Moim bogactwem są też dzieci.
Córki wchodzące w dorosłość i matka, która ma zaakceptować tę nową rozdzielną relację – to trudne?
Raczej na swój sposób fascynujące. Mam wrażenie, że kiedy córki rozpoczęły samodzielne życie, pojawiła się we mnie większa uważność w naszych relacjach, cierpliwość. Wcześniej czas dla nich musiałam wyszarpywać, ale i ucinać. Zasypana pracą żyłam w pędzie, ale życie domowe z pomocą rodziców moich i męża toczyło się niezmiennie, wszystko działo się jakby samo. Przyjmowałam to, choć oczywiście niebezrefleksyjnie. W tej chwili wolę ucinać to, co przychodzi z zewnątrz, niż nasze wspólne chwile. Poza tym obudziła się we mnie cecha, która kiedyś zaskoczyła mnie w mojej mamie. Ona była szeryfem w rodzinie. Wpajała nam, dzieciom, zasady i konsekwentnie wymagała, żebyśmy się do nich stosowali. Kiedy wyjechałam w świat i zaczęłam przyjeżdżać do domu okazjonalnie, potem już z narzeczonym, wkrótce mężem – zauważyłam, że mama na jej terytorium, na którym wyznaczała kierunki, stawiała znaki zakazu, nakazu itp., pozwala się poruszać według innych zasad, które niekoniecznie były jej bliskie. Pomyślałam wtedy, że to cecha, której chyba po niej nie odziedziczyłam. I nagle łapię się na tym samym – otwiera się furtka, wchodzą dzieci, już nie dziewczynki, tylko niezależne kobiety ze swoimi pomysłami na życie i… nawet jeśli coś jest nie po mojej myśli, przyjmuję.
Może to, co my uznajemy za dobre, nie jest najlepsze dla dzieci? Optyka matki i tu zmienia się na różnych etapach życia?
Mam na to zgodę. Będzie jeszcze inaczej, kiedy pojawią się wnuki. O ile się pojawią. Tak, nowe niezmiennie fascynuje, ożywia, pociąga. Mam jedynie wrażenie, że teraz to nowe jest uszyte z innego materiału niż w czasach, kiedy byłam młoda. Wtedy było lekkie, zwiewne jakby z delikatnych batystów, jedwabiów, a teraz pojawiają się plusze, aksamity, mięsiste tkaniny. Ale nadal w wiosennych kolorach.
Wyświetl ten post na Instagramie
Co jeszcze sprawia, że czuje się pani życiowo bogata?
Mój zawód – też prezent od losu. Nie marzyłam o nim, chciałam pójść w ślady mojej mamy, zostać nauczycielką. To się stało za namową przede wszystkim mojej pani profesor od polskiego. Byłam w klasie matematyczno-fizycznej, nie brałam udziału w szkolnych akademiach, ale ona coś we mnie wyczuła. I nieoczekiwanie w czwartej klasie wysłała mnie na konkurs recytatorski, gdzie usłyszałam: „Z mat-fizu, w ostatniej klasie? No, próbuj”. W domyśle: większych sukcesów nie wróżymy. To był konkurs międzyszkolny, awansowałam do wojewódzkiego, a tam zdobyłam drugie miejsce. Od tego się zaczęło. Bardzo żałuję, że nie zadałam pani profesor pytania, jak wywąchała te moje predyspozycje. Już za późno, odeszła.
W pani roli teatralnej w "Marii Stuart" w Teatrze Narodowym krytycy widzą eksplozję klasycznego, a jednocześnie współczesnego aktorstwa. Kostiumy, m.in. lateksowa czarna suknia królowej, są awangardowe. W zawodzie pociąga panią ta świeżość?
Teoretycznie jestem emerytką, która – po jednym dniu zawieszenia – wróciła do pracy. Ale mam wrażenie – i oby mnie ono nie opuściło do ostatnich dni – że jeszcze tylu rzeczy nie dotknęłam, jeszcze tyle mam do zrobienia! Czuję w sobie zapasy niewykorzystanego potencjału, nieodkryte, pozamykane kantorki, których prawdopodobnie sama nie umiem otworzyć. Kody dostępu znają czy odnajdują ludzie, których spotykam na drodze zawodowej. Dlatego ich też uważam za bogactwo. Wydaje mi się, że moją aktorską furtką uchylaną zbyt rzadko jest ta prowadząca do ról komediowych. Przy "Nigdy w życiu", mimo namów Kasi Grocholi, przez długi czas nie brano mnie pod uwagę. Grałam wtedy głównie role dramatyczne. Pytałam reżysera: „Dlaczego nie chcieliście mnie sprawdzić?”. Usłyszałam: „Uznaliśmy, że się do tego nie nadajesz”. A przecież zanim znalazłam się w Warszawie, to w Szczecinie czy Poznaniu grywałam w komediach, nawet farsach i bywało, że z sukcesami. Tutaj zapakowano mnie szczelnie do szuflady ról dramatycznych i właściwie wmówiono mi, że poza nią nie istnieję. Do dziś, ilekroć pojawia się propozycja roli komediowej, czuję wewnętrzny niepokój. A z drugiej strony wiem, że gdyby ktoś zechciał i potrafił otworzyć tę furtkę na oścież, to może go tam czekać niespodzianka i będzie dużo do wzięcia.
Za chwilę się o tym przekonamy. Czeka nas premiera Sługi narodu. To komedia.
Polska wersja ukraińskiego serialu, tam z główną rolą Wołodymyra Zełenskiego. U nas prezydenta gra Marcin Hycnar. Moja postać to jego sekretarka. Pracowała z kilkoma poprzednimi prezydentami, oni przychodzili i odchodzili, a ona trwa. W nowym szefie, który na początku wydaje się politycznym niedorajdą, wyczuwa uczciwego człowieka i mimo pozornej surowości pomaga mu. To drobiazg, ale lubię tę rolę.
Widzę błysk w oku. Co panią najbardziej cieszy na scenie, przed kamerą?
Kiedy sama siebie zaskakuję. Kiedy wydarza się coś, czego nie planowałam, czego nawet nie byłam w stanie przewidzieć. Kiedy nagle usłyszę nową jakby muzykę wielokrotnie wypowiadanego przez siebie tekstu, kiedy nieoczekiwanie objawiają się nowe sensy, kiedy czuję, na jakim poziomie powinna się odbywać moja rozmowa z widzem. A właściwie doświadczam tego. To jest dopiero radość! Przypomina mi to sytuację z lat osiemdziesiątych, gdy w naszych sklepach na półkach stał jedynie ocet i kiedy któregoś dnia dostaliśmy paczkę z RFN-u od jakichś nieznanych nam ludzi. A w niej? Rzeczy u nas trudne do zdobycia czy wręcz nieosiągalne, o jakości dla nas niewyobrażalnej! Takie momenty zaskoczenia i radości mogą zdarzyć się na szeregowej próbie albo na trzydziestym lub pięćdziesiątym spektaklu. To stan wyjątkowego skupienia, który pozwala przekroczyć granice rzeczywistości, oderwać się od ziemi. Przesyłka z nieba. Czasami przychodzę do teatru i myślę: przyniosłam w brzuchu tyle różnych emocji, na pewno wypełnię nimi rolę. Po czym wchodzę na scenę i… wszystko wycieka gdzieś bokiem, pozostaje męka i pisk myszy. A zdarza się, że jestem pusta jak dzwon, ciężka jak kamień i nie mam żadnej nadziei, że na scenie urodzi się cokolwiek poza rzemieślniczym odrobieniem tego, co wypracowałam podczas prób. A tu nagle dostaję przesyłkę z nieba i… frunę. Bo o jej wyjątkowości świadczy również to, że nie przychodzi ani regularnie, ani na zamówienie, a jej zawartość, czyli owo „coś”, co dla mnie jest w mojej pracy największym źródłem radości, szczęścia, nie należy do mnie, nie jest moją własnością. Dostaję to tylko na dłuższą czy krótszą chwilę... A potem marzę, żeby wróciło. Czekam.
Wyświetl ten post na Instagramie
W domu, w którym zostaliście we dwoje, tworzy pani nowe miejsca, zmienia przestrzeń?
Dziwne, bo z jednej strony nie chcę niczego wywracać do góry nogami, dobrze mi u siebie. A z drugiej od czasu do czasu pragnę nowego, bo kiedy nic się nie zmienia, czuję, że obłazi mnie kurz. Od kilku lat męczyło mnie światło w naszym living roomie, a właściwie jego niedostatek, ale dawało się wytrzymać. W pewnym momencie poczułam, że siedzę w grobowcu i niemalże z dnia na dzień zamówiłam nowe lampy, w starych zmieniłam abażury i pojawiło się nowe światło, klimat, energia. Bardzo lubię mój ogród. Pani, która go projektowała, fantastycznie zderzyła różne odcienie zieleni, srebro iglaków z czerwonym bukiem, klonem czy perukowcem, z glediczią, która zachowuje wiosenną zieleń liści, i wiązem z żółto-zielonymi odrostami, ale niewiele było kwiatów. Rekompensowałam sobie ich brak kwiatami w donicach. Któregoś roku pojawiły się hortensje, które postanowiłam jesienią zadołować i wiosną posadzić w ogrodzie. Nie wróżono mi z nimi sukcesu w naszym klimacie. I rzeczywiście, krzewy się rozrastały, a kwiatów ani śladu. I wreszcie, po trzech czy czterech latach, patrzę: zaczęły kwitnąć! Teraz każdej jesieni kolejne hortensje trafiają do „przechowalni” i wiosną znajduję im miejsce w ogrodzie. Ostatnio wciskam też coraz to nowe cebulki krokusów, żonkili i tulipanów. Wczesną wiosną, kiedy niektóre drzewa mają jeszcze puste gałęzie, one tworzą piękne kolorowe dywany.
Ogrodnictwo może być schronieniem przed prozą życia?
O tak, to moja nowa pasja. Jednak nie tylko o kwiaty chodzi. Przez lata, dopóki nie odeszli, mieszkali z nami teściowie – babcia Tereska i dziadek Staś. Całe swoje życie spędzili we Wrocławiu, ale pochodzili ze wsi, więc tęsknota do ziemi pozostała i kiedy zamieszkali z nami, oni zajęli się ogrodem. Dziadek przynosił ze spacerów z wnuczkami jakieś witki, samosiejki brzózek i sadził. Kiedyś na hałdzie piachu budowlanego wyrósł malusieńki dzikus – robinia, czyli akacja. Dziadek przesadził ją pod płot i dziś stoi wielkie drzewo. Zasadził też sporo krzewów owocowych. Babcia prowadziła ogródek – kwiatki sezonowe, ale przede wszystkim warzywa. Kiedy odeszła, ogródek zdziczał. Nie mieliśmy na niego ani czasu, ani pomysłu. I stał się moim wyrzutem sumienia. Aż tu nagle któregoś lata zobaczyłam u kuzynki grządki w skrzyniach! Fantastyczne rozwiązanie. No i zrobiliśmy rewolucję! Przepraszając w duchu teściów, wykarczowaliśmy stare krzewy, dwie wiśnie i oczyściliśmy ogródek. Rozrysowaliśmy plan, zamówiliśmy skrzynie – zmieściło się osiem o wymiarach metr na dwa. Ścieżki wokół każdej pokryliśmy białymi kamykami, tłuczniem, a dookoła zasadziliśmy nowe krzewy owocowe. W skrzyniach posialiśmy i posadziliśmy warzywa. To jest mój nowy konik! Choć ogrodnictwo nie jest mi obce. Moja mama – mieszkaliśmy na wsi – kiedy na wiosnę uprawiała ogródek, wydzielała dwie małe grządki i oddawała po jednej mnie i bratu. Mogliśmy je uprawiać wedle woli i byliśmy za nie odpowiedzialni. Bardzo to lubiłam. Choć zawsze przychodził nieprzyjemny moment, kiedy trzeba było plewić zielsko.
Wtedy, jako dziewczynka, nie miała pani lakieru na paznokciach, nie było żal.
Dziś używam rękawiczek, są podgumowane tylko od wewnętrznej strony, więc ziemia, pył i tak dostają się pod paznokcie. Ale jakie to ma znaczenie! Łapię się na tym, że idę po szczypiorek i wracam do domu po… godzinie. Wcina mnie ten ogródek, połyka. Tegoroczna wiosna będzie już jego trzecią. W pierwszym sezonie był lockdown, miałam dużo wolnego czasu, który spędzałam głównie w moim warzywniaku. W poprzednim roku, w lutym zaczęliśmy próby Marii Stuart z reżyserem Grzegorzem Wiśniewskim. Cieszyłam się na tę pracę, ale byłam zła na terminy: dlaczego właśnie teraz, okradacie mnie z wiosny! Okazało się, że praca ograbiła mnie również z lata i wczesnej jesieni w ogródku. Już się cieszę na tegoroczną wiosnę i już mam plan na wyhodowanie własnej rozsady. Posieję nasionka do doniczek, które ustawię w pokojach córek, skoro nikt tam nie mieszka.
O tym lakierze mówiłam trochę żartem, ale widzę, że pani sprawę nowej pasji traktuje poważnie. Istnieje świat poza aktorstwem?
Jasne! Kiedy wiosną po założeniu grządek jako pierwsze wzeszły rzodkiewki – cieszyłam się jak dziecko! Odkryłam ryneczek, gdzie można kupić sadzonki. W jednej skrzyni posadziłam zioła. W innych, m.in. ogórki, pomidory, różne sałaty w tym pyszną rukolę, jarmuż, cukinię, dynię, marchew... I moje zeszłoroczne odkrycie – bakłażan! Nie wiedziałam, że można hodować bakłażany w ogródku, w naszych warunkach! Ciekawa odmiana, nieznana mi dotąd – nie owalny, ciemnofioletowy tylko cienki, podłużny, jaśniejszy w kolorze i smaczniejszy. Kwitnie ślicznymi fioletowymi kwiatkami z żółtym środkiem. Chyba nie wierzyłam, że ten kwiatek zamieni się w owoc. Któregoś dnia zaglądam pod liście, a tam malutka liliowa fajeczka – jest, pierwszy! A potem pojawiły się kolejne. Zostawiłam sobie ich nasionka.
Lubię pani pogodę ducha, jest zaraźliwa. Skąd ten optymizm?
Optymizm? Moja rodzina uważa, że należę do tych, dla których szklanka jest do połowy pusta. Pewnie dlatego, że wszystkiego się boję, zazwyczaj nie jestem do końca zadowolona z tego, co zrobiłam, i potem przeżywam, nie śpię po nocach... Taka jest moja natura. Ale myślę, że spokój, którego mam coraz więcej, powoli tę szklankę uzupełnia.
Może więc słowem bardziej na miejscu jest nadzieja? Najlepsza na trudny czas?
Tak. I dostępna na każdym etapie życia.
Wyświetl ten post na Instagramie