Wywiad

Leszek Lichota: "Czasami musisz coś zakończyć i dać szansę światu na przyjście nowego"

Leszek Lichota: "Czasami musisz coś zakończyć i dać szansę światu na przyjście nowego"
Fot. Tomasz Sagan

Leszek Lichota, który w filmie "Bo we mnie jest seks" wcielił się w rolę Stanisława Dygata, musi mieć swój plan B. Cel, który da mu energię i pchnie do działania. Pomoże złapać dystans do aktorstwa i przypomina, że czasem warto zacząć życie od nowa.

PANI: Mam wrażenie, że jesteś zwyczajnym facetem, który bywa aktorem. Skąd się bierze twoja niechęć do patosu, do tej całej otoczki, jaką niesie ze sobą twój zawód?

LESZEK LICHOTA: Być może bierze się to stąd, że nigdy nie uważałem, żeby zawód aktora był zawodem misyjnym. Często próbuje się nam to wmawiać, bo za komuny była pokusa, żeby tak uważać, ale to były inne czasy.

Aktorzy muszą być jednak pewni siebie, żeby w ogóle wyjść na scenę.

Pompowanie ego nie ma nic wspólnego ze świadomością własnych umiejętności. To naturalne, że w miarę zdobywania doświadczenia, aktor jest coraz pewniejszy tego, co robi. Jeśli jednak miałbym wyjść na scenę tylko po to, żeby pokazać wszystkim, jak świetnie się czuję, to mijałoby się to z sensem tego, co robię.

Ty jednak, przynajmniej zdaniem Kuby Wojewódzkiego, czasem nieco przesadzasz. Mówię o sytuacji, gdy zarzucił ci, że przyszedłeś do studia w zwykłym T-shircie i dżinsach.

Przecież wystroiłem się do niego jak na bal! To najlepsze ciuchy, jakie mam. (śmiech)

 

Życie nauczyło ciebie pokory czy po prostu taki jesteś?

Zacznijmy od tego, że w szkole teatralnej starano się nam wpoić pewnego rodzaju poczucie wyjątkowości, co – gdy teraz sobie o tym myślę – nie było do końca takie złe. Do tego zawodu przychodzą często ludzie mocno pokrzywieni, nadwrażliwi, ze swoimi defektami, lękami, którzy dopiero na scenie cudzym tekstem są w stanie siebie wyrazić. Ci młodzi ludzie muszą dopiero zbudować poczucie własnej wartości. Ale wpajanie studentom, że są wyjątkowi, na niektórych działa budująco, a na innych działa tak, że czują się Robertem De Niro, Alem Pacino i Marlonem Brando w jednej osobie. I to jeden do jednego. Ja tak właśnie się czułem, gdy skończyłem szkołę teatralną. Wtedy dostałem propozycję zagrania roli w „Hamlecie Wtórym” Romana Jaworskiego w reżyserii Macieja Prusa. Brzmi nieźle, ale wyjazd do Poznania był dla mnie wtedy rodzajem banicji. Poza tym kompletnie nie rozumiałem tekstu Jaworskiego, mentora Witkacego. To musiała być niewyobrażalna męka, gdy pisał go osiem lat i, szczerze powiedziawszy, nie wyszło mu. Nie potrafiłem w tym tekście znaleźć czegoś specjalnego, a bardzo chciałem błyszczeć, więc wydawało mi się, że im głupsze rzeczy będę robił, tym lepiej.

Mówisz o nadekspresji?

Mówię o czystej głupocie. To była polska woltyżerka w najgorszym rozumieniu tego słowa. Nie mogę nawet powiedzieć: „Kurczę, zrobiłem coś dobrze, a ludzie mnie nie zrozumieli”, bo sam nie wiedziałem, co robię. Po premierze usłyszałem od reżysera: „Dlaczego pan to tak spier***?”.

 

Bolało?

Jakoś nie pamiętam, żebym z tego powodu płakał po nocach, ale na pewno nie chodziłem z recenzjami po mieście i się nimi nie chwaliłem. Ten zimny prysznic pokazał mi wtedy, że jeszcze dużo nauki przede mną. Choć teraz, po latach, traktuję to jako anegdotę.

Ale nadal nie przepadasz za autorytetami?

Ja nie rozumiem do końca tego pojęcia. Może mam inne wyobrażenia o autorytecie? Może autorytet powinien być dla mnie czymś złotym, świecącym, bez skazy? Ja nigdy nie chciałem, zwłaszcza na studiach, zachowywać się jak jakiś znany aktor. A przecież jako dzieciak przesiąkałem filmami i to film mnie pchnął do tego zawodu, nie teatr. Mel Gibson, Bruce Willis, Robert De Niro, Al Pacino – wszyscy ci wielcy gdzieś oczywiście we mnie byli, ale byłem po trochu nimi wszystkimi.

Dużo później odkryłem, że najważniejsze to być sobą. Może nam się to wydawać nudne, pospolite, zbyt normalne, ale to jest jedyna wartość, którą możemy dać światu. Jest takie powiedzenie, że w teatrze było już wszystko, tylko ciebie tam jeszcze nie było.

Uczyłeś się w szkole hotelarskiej w Wałbrzychu, zanim zdałeś do Akademii Teatralnej w Warszawie. Ktoś ci pomagał przygotować się do egzaminu?

Za pierwszym razem nie zdałem. Poszedłem na egzamin, kompletnie nie wiedząc, z czym to się je. Sięgnąłem po jakąś pierwszą z brzegu książkę na półce w pokoju, akurat był to Molier, którego nawet nie przeczytałem, tylko otworzyłem na jakimś dłuższym fragmencie i stwierdziłem, że nada się na monolog. Nauczyłem się go trochę na pamięć, ale tylko trochę, bo myliłem na przykład cygaro z papierosem, i poszedłem na egzamin z tym jednym tekstem. No i natychmiast zostałem wywalony za drzwi. Wtedy zobaczyłem ogłoszenie, że jest szkoła aktorska w Krakowie, Lart studiO, która przygotowuje ludzi do egzaminu. Nie od razu jednak wyszedłem na scenę, gdy zacząłem się tam uczyć. Przez parę miesięcy siedziałem w kącie i oglądałem, co robią inni, bo nie miałem odwagi siebie zaprezentować. Przede wszystkim dlatego, że jeszcze nie wiedziałem, kim jestem. Minęło pół roku, zanim odważyłem się coś powiedzieć.

Czego dowiedziałeś się w tym czasie o sobie?

Przede wszystkim uwierzyłem, że potrafię skupić uwagę ludzi, jeżeli jestem uczciwy w tym, co robię, jeżeli nie małpuję, nie papuguję, nie próbuję być kimś innym, nie pajacuję na scenie. W końcu rozumiałem, o czym mówię, bo wałkowałem teksty godzinami, więc się trochę w nie wgryzłem, nagle zobaczyłem też, że mówiąc normalnie, mówiąc szeptem niemalże, cedząc słowa, jestem panem tego czasu, który mam. A publiczność siedzi i słucha. To było dla mnie odkrycie, że wystarczy wyjść i powiedzieć coś z sensem, mało tego, można pokazać swoją wrażliwość i nie ma w tym nic złego, bo w sztuce to jest wartość.

 

Dorastałeś z dwoma starszymi braćmi, tata zmarł, gdy miałeś 14 lat, to oni pomogli ci przejść przez ten okres?

Między nami jest dosyć duża różnica wieku, bo między najstarszym bratem a mną jest dziesięć lat, a drugim pięć, więc dopiero w ósmej klasie zacząłem mieć z nim wspólne zainteresowania. On mnie pchał przez harcerstwo, w którym uczestniczył, na wyprawy, łażenie po górach, eksplorowanie dziwnych, niebezpiecznych miejsc.

Kontakt z braćmi mieliśmy ze sobą wszyscy zawsze dobry. W tym sensie, że każdy robi swoje, nikt sobie w drogę nie wchodzi, jeden dopinguje drugiego, na tym to polega. A nie na tym, żeby każdy wolny dzień spędzać razem. Może dlatego dzisiaj, po latach, nie czuję, że czegoś nie dostałem, bo ojciec umarł tak wcześnie.

Mało tego, widzę różnicę między nim a sobą, jakby to zerwanie więzi ukształtowało mnie innego, trochę może w kontrze do niego, choć pewnie nie jakiejś świadomej. Mój ojciec był ślusarzem. Żył w kompletnie innych czasach, nie było wtedy zbyt dużych perspektyw rozwoju. Pamiętam, że siedział po prostu na ogródkach działkowych, rżnął w karty z kolegami, pili wódeczkę i to była cała ich rozrywka. Teraz jest troszkę inaczej. Poza tym ja pracuję w zawodzie, w którym ważny jest wizerunek. A jaki wizerunek musiał utrzymywać ślusarz? Czy coś zrobił, czy nie, to w żaden sposób nie rzutowało na jego pracę.

Ty podejmowałeś czasem trudne decyzje, jak odejście z serialu "Na Wspólnej", gdy twoja dziewczyna była w ciąży.

Gdzieś jeszcze widocznie pobrzmiewały we mnie echa poczucia własnej wartości i dzięki temu miałem tyle siły, żeby powiedzieć: „dobra, wypisuję się z serialu”, czyli z życia na pewnym poziomie finansowym. Jednak teraz, gdy patrzę na to z perspektywy lat, wiem, że to był odpowiedni ruch w odpowiednim czasie. Trzeba żyć w zgodzie ze sobą. Jak coś ci nie sprawia przyjemności, a już zwłaszcza w tym zawodzie, to albo zmieniasz zawód, albo dajesz sobie szansę na robienie czegoś innego. Czegoś, co będzie ci sprawiało przyjemność i pozwalało spotkać się z innymi ludźmi, którzy robią ciekawsze rzeczy.

Czasami musisz po prostu coś zakończyć, otworzyć szeroko okna i dać szansę światu na przyjście nowego.

Przenieśliście się wtedy z Iloną Wrońską, twoją partnerką życiową, do Warszawy?

Kupiliśmy mieszkanie na kredyt, we frankach niestety. I trzeba było zacząć od zera. To jest najlepsza rzecz, jaką można sobie wymyślić. Teraz, gdy znajomi mają jakieś kryzysy zawodowe, kryzysy w związkach i mówią, że cierpią z tego powodu, że muszą coś zakończyć, że muszą skądś uciec, coś zmienić, ja im radzę: "Przestań cierpieć, tylko to zrób, bo nic lepszego cię nie spotka".

Nie jest nigdzie powiedziane, że masz całe życie przeżyć według scenariusza, który sobie wybrałeś dawno temu. Zmieniają się perspektywy, zmieniamy się my, zmienia się otoczenie, nawet ludzie, z którymi jesteśmy, się zmieniają. Nic złego z tego nie wyniknie, tylko dobre.

Jak wyglądała twoja zmiana?

Na początku miałem kilkunastomiesięczny przestój zawodowy, grałem w teatrze gościnnie, a potem zacząłem dostawać malutkie epizody w telewizji i kinie. I nagle pojawił się Krzysiek Łukaszewicz z filmem "Lincz", który mnie zaskoczył, bo pierwszy raz usłyszałem, że ktoś pisze coś z myślą o mnie, chociaż się nie znamy. "Lincz" to nie był jakiś nieprawdopodobny sukces komercyjny, ale w środowisku ten film zaistniał. Film opowiadał o głośnym samosądzie, do jakiego doszło we wsi Włodowo na Mazurach. Poruszał problem, który cały czas jest niestety aktualny, bierności instytucji wobec niesprawiedliwości dziejących się w jakimś miejscu, przez co ludzie muszą brać sprawy w swoje ręce. A potem to już jakoś tak poszło...

Nie tylko kariera, rodzina też ci się w tym czasie powiększyła. Masz teraz dwoje nastolatków, ale żyjesz bez zbędnych formalności, jak to nazywasz.

Ja muszę czuć wolność, czuć, że jesteśmy z Iloną, bo chcemy, a nie dlatego, że wiąże nas jakiś dokument albo boimy się, co ludzie powiedzą, gdy się rozstaniemy. Póki się to udaje, jest super.

Tak samo jest w zawodowej sferze. Jeżeli ktoś mi mówi, że należę do stacji matki, to płonę w środku. Bo to jest wolny zawód, nie czuję przynależności do żadnej z grup. Mam to gdzieś głęboko w naturze, nigdy do żadnych subkultur nie potrafiłem się przyłączyć albo nie chciałem. Zawsze śmieszyło mnie stroszenie piórek czy przybieranie barw klubowych, wydawało mi się absurdalne.

Był jednak taki moment, w którym poparłeś kandydaturę Szymona Hołowni na prezydenta.

To jest co innego. Ja nie zapisałem się do jego partii, tylko gdy zbliżały się wybory, zacząłem słuchać tego, co mówią kandydaci, a tu pojawił się nowy facet, z którym nie do końca zgadzam się w sferach obyczajowo-kulturowych, ale powiało świeżością i powiedziałem w mediach społecznościowych, co o tym myślę.

Miewasz też pomysły na biznesy typu camping, klub, grę terenową w Bieszczadach związaną z serialem „Wataha”. Po co ci to?

To jest mój plan B na przyszłość. Jestem zadaniowcem. Muszę mieć osiągalny cel, to nie może być marzenie typu lot na Księżyc, tylko cel, który da mi energię, pchnie mnie do tego, żeby go realizować. To jest tak trochę jak z ciążą, nie może być przenoszona. Taki cel ma dwa zadania. Po pierwsze, żeby złapać dystans do tego, co się zawodowo dzieje, żeby za bardzo o tym nie myśleć, a po drugie, dostarczyć mi dawkę nowej energii, przypomnieć, że w każdej chwili można zacząć coś nowego.

Czym się teraz zajmujesz?

Teraz trafiłaś na taki czas, kiedy kończyłem audiobooka, a czytanie a vista nie jest moją najmocniejszą stroną. Wychodzą wtedy wszystkie moje braki techniczne, czyli czego w rozmowie, mam nadzieję, nie słychać, różne wady wymowy. Na studiach miałem egzamin komisyjny z dykcji jako jedna z nielicznych osób. To dziwna rzecz, bo tylko na tej dykcji nie umiałem mówić. A to dlatego, że byłem oceniany, więc myślałem tylko o tym i popełniałem wszystkie możliwe błędy. I tak samo jest z czytaniem na głos, strasznie zawodzi mnie wtedy mój aparat mowy. Jest to bardzo czasochłonne, bo muszę wielokrotnie powtarzać, poza tym szybciej mówię, niż widzę, więc często wymyślam jakieś słowa, których na kartkach nie ma. Jest to kolejne wyzwanie, z którym chciałbym się zmierzyć, bo widzę, że jak już znajdę swój rytm, to idzie dobrze.

Trochę się nudziłeś w czasie lockdownu?

Przez dwa miesiące takiego ostrego lockdownu nie nudziłem się, bo zająłem się wszystkimi rzeczami, których się nigdy nie robiło albo odkładało na później, typu dom, ogród, remont i odpoczynek. Okazało się, że nasze organizmy są przemęczone po prostu tym trybem, więc to mi uświadomiło, że za dużo rzeczy robię naraz, i dało też takie fajne spowolnienie, inną perspektywę. Naprawdę, spośród wszystkich okrucieństw, które ta pandemia temu światu robi, coś też nam uświadamia. Później, gdy już plany filmowe wystartowały, cały czas byłem gdzieś w robocie. No i czekam teraz na efekty. Przede wszystkim na premierę „Bo we mnie jest seks”, filmu o Kalinie Jędrusik, w którym gram Stanisława Dygata (wszedł na ekrany kin w listopadzie 2021 – przyp. red.). To jest film zrobiony z przymrużeniem oka. Mam wrażenie, że oni w latach 60. mieli więcej wolności niż my teraz. I lepiej umieli z niej korzystać, bawić się. Teraz gdzieś wszyscy biegamy. Cieszy mnie, że przyszedł czas po tych wszystkich rolach mundurowych, filmach, w których gram twardzieli, na takie fajne postaci jak Staszek Dygat. To jest kompletnie inny kosmos. Ale w nowych kryminałach też nie gram już twardzieli, tylko takich everymanów, zagubionych ludzpostawionych w jakichś strasznych okolicznościach, które ich przerastają.

 

Czasem musisz używać na planie takich filmów broni. Co myślisz o tragicznym wypadku na planie w USA, w którym Alec Baldwin zastrzelił z naładowanej broni ostrej jedną osobę, a drugą ranił?

Nie mam pojęcia, jak to możliwe, żeby załadować broń ostrą amunicją, broń, która gra. Ale u nas trzy lata temu też był wypadek na planie, gdzie postrzelono operatora prawdziwą bronią. Do dzisiaj sprawa jest niewyjaśniona, a facet cierpi. Kręcenie filmów niesie ze sobą niestety pewne ryzyko. Nigdy nie używałem ostrej broni na planie, ale i tak zdarzyło mi się zranić operatora. Kręciliśmy zwiastun do „Watahy” i było potrzebne ujęcie, w którym bohater wyjmuje obrzyna – strzelbę z uciętą lufą – i strzela w kierunku kamery. W zwolnionym tempie widać, jak ten pocisk leci. Pocisk był na szczęście zrobiony z korka, ale to był na tyle silny wystrzał, a jeszcze proszono mnie, żebym celował blisko kamery, że mimo bariery, którą zrobiono z grubej pleksi, korek przebił tarczę i walnął operatora w palucha. Mogło to być na przykład oko, mogło być cokolwiek, ale walnął w palucha, który natychmiast zrobił się siny i spuchł. To trudna sytuacja mieć świadomość, że z twojej przyczyny zdarzył się taki wypadek. Nie zazdroszczę Baldwinowi, który musi żyć teraz ze świadomością tego, że jedną osobę zabił, a drugą postrzelił.

Może to złe porównanie, ale przez całą naszą rozmowę miałam wrażenie, że chowasz się za podobną tarczą z pleksi.

Bo ja nie czuję potrzeby dzielenia się swoim życiem. Zwykle spotykam się z dziennikarzami tylko wtedy, kiedy jest to potrzebne do promocji różnych przedsięwzięć. I masz rację, w czasie takiej rozmowy bardzo się staram, żeby za dużo o sobie nie powiedzieć. Jako widz uważam, że im mniej wiem o aktorze, tym bardziej mu później wierzę, gdy udaje kogoś innego. Bo jeżeli wyskakuje z każdych mediów i widzę, że macha do mnie, bo chce się przypodobać, a potem gra jakąś poważną rolę roztrzęsionej osoby bądź kogoś mocno skaleczonego przez życie, a chwalił się wcześniej swoimi samochodami, domami, to ja takiemu panu czy pani już nie wierzę.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 12/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również