Patrycja Sobańska-Rey i Mikołaj Rey twierdzą, że nic nie jest dane na zawsze. Łączy ich miłość do historii i tradycji. I nad łączącym ich uczuciem czy wychowaniem dzieci trzeba ciągle pracować.
Spis treści
PATRYCJA SOBAŃSKA-REY, skończyła farmację na Uniwersytecie Jagiellońskim. Prowadzi firmę medyczną FAR-MED onkologia i pracuje w aptece. Mama trzech synów: Mikołaja (15 l.), Felixa (11 l.), Huberta (5 l.). Ma 45 lat.
MIKOŁAJ REY – urodził się we Francji. Studiował prawo na Uniwersytecie w Tours, a potem biznes międzynarodowy na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Na co dzień zajmuje się sztuką kulinarną. Wystąpił w I edycji programu telewizyjnego „MasterChef”. Od 10 lat prowadzi cykl gastronomiczno-kulinarny „Rey gotuje” dla „Dzień dobry TVN”. Pomaga także rodzinie w zarządzaniu zamkiem w Montrésor (www.chateaudemontresor.fr). Ma 41 lat. Ojciec trzech synów.
Jesteśmy ponad 20 lat razem i czasem zastanawiam się, jak to się nam udaje. Podchodzę do życia zadaniowo, najpierw obowiązki, potem przyjemności. A mąż najpierw dobrze zje i zaczyna się zastanawiać, co zrobić. Jestem przyzwyczajona do robienia wielu rzeczy naraz, on lubi skupiać się na jednym. Najczęściej słyszy ode mnie: „szybko”. Od dziecka byłam wychowywana w duchu sportowym. Trenowałam narciarstwo, tenis, pływanie, chodziłam do szkoły muzycznej. Godzenie nauki i obowiązków nauczyło mnie zarządzania czasem. Wiem, czego chcę, i to się nie zmienia. Kobiety w rodzinie Sobańskich są aktywne, pewne siebie, odważne i waleczne. Prababki, babcia i ciocie brały udział w Powstaniu Warszawskim.
W styczniu 2001 kuzyni Jan i Roman Stadniccy z Francji odwiedzali Kraków. To były wspaniałe czasy studenckie. Spotykaliśmy się często na potańcówki. Zaprosiłam kuzynów na jedną z takich imprez. Przyszli z jeszcze jednym krewnym. Gdy zobaczyłam Mikołaja, byłam zaskoczona, że ma prawie dwa metry. Zwracałam na to uwagę, sama jestem wysoka. Dobrze nam się rozmawiało. Choć wychowałam się w Polsce, a on we Francji, okazało się, że być może mijaliśmy się na tych samych spotkaniach. Zaczęliśmy spędzać razem czas i przeżywaliśmy rodzinne koktajle, śluby, przyjęcia. To nas zbliżyło, szybko narodziło się między nami uczucie. Gdy skończyłam farmację, postanowiliśmy pojechać do Francji. Musiałam tam ponownie zdać maturę, aby dostać się na studia, co miało pomóc w nostryfikacji dyplomu. Uczyłam się i pracowałam w aptece. W tym czasie Polska weszła do Unii i okazało się, że mój dyplom jest już uznawany. Po pewnym czasie wróciłam do Krakowa do pracy w rodzinnej firmie medycznej i w aptece mamy (oboje rodzice to farmaceuci, tata wykładał farmakologię na UJ).
Mikołaj został we Francji, ale szybko zatęsknił i przyjechał do Polski. Nasz ślub w 2006 roku był też okazją do spotkania po latach. Do Krakowa przyjechała rodzina z całego świata. Moja babcia zobaczyła babcię Mikołaja po 60 latach. To było wzruszające. Całe wydarzenie podzieliliśmy na trzy dni, aby mieć okazję z każdym się spotkać. W piątek, przed ślubem, był koktajl w pałacu Krzysztofory. W sobotę uroczystość, na którą do kościoła Mariackiego zaprosiliśmy tysiąc osób. Potem koktajl w Collegium Maius. Choć mieszkam od dziecka w Krakowie, wtedy pierwszy raz jechałam dorożką. Wesele odbyło się na zamku w Wiśniczu. Pierwszy taniec zatańczyłam tradycyjnie z tatą. Wszyscy doskonale się bawili do rana. Następnego dnia był piknik na trawie w Folwarku Zalesie. Zorganizowaliśmy go z myślą o dzieciach, których było ponad 60!
Mikołaj studiował prawo na Uniwersytecie w Tours, potem w Polsce biznes międzynarodowy na UE. Zawsze chciał łączyć dwa kraje i zdobywać umiejętności, które przydają się w zarządzaniu majątkiem i zamkiem w Montrésor. Kiedyś zadałam mu jednak inne pytanie: kim chciałeś być? Odpowiedział: kucharzem. Miał kilka lat, jak sam smażył naleśniki. Znajomy pracował przy produkcji programu MasterChef. Pomyślałam, że zgłoszę męża na casting. Nie był zadowolony z tego pomysłu. Udział w programie okazał się fantastyczną przygodą, która stała się jego pracą. Jako reporter telewizji TVN prezentuje ciekawe potrawy, produkty i miejsca związane z gotowaniem. Lubi kontakt z ludźmi, zna cztery języki, uwielbia kuchnie świata i o nich opowiadać. Gotuje, doradza restauratorom, hotelarzom. Promuje Polskę na arenie międzynarodowej w placówkach dyplomatycznych, na targach gastronomicznych i festiwalach kulinarnych.
Ostatnie lata były trudne, pandemia wstrzymała trochę jego zajęcia, a ja z kolei musiałam pracować niemal non stop. Wychodziłam rano, dzieci – mamy trzech synów: Mikołaja, Felixa i Huberta – jeszcze spały, wracałam – już spały. W tym czasie mąż pomagał, radził sobie raz lepiej, raz gorzej. Czasem Hubert był ze mną w pracy. Gdy wybuchła wojna, znów zaczęła się praca i pomoc innym na okrągło... Mąż ma z chłopcami świetny kontakt. Gra z nimi w kosza, jeżdżą na rowerze, nartach. W Montrésor jest most, który zbudowano z resztek konstrukcji wieży Eiffla. Starsi i mąż skaczą z niego na główkę do zimnej rzeki, sam trenuje sztuki walki, dżudo.
To, co nas łączy poza miłością, to zasady, na jakich wychowujemy synów. Możemy się sprzeczać, ale nigdy nie o dzieci. Zwracamy uwagę na ich zachowanie przy stole, o to, jak odnoszą się do starszych. Uczymy ich otwarcia na innych i pomagania. Oboje oddajemy światu to, co sami otrzymaliśmy od losu. W domu kultywujemy tradycje polskie i francuskie. W Montrésor oprócz zamku jest duży majątek ziemski i tam chłopcy jeżdżą konno, łowią ryby, chodzą do lasu z dziadkiem. On uczy ich, jak kochać przyrodę i dbać o las, który jest pod opieką rodziny od 170 lat. We Francji cieszę się rzadkimi momentami, kiedy mogę się zatrzymać. Obserwuję drzewa, które uwielbiam, i doceniam, że mamy siebie. Na dobre i na złe
Kiedy kuzyni Stadniccy chcieli mnie zabrać na przyjęcie, nie miałem ochoty tam iść. Byłem w Krakowie od pięciu miesięcy, nie za dobrze mówiłem po polsku. Dziś z doświadczenia życiowego wiem, że jeśli czegoś nie chcesz, to jednak zrób, a życie cię zaskoczy. Okazało się, że są tam ciekawi ludzie, miła atmosfera. Jednym z moich atutów jest taniec, więc kiedy wypatrzyłem Pati, poprosiłem ją do tańca. Czy zrobiła na mnie wrażenie? Oczywiście, bo zatańczyliśmy znów. Od samego początku zaiskrzyło. Po kilkutygodniowym zauroczeniu zostaliśmy parą.
Na nasz ślub i wesele zaprosiliśmy wspólną wielką rodzinę: Reyów, potomków Ksawerego Branickiego, Potockich, Sobańskich, Lubomirskich, Bnińskich, Tarnowskich i innych. Dla nas to było naturalne, urodziliśmy się w rodach, które trzymają się razem, są zżyte nie tylko przez powinowactwo krwi, ale i historię. 1 lipca 2006 trwały mistrzostwa świata w piłce nożnej. Królowała Francja z Zidane'em. Zapytałem Pati, czy na weselu będzie jakiś telewizor, a ona odpowiedziała: „Ślub albo ekran!”. Po weekendzie na pierwszej stronie lokalnych gazet opisane było zwycięstwo Francji w ćwierćfinale, a na drugiej... nasze wesele. Wszystko sfilmował reżyser Dominique Prusak w pięknym dokumencie „Rey-Sobańska, album weselny 2006”. Pati jest kreatywna, pracowita i wszystko zaplanowała.
Pamiętam, jak w drodze na wesele otrzymała telefon, że zabrakło podgrzewaczy pod bemary. Sobota wieczór, wszystko zamknięte, a ona dodzwoniła się do firmy pod Wiśniczem. Kierowca zboczył z kursu. Ona w białej sukni, a ja w surducie i cylindrze pojechaliśmy po te świeczki. Sprzedający myśleli, że to jakiś żart do ukrytej kamery. Ta anegdota doskonale ją opisuje, bo dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Konkretna, perfekcyjna. Prężnie i z rozmysłem tworzy swoją rzeczywistość, a ja bardziej płynę z wiatrem, improwizuję. Ona jest doskonałą organizatorką, ja działam konceptualnie. Jestem nocnym markiem, ona rannym ptaszkiem, ale łączy nas to, że mamy dużo energii i poczucie humoru. Lubimy się śmiać, a także wychodzimy do ludzi, a ludzie do nas. Pati zarządza firmą, pracuje w aptece i jeszcze działa charytatywnie. W czasie pandemii pracowała po 14 godzin w stroju ochronnym. Dziś organizuje apteczki dla walczących w Ukrainie, przeprowadza te-sty i szczepienia na COVID dla uchodźców, doradza i ratuje lekami, których im brakuje. Działa w punktach recepcyjnych i organizuje dary z zagranicy. I przy tym wszystkim jest absolutnie złotą mamą.
Pilnuje, dba i kocha nasze dzieci. Jest instruktorką narciarstwa, była zawodniczką, więc chłopcy też jeżdżą na nartach. Wszystkiego dotknęli i spróbowali: sztuk walki, windsurfingu, dżudo, rugby, tenisa. Choć gotowanie to moja specjalność, żona także to lubi. Jej spaghetti z sosem pomidorowo-imbirowym jest ulubionym daniem chłopców. Ja staram się wpajać im język, kuchnię i kulturę francuską. Teraz już Miki i Felix bardziej się na to otwierają, kiedyś woleli dania mamy. Francuska kultura stołu, jedzenie o tych samych porach, zachowanie się przy stole są dla mnie bardzo ważne. Staram się to wprowadzać, ale nie zawsze udaje nam się razem jeść o tych samych porach dnia. Wciąż dużo się u nas dzieje, wozimy chłopców na dodatkowe zajęcia, sporty. Pati docenia wykwintną kuchnię, ale cieszy ją i poranna grzanka po francusku. Lubię przygotowywać dla niej kolację przy świecach z owocami morza lub łososiem czy kaczką confit. Obydwoje lubimy sushi, gdy mamy okazję i czas, organizujemy sobie wieczory z japońskimi smakami. Żona kocha wszystko, co piękne: dobrą sztukę, muzykę i naturę, dlatego dobrze czuje się w Montrésor.
Przed pandemią jeździliśmy tam co najmniej trzy, cztery razy do roku, a w lecie spędzaliśmy ze dwa miesiące. Teraz byliśmy na Wielkanoc i znów wybieramy się w lecie. Zamek od 170 lat jest w rękach rodziny. Mieszka tam mój tata i wspólnie staramy się propagować żywą historię Polski na Zachodzie. Udostępniamy zamek i park dla zwiedzających. Kiedyś spacerował tam mój pradziad Ksawery Branicki. To on kupił zrujnowany średniowieczny zamek wraz z lasami, stawami pełnymi ryb, sadami i polami uprawnymi. To tam dorastał mój dziadek Stanisław, później mój ojciec, a potem ja z bratem. Tam jeździliśmy po alejkach w parku na skuterze. Dziś po zamknięciu bramy dla zwiedzających moi synowie bawią się lub jeżdżą na rowerach. A my patrzymy, jak szybko dorastają. Pielęgnowanie związku, rodzina to wyzwania, nad którymi codziennie trzeba pracować. To pole bitwy, w której pomagają mi wiara, nadzieja i miłość. Dziś nauczyłem się nie oceniać i nie rozpamiętywać, nie chować urazy, nie patrzeć wstecz na to, co stracone. Ale i nie wybiegam daleko w przód. Żyję dniem codziennym, czuję wokoło nieskończone dobro, jak w naszej piosence Jimmy ́ego Cliffa „Many Rivers to Cross”.