Małżeństwo Grzegorza Kasdepke i Zofii Bugajny-Kasdepke to dowód na to, że randka w internecie może się tak skończyć. Specjalistka od public relations i autor książek dla młodzieży tworzą dom pełen smaków, zapachów i miłości.
ZOFIA BUGAJNA-KASDEPKE – zajmuje się doradztwem strategicznym w obszarze komunikacji marketingowej. Razem z dwójką wspólników prowadzi agencję SEC Newgate CEE. Jest mentorką w Fundacji Liderek Biznesu, należy do grona ekspertów Ośrodka Dialogu i Analiz THINKTANK. Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim, jest prelegentką i mówczynią motywacyjną. Ma 40 lat.
GRZEGORZ KASDEPKE – wielokrotnie nagradzany autor bestsellerowych książek dla dzieci, które trafiają także na listę lektur szkolnych, m.in. „Detektyw Pozytywka”. Ambasador Polszczyzny. W wieku lat 22 został redaktorem naczelnym magazynu „Świerszczyk”, w wieku lat 49 jest jednym z najchętniej tłumaczonych polskich pisarzy. W połowie 2022 r. ukaże się „Królik po islandzku” – napisana wspólnie z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim książka wyłącznie dla dorosłych!
Pięć dni po wypowiedzeniu słów: „Dzień dobry, mam na imię Zofia”, wprowadziłam się do mieszkania Grzegorza na Saskiej Kępie. To była rewolucja i dla nas, i dla nastoletniego wówczas syna Grzegorza, Kacpra. Na szczęście szybko się dotarliśmy; z rodzinnego domu wyciągnęła go dopiero dziewczyna. Miał wtedy 22 lata i śmialiśmy się, że jest dzieckiem z brodą. Przed poznaniem oboje z Grzegorzem prowadziliśmy się raczej wesoło i nie stroniliśmy od flirtów. Poznaliśmy się już w czasach randkowania przez internet. Początkowo nie chciałam się umówić, o spotkaniu zdecydował los. Grzegorz wypatrzył mnie na rockowym koncercie. Na szczęście nie speszył mnie wtedy (byłam ze znajomymi). Napisał następnego dnia i tak się zaczęło! Spotkaliśmy się w warszawskim Wrzeniu Świata – od razu między nami zawrzało! Nie wiem, która decyzja była poważniejsza: ślub czy łączenie bibliotek. Wypuszczenie zdublowanych książek w świat to była prawdziwa deklaracja, że nasze życie będzie już zawsze wspólne.
Jednak miesiąc przed ślubem wylądowałam nagle na operacyjnym stole. Gdyby nie determinacja Grzegorza w wyjaśnieniu, co mi jest, mogło być ze mną bardzo źle. To on znajdował specjalistów i umawiał wizyty. Gdyby mógł, nosiłby mnie wtedy na rękach. To doświadczenie jeszcze bardziej nas scaliło. Ślub nabrał wówczas nowego znaczenia. Doceniamy urodę życia. Mąż dba o to, by w naszym domu zawsze były świeże kwiaty. Uwielbiam to! Ja zasadziłam mu jego ukochane gladiole w donicach na balkonie. To on najczęściej dla nas gotuje i jest w tym świetny. Ja gotuję od czasu do czasu, zwykle na ważne okazje. Obstawiam się wtedy książkami kulinarnymi, eksperymentuję z przepisami i tworzę wyszukane dania. Trudno o większy kontrast, ale w tym cały urok. W domu moją specjalnością są nalewki, zwłaszcza z dzikich owoców, jak głóg czy tarnina. Grzegorz tworzy do nich prześmieszne etykiety. Kwaśną Zochę pije się lepiej niż Wywar na serce. Kocham czas, kiedy robimy razem przetwory. Zdarza się, że to 50-70 kilogramów warzyw, więc zajmuje nam to kilka dni. Stoimy razem w kuchni, kroimy, przecieramy, mieszamy w garach. Pijemy też wino, rozmawiamy i się całujemy. To najpiękniejszy czas w roku. Grzegorz uważnie słucha, stąd jego prezenty potrafią zaskakiwać. Czasami jest to oszałamiający sznur pereł, czasami latarka czołówka (bo wyjeżdżam, a nie w każdym hotelu są nocne lampki do czytania). Gdy wyjeżdża, wzruszają mnie jego instrukcje zostawione w domu: rozrysowany ołówkiem schemat uruchamiania piecyka gazowego albo opisane klucze do piwnicy. Takie detale są ważne. Ty napompujesz mi koła w rowerze, ja wstanę rano zrobić ci kanapki na podróż. Kluczowe: żeby nie była to transakcja, w której zaczyna się liczenie przysług. Specjalnie budzę się wcześniej, żeby popracować, bo po godzinie, dwóch z sypialni wychodzi Grzegorz. Jest już po pierwszej kawie i porannym czytaniu, więc gotowy do robienia nam czegoś pysznego do jedzenia. Po śniadaniu mogę biec do pracy. Grzesiek w zabawny sposób opisał to w książce „Mruczando” o naszej kamienicy – stukot moich obcasów na klatce oznacza koniec poranka.
Zawodowo jesteśmy z dwóch różnych światów: ja pracuję z dużymi firmami i doradzam zarządom, on pisze książki. Na oko możemy wydawać się niedopasowani, ja odpicowana, on zawsze na luzie, ale są to tylko pozory. Oddychamy tym samym powietrzem i interesują nas te same sprawy. Nieustannie przekazujemy sobie wszystko, co ciekawe, czytamy sobie fragmenty książek, zostawiamy wydarte z gazety artykuły. Łączy nas miłość do literatury, opery, teatru. Gdy coś nas poruszy, to dzwonimy w trakcie dnia, by od razu się tym ze sobą podzielić. Kiedy nie możemy razem podróżować, Grzegorz wysyła mi krótkie filmy. Jest perfekcyjnym narratorem, bo jego prezentacje to popis erudycji i humoru. Uwielbiam słyszeć: „Zosieńka, musisz to zobaczyć!”. Najczęściej wyjeżdżamy jednak razem, tylko we dwoje. Gdy coś zwiedzamy, Grzegorz potrafi zaskoczyć przewodników swoimi pytaniami; nie zadaje ich po to, aby popisywać się czy wprowadzać kogoś w zakłopotanie. Po prostu patrzy na wiele spraw świeżym okiem, jak dziecko, jest ciekawy świata, potrafi zauważyć coś, czego nie widzą inni. Dlatego rozmowy z nim są tak wciągające!
Kasdepke ma silny charakter, ale jego siła wynika z wrażliwości. Widzę w moim mężu osobę niezwykle szlachetną, ciepłego człowieka, który z życzliwością patrzy na ludzi. Dobro znajduje odzwierciedlenie w jego książkach. I myślę, że właśnie dlatego cieszy się tak wielką sympatią czytelników. Takich rzeczy nie da się oszukać. I za to go kocham.
Dzień zaczyna się od kawy; parzę ją w kawiarce – dla siebie i Zosi. Wracam do łóżka, żeby poczytać przez kilkanaście minut - poranki powinny smakować literaturą i espresso. Nie pozwalam, aby były pośpieszne. Rytm nadaje radiowa Dwójka. Muzyka uzależnia tak samo jak kofeina. Po śniadaniu, które zawsze jemy razem, Zosia wybiega do pracy. Słychać tylko stukot jej obcasów. Odwrócenie tego, co kiedyś uznawano za społecznie przyjętą normę - żona wychodzi, mąż zostaje w domu. Ale pisarstwo to praca chałupnicza... Zresztą zdaniem wielu: jaka tam praca? Siedzenie i stukanie w klawisze! Zosia śmieje się, że jestem mistrzem świętowania. Bo uważam, że należy świętować codziennie, a nie od święta. Świętować czy raczej celebrować życie. Wspólne poranki i wieczory są do tego doskonałą okazją. Nie trzeba jeść posiłków od razu na porcelanie, lecz na gazecie, w biegu także nie. Śniadanie, obiad czy kolacja to okazja do pogaduch - nie oglądamy wtedy telewizji, odkładamy telefony. Tylko tyle i aż tyle. Ale potrafimy też milczeć i cisza nas nie męczy. Na przykład cisza domowej biblioteki, gdzie siedzimy godzinami zatopieni w lekturze. Przeciwieństwem biblioteki jest kuchnia, prawdziwe serce naszego domu - wypełnione nie tylko zapachami, ale też muzyką, śmiechem i rozmowami. Zapraszamy do niej wyłącznie najbliższych. Lubię gotować, ba - widzę nawet pewną wyższość gotowania nad pisaniem! Gdy pichcę książkę, muszę wiele tygodni czekać na końcowy efekt. Gdy pichcę coś w kuchni, jeszcze tego samego dnia mogę wrzasnąć: „Zocha, stworzyłem arcydzieło!”.
Myślę i mówię o niej: Zosia, Zosieńka, Zofija, Zocha, nawet Zośka - zawsze czule. Zofia? Nigdy. Zofią Zosia jest pewnie w pracy. Nasze zawodowe światy nie mają wielu punktów stycznych - z tym większą ciekawością słucham, jak minął Zosi dzień. Działamy na różnych polach, nie rywalizujemy ze sobą; ja odnoszę sukcesy w swojej branży, ona w swojej - kibicujemy sobie nawzajem. Po dwunastu latach wspólnego życia zacząłem mgliście rozumieć, na czym, do diaska, polega jej praca. Irytują mnie anglicyzmy, którym przesiąknięty jest zawodowy żargon specjalistów od, nomen omen, public relations - ale Zosia na szczęście dba o polszczyznę (pewnie dlatego, żebym za bardzo nie zrzędził). Lubię jej słuchać – potrafi klarownie formułować myśli, świetnie też panuje nad emocjami podczasdyskusji, przytacza dobre argumenty. Jest inteligentna, empatyczna, ciekawa świata i otwarta na poznawanie tego, co nowe. Dodajmy do tego wdzięk i poczucie humoru - nie umiałbym związać się z malkontentką i ponuraczką. Śmiech dość szczelnie wypełnia ścieżkę dźwiękową naszego życia. Potrafię ją rozśmieszyć niemal w każdej sytuacji, i to tak, że nie ma sił, by wykrztusić: „Dosyć!”. Ona z kolei bawi mnie niebywale, gdy wychodzimy, dajmy na to, do kina. Reakcje Zosi na to, co dzieje się na ekranie, są tak nieoczekiwane, spontaniczne, głośne i zaraźliwe, że widzowie powinni gapić się raczej na nią niż na film. Zresztą często się gapią... Dylemat „zapaść się pod ziemię czy uspokajać żonę” nie jest mi obcy; koniec końców ani się nie zapadam, ani nie uspokajam jej za bardzo - tylko rżę jak dziki osioł.
Co jest receptą na dobre drugie małżeństwo? Nieudane pierwsze małżeństwo. Oboje jesteśmy po przejściach. Po rozstaniu z mamą mego syna skakałem z kwiatka na kwiatek, aż spotkałem kobietę jak cała łąka, czyli Zosię właśnie. Poznaliśmy się na portalu randkowym - żadne z nas raczej nie polowało tam na miłość swego życia... Zosia, idąc na pierwsze spotkanie, zapowiedziała przyjaciołom, że „tonie potrwa długo, za godzinę będę z powrotem!”. Pięć dni później mieszkaliśmy już razem.
Umówiliśmy się we Wrzeniu Świata, czekałem na nią w środku, siedząc przy stoliku na wprost kawiarnianej witryny. Nagle ujrzałem ładną dziewczynę, która staje po drugiej stronie szyby i maluje sobie usta jak przed lustrem. „To ta!” - upewniłem się (bo na zdjęciu wyglądała dobrze, ale na żywo jeszcze lepiej). Gdy chwilę później zobaczyła witrynę od wewnątrz, była zakłopotana. Aby to ukryć, oświadczyła, że jest głodna. „Większość znanych mi dziewczyn jest wciąż na diecie” - palnąłem. „My, dziewczyny z apetytem, gardzimy nimi!” - zawołała. Początkowo nie wiedziała nawet, że jestem pisarzem - nie chciałem się puszyć; zależało mi, aby poznała mnie, Grzegorza z potarganymi włosami, a nie autora bestsellerów. Zorientowała się, że ta moja pisanina to nie tylko hobby, gdy dzieciaci znajomi z pracy osłupieli, słysząc moje nazwisko. „Wiesz, że jesteś sławny?” - spytała. „Eee tam...” - odpowiedziałem. A potem zabrałem moją elegancką przyszłą żonę na pole namiotowe Open’era, aby taplać się w błocie, tańczyć w deszczu i z przytupem wejść w kolejny etap życia.