Janusz Chabior jest wyrazisty. Jego role zapadają w pamięć. Gra postacie bezwzględne, trudne charaktery, a jest ich przeciwieństwem. Dba o dobre emocje, klarowne zasady i lojalność. Nakręca go próbowanie nowych rzeczy, to, co nieprzewidywalne. Ostatnio Janusz Chabior spełnia się nie tylko jako aktor. Odważył się wejść w malarstwo, które nazywa „chabiorowaniem”. Ma właśnie wystawę swoich prac.
Spis treści
Mocny głos, przenikliwe spojrzenie. No i metr dziewięćdziesiąt wzrostu! Choć gra zbirów, ludzie reagują na niego z sympatią. Droga Janusza Chabiora na plan filmowy była kręta. Skończył technikum samochodowe. Chciał pracować na statku. Aż trafił do legnickiego środowiska teatralnego. Egzamin aktorski zdał eksternistycznie w wieku 37 lat. Zawodu uczył się metodą prób i błędów. Pomagał brak lęku przed eksperymentowaniem. Po 15 latach pracy w Teatrze Dramatycznym w Legnicy wyjechał do Warszawy. Na Centralnym wysiadł z plecakiem i zaczął wszystko od nowa. W filmie długo był mistrzem drugiego planu. Ale zwracał tam na siebie uwagę. Zagrał plejadę ciemnych typów, zanim zaczął dostawać role główne. „Aktor jest jak ptak – mówi. – A one są różne. Jedne wolą dreptać w kółko, siedzieć w gnieździe. Ja lubię latać. Czasem leciałem na manowce, czasem na Bermudy. Takie geny...”
Twój STYL: Patrzy pan na świat oczami wyobraźni! Może dlatego reżyserzy mówią, że świetnie pan improwizuje.
Janusz Chabior: Lubię iść za impulsem. Można spędzić godziny przed lustrem, wymyślając scenę i sposób, w jaki ją zagram. Kiedy jednak staję przed kamerą w realnym planie, okazuje się, że grana przeze mnie postać chce to zrobić inaczej. Nie blokuję wtedy tego impulsu w sobie. W filmie Jak pokochałam gangstera (na podstawie historii członka mafii „Nikosia” – red.) w reżyserii Maćka Kawulskiego jest scena, w której przychodzi do mnie Tomek Włosok, a ja prowadzę długi wywód, smażąc kotlet schabowy. Scena była przygotowana, zrobiliśmy ujęcie, drugie, w końcu Maciek mówi: „Dobra, to teraz nie masz żadnych radarów, jedziesz!”. No to pojechałem. Zrobiłem trzy autorskie ujęcia i usłyszałem: „Cholera! Będę miał kłopot z wyborem, bo każda scena świetna”. W filmie możesz kombinować przed kamerą tylko do momentu, gdy nie padnie komenda: „po ujęciu”. Dyski z nakręconym materiałem jadą do montażysty i jesteś jak muszka zatopiona w bursztynie. Nic nie zmienisz. W teatrze jest zawsze życie. Są co prawda aktorzy, którzy premierę traktują jak wzorzec metra z Sèvres i zawsze grają tak samo, nie uznają odstępstw. Jestem zodiakalnym Wodnikiem, dla mnie odtwarzanie tego samego jest torturą. Musi się dziać! Spektakl Pozytywny w Garnizonie Sztuki zagraliśmy 600 razy. Nie wyobrażam sobie, że miałbym 600 razy zagrać tak samo. To byłby horror!
W środowisku teatralnym w związku z tym spektaklem krąży anegdota związana z pana 60. urodzinami...
…których nie chciałem obchodzić! Było tak: spektakl 17 lutego, czyli w dniu urodzin, miałem zaplanowany od pół roku. W teatrze uprzedzono zespół, że przedstawienie wykupiła jakaś firma: będą prezesi, poleje się wino, więc może być troszkę głośniej. Przebrałem się, weszliśmy na scenę i... zaczął się szereg dziwnych zdarzeń, które wyprowadzały mnie z równowagi. Awantura w foyer. Telefon, który dzwoni na widowni. Komuś rozsypują się monety. Ktoś głośno dyskutuje. „Będzie ciężko”, pomyślałem. Po chwili ponownie zadzwonił telefon. Człowiek w pierwszym rzędzie odebrał i zaczął głośną rozmowę. Przestaliśmy grać, a Łukasz Simlat wyrwał facetowi telefon z ręki, krzycząc: „Tak cię mamusia kultury uczyła?!”. Opieprzył go i zszedł ze sceny. Zdębiałem. Nim ochłonąłem, huknęły petardy, zapaliły się światła, posypało konfetti. Moja pierwsza myśl? To pewnie na cześć prezesa firmy! Dopiero gdy usłyszałem Sto lat, dotarło do mnie, że zostałem wkręcony na maksa. Nie pamiętam, co mówiłem i co robiłem. Byłem w szoku.
Spektakl niespodziankę przygotowała pana żona Agata z pomocą przyjaciół.
To były najcudowniejsze urodziny w moim życiu. Cały pióropusz emocji. „Wyreżyserowanie” takiego przedsięwzięcia wymagało niesamowitego zaangażowania. Pamiętam, że przed tym dniem telefon Agaty dzwonił i wibrował bez przerwy. Nawet żartowałem: „Czy ty masz jakiś romans? Z kim tak piszesz po nocach”. Niczego się nie domyśliłem.
Baudelaire pisał: „Kobieta jest zaproszeniem do szczęścia”.
Albo nieszczęścia! We Wniebowziętych Andrzeja Kondratiuka jest genialna scena: Maklakiewicz i Himilsbach umówili się na randkę w hotelowym pokoju. Nakupili soczków, paluszków, precelków, a dziewczyny zrobiły ich w bambuko. Milcząc, leżą w łóżkach, patrzą w sufit, palą fajki, Himilsbach wzdycha: „Tylu fajnych chłopaków zmarnowało się przez kobiety”. Maklakiewicz dodaje: „Ani okupacja, ani inne historie nie dały mi tak popalić jak dwie moje żony”. Dopalają papierosa, gaszą światło, po chwili słychać chrapanie. Nigdy, kiedy szukałem miłości, nie znajdowałem. Kariera dobrze się rozwijała, pieniądze były, ale brakowało czegoś istotnego...
W życiu najtrudniejsza jest samotność?
Tak uważam. We dwójkę łatwiej. Można o siebie dbać, opiekować się. Poszerza się horyzont. Był czas, że się zastanawiałem, czy uda mi się jeszcze znaleźć kogoś, z kim będę mógł dzielić życie, aż pojawiła się Agata. Moja żona, moja dziewczyna, moja przyjaciółka i najbliższa mi osoba. Jest kompletnie inna niż ja. Uczyliśmy się siebie nawzajem, co wiąże się z wieloma kompromisami. Dzięki Agatce stałem się lepszym człowiekiem. Dała mi to, czego mi brakowało. Okazało się, że jednak jestem szczęściarzem.
Cały wywiad można przeczytać w sierpniowym wydaniu Twojego STYL-u.