Portret

Sandra Korzeniak: Kiedy słyszę, że mam opinię trudnej, mam ochotę udusić. Co to właściwie znaczy?

Sandra Korzeniak: Kiedy słyszę, że mam opinię trudnej, mam ochotę udusić. Co to właściwie znaczy?
Sandra Korzeniak na pokazie filmu 'Żeby nie było śladów' podczas Festiwalu Filmowego w Wenecji.
Fot. MARCO BERTORELLO/AFP/East News

O Sandrze Korzeniak mówią: aktorka niezwykła. Może dlatego, że na scenie budzi niepokój swoją odwagą. Przyznaje, że szuka istoty swoich postaci uparcie, czasem aż do zatracenia, ale zdaniem Sandry Korzeniak właśnie dla tego zaangażowania warto żyć. To właśnie ona zagrała rolę Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka w "Żeby nie było śladów", głośnym filmie Jana P. Matuszyńskiego, polskim kandydacie do Oscara.

Sandra Korzeniak w roli Barbary Sadowskiej, mamy Grzegorza Przemyka

Decyzja, by Sandra Korzeniak zagrała Barbarę Sadowską w filmie "Żeby nie było śladów", była strzałem w dziesiątkę. – Dla mnie to najważniejsza rola w tym filmie. Znakomita, odważna. Dlaczego nie wszyscy łatwo ją akceptują? Bo jest innowacyjna, nie jest letnia – mówi Łukasz Maciejewski, krytyk filmowy. Poetka i działaczka opozycyjna, matka śmiertelnie pobitego w 1983 roku przez milicjantów maturzysty Grzegorza Przemyka, była postacią skomplikowaną. Kiedy zanosiła paczki więźniom politycznym, papierosy dawała także klawiszom.

Nie była nadmiernie opiekuńczą matką i mawiała, że nikogo nie można wychować. Drzwi do jej mieszkania w wieżowcu przy Chmielnej nigdy nie były zamknięte na klucz. Każdy mógł wpaść, więc trwały tam zarówno imprezy, jak i spotkania działaczy opozycji. Kiedy po śmierci syna przysyłano jej czarne, żałobne ubrania, nie chciała ich nosić. A jednocześnie nie chciała już żyć – piła i paliła, mimo że zdiagnozowano u niej raka płuc. Zmarła kilka lat po synu. – Ona nie tylko pisała poezję, była poetką życia – mówi o swojej bohaterce, Barbarze Sadowskiej, Sandra Korzeniak.

Zanim dostała tę rolę, spotkała się w kawiarni z reżyserem filmu Janem P. Matuszyńskim i Piotrem Bartuszkiem, reżyserem obsady. – Nie przepadam za castingami, tymi sprawdzianami o niejasnych zasadach. Zazwyczaj mnie peszą i zamykają. Pamiętam, że podczas tego spotkania miałam w sobie dużo emocji, chyba nawet popłakałam się przy tym stoliku... - wspomina. Piotr Bartuszek: – Z Jankiem Matuszyńskim zazwyczaj najpierw zastanawiamy się nad kandydatami do ról. W wypadku Barbary Sadowskiej Sandra była pierwszą osobą, o której pomyśleliśmy. Na spotkaniu z nią obaj poczuliśmy to samo: nie ma wątpliwości, to jest ta osoba, ta wrażliwość, ta siła. Kiedy przyszła na kolejne spotkanie, już była Sadowską. Jakby ta rola na nią czekała.

W filmie Sandra mówi jak jej bohaterka, podobnie spogląda, niewyobrażalny ból wyraża napięciem w ciele. - Widziałem na planie kręcenie sceny wywiadu z Sadowską po śmierci syna, która ostatecznie nie trafiła do filmu. Potem dowiedziałem się, że w sieci jest dostępny zapis dokumentalny tego wywiadu. Włączyłem go z ciekawości i przeszedł mnie dreszcz... Zobaczyłem niesłychaną prawdę roli Sandry – mówi fotograf Łukasz Bąk, zaprzyjaźniony z aktorką.

 

Sandra Korzeniak. Studia w Krakowie i przeprowadzka do Warszawy

Sandra Korzeniak zwracała na siebie uwagę już jako studentka krakowskiej szkoły aktorskiej. – W spektaklu dyplomowym jako Warwara w "Letnikach" Gorkiego była objawieniem – wspomina Łukasz Maciejewski. Po studiach od razu dostała angaż w Starym Teatrze. Zagrała tam w spektaklach Krystiana Lupy: Małgorzatę w "Mistrzu i Małgorzacie", Edie Sedgwick w "Factory 2" i Marię w "Zaratustrze". Ale współpracowała też z Mają Kleczewską czy Pawłem Miśkiewiczem. Tak spełniło się jej największe marzenie z dzieciństwa, była aktorką. Po ośmiu latach przestała czuć się tam dobrze. – Doskwierało mi, że pracuję, a później znowu nie. Niektóre spektakle, nad którymi pracowaliśmy miesiącami, schodziły z afisza bardzo szybko. Czułam się skazana na miejsce, które nie do końca mnie satysfakcjonowało, a uważałam, że artysta musi ryzykować. Zrezygnowałam i wyjechałam do Warszawy - opowiada. Nie po raz pierwszy rzuciła się na głęboką wodę. Później też będzie rezygnowała z kolejnych etatów w teatrach. Dzisiaj jest wolnym strzelcem. Jej skłonność do radykalnych decyzji przejawiała się także w życiu.

Bolesne relacje Sandry Korzeniak z rodzicami i bulimia

Kiedy Sandra Korzeniak miała 16 lat, zdecydowała się opuścić dom. Zamieszkała u babci, ale ta już po dwóch tygodniach nie chciała jej u siebie. Pomogła dyrektorka liceum - namówiła babcię, żeby Sandra została jeszcze kilka dni, zanim znajdzie nowe miejsce. – Ojciec znalazł mi pokój na krakowskim Ruczaju, zaadaptowaną piwnicę za 90 zł miesięcznie z oknami wysoko, na wysokości chodnika – wspomina. Została sama. Uwolniła się od przemocowego domu, ale nie od siebie. W tamtym okresie lekarstwem na dręczące ją emocje stało się jedzenie.

W tej piwnicy właściciele trzymali przetwory, wyjadałam im zapasy. Bulimiczka zje wszystko - przyznaje Sandra Korzeniak.

Dzisiaj zaburzenia odżywiania są już przeszłością, zdrowo się odżywia, jest wegetarianką. Ale relacji z rodzicami – mamą, która wyjechała do Stanów, i ojcem – nie miała okazji odbudować. – Oboje umarli na raka. Każde z nich miało inny stosunek do choroby. Mama odmówiła tradycyjnego leczenia, postawiła na naturalne metody i mimo że lekarze dawali jej kilka miesięcy, żyła nieco dłużej. Ojciec przeszedł przez wszystkie etapy konwencjonalnego leczenia, bez skutku - wspomina.

Pierwsze miesiące w Warszawie nie były łatwe, zmagała się z samotnością, brakiem pracy. Mieszkała u znajomych w Aninie. Do miasta dojeżdżała na rowerze. Czekała. - Aż zadzwonił Krystian Lupa z, jak powiedział, szatańskim pomysłem, żebym zagrała Marilyn Monroe.

 

Sandra Korzeniak w roli Marilyn Monroe w spektaklu "Persona. Marilyn"

„Spóźniła się na pierwsze zajęcia. Od razu było widać, że jest kompletnie inna. Różniła się od kolegów zachowaniem, myśleniem, sposobem bycia. Podczas jej pierwszej improwizacji poczułem dreszcz… Pomyślałem, ta dziewczyna nosi w sobie geniusz i jeszcze… Marilyn Monroe. Nigdy bym nie zaryzykował tego tematu na scenie, gdybym nie spotkał Sandry”, wspominał reżyser Krystian Lupa. Z główną rolą w drugiej części jego tryptyku „Persona”, dostała etat w Teatrze Dramatycznym. Do Anina na rowerze było za daleko, zamieszkała w pokoju gościnnym w Pałacu Kultury. Premiera spektaklu w 2009 roku stała się wydarzeniem – Sandra za swoją rolę dostała m.in. Paszport Polityki.

Łukasz Maciejewski: - Tyle lat minęło, a doskonale ten spektakl pamiętam. Taki klejnot. Opowieść o micie Marilyn Monroe, ale zdekonstruowanym. Ze spektaklem jeździli po świecie. - Kiedyś podczas takiego wyjazdu oblecieliśmy całą kulę ziemską. A po wylądowaniu w Warszawie od razu do teatru, bo wieczorem znowu graliśmy spektakl. Najpierw odbyła się dramatyczna próba ze straszną awanturą. Źle znoszę takie sytuacje, więc siedziałam pod ścianą i płakałam. A przed samym spektaklem zrobiłam coś kompletnie głupiego, biorąc pod uwagę, co ta podróż zrobiła z moim organizmem, choć miałam nadzieję, że to mi pomoże. Napiłam się whisky, a ona… wystrzeliła mnie na inną planetę. Spektakl przerwano. Chciałabym być wtedy na widowni. Zobaczyć coś radykalnego, przekroczonego – uśmiecha się przewrotnie. Spektakl wzbudził też kontrowersje. - Powstało wokół niego wiele historii i wybujałych mitów. Ja nadużyta, ofiara… To było moje zaangażowanie, pragnienie, żeby osiągnąć więcej niż tylko poziom warsztatu, a ktoś próbował obrócić to w coś okropnego. Przecież ja jestem wykształconą aktorką, miałam za sobą ileś ról. Mam taki organizm, że mogę się posunąć dalej. Może ktoś by od tego wylądował w Kobierzynie, ale ja wiem, że mogę to zrobić. Rozmawiałam o tym z Krystianem i oboje mieliśmy podobne nastawienie: A niech sobie gadają...

Podczas jednej z wielu podróży z „Marilyn” długo czekali na lotnisku. Sandra siedziała z Władysławem Kowalskim, wcielającym się w sztuce w terapeutę Marilyn. Zaczęli się zastanawiać, jak będą grać ten spektakl za 20 lat.

Śmiałam się, że ja będę podstarzałą, zasuszoną rodzynką, a Władek stuletnim staruszkiem – opowiada. Nie mieli się o tym przekonać. Kiedy w 2017 roku Władysław Kowalski zmarł, spektakl został zdjęty z afisza. 

- Długo nie mogłam się pogodzić z decyzją o niegraniu „Marilyn”. Tęskniłam i cierpiałam. Miałam poczucie, że ten spektakl umarł za młodu, tak jak jego bohaterka. Piotrek Skiba, w sztuce fotograf André de Dienes, powiedział mi: „Wiesz co, Sandra, może lepiej, że uśmierciliśmy ją wcześniej”. Może rzeczywiście lepiej, niech zniknie, zamiast umierać na oczach widzów – zastanawia się aktorka. Chciałaby jeszcze zagrać tę rolę? - Już nie. Czas robi swoje. Choć gdybym miała to zrobić, pewnie mogłabym. Wszystko jest w nas pozapisywane. Moje role grawerują się we mnie twardym piórkiem. Były w nich takie zdania, do których nie miałam w pełni dostępu, a potem, czasem po latach, coś się wydarza i znaczenie tamtego zdania nagle mi się objawia. W momentach, kiedy nie pracuję nad nową rolą, kiedy nie mogę nakierować się na coś, postaci, które grałam, zaczynają wyważać drzwi, dobijają się, chcą wyjść. 

 

Gigant, szaman, alchemik. Sandra Korzeniak o Krystianie Lupie

O Lupie, z którym nie pracuje od tamtego czasu, mówi „gigant, szaman, alchemik”. - Odwiedziłam go rok temu w Krakowie po dłuższej przerwie. I tak jak moje serce się na niego zatrzasnęło, kiedy się rozstawaliśmy, wtedy się otworzyło. Mieliśmy się spotkać na dwie godziny, a rozmawialiśmy chyba osiem. Nie doszliśmy do porozumienia, dlaczego przestaliśmy razem pracować. Każdy z nas ma swoją teorię na ten temat, ale nie kłócimy się o to. Ja uważam, że rozstaliśmy się z powodu osób trzecich. Nigdy nie było między nami nieporozumień na poziomie artystycznym, w relacji aktorka - reżyser. A może to już był czas, żeby się rozejść. Potem długo zmagała się z nieobecnością w swoim życiu zawodowym Lupy, pierwszego nauczyciela. Podkreśla słowo „nauczyciel”.

Podoba mi się kondycja bycia uczniem. Nie aktorką z dokonaniami, która wie, ale kimś, kto chce się cały czas uczyć, rozwijać. Porównałabym pracę z Krystianem do pierwszej miłości – doskonałej, spełnionej, po której już nigdy nie spotyka nas coś tak intensywnego - przyznaje.

Obsypana nagrodami rola Mabel Sandry Korzeniak w Teatrze Śląskim

Za rozczarowujący uznaje swój czas spędzony w TR Warszawa. – Poszłam tam po odejściu z Dramatycznego, bo Grzegorz Jarzyna namawiał mnie na to przez rok. Ale dostałam nieźle w kość. Zostałam zamrożona, postawiona na półce w kolekcji – przez sześć lat nie wydarzyło się tam dla mnie nic dobrego – twierdzi. Odeszła i stamtąd. I znowu po ryzykownym kroku przyszła ważna dla niej propozycja – rola Mabel w spektaklu Mai Kleczewskiej „Pod presją” w Teatrze Śląskim w Katowicach. Sztuka powstała na podstawie filmu Johna Cassavetesa z 1974 roku „Kobieta pod presją”. Mabel, pozornie zwyczajną żonę i matkę, zagrała w nim Gina Rowlands, prywatnie żona reżysera. Do dzisiaj uznaje się tę kreację za najbardziej poruszające studium szaleństwa w kinie.

Sandra w tej roli po raz kolejny pokazała swoje niesamowite aktorskie możliwości, odwagę i poświęcenie. – Poświęcenie? Nigdy nie myślałam w ten sposób. Ale może właśnie tak jest. Coś trzeba oddać, żeby stworzyć coś nowego – zastanawia się aktorka, na którą za tę rolę spadł deszcz nagród. Jest w niej sporo niepewności. Wyolbrzymi każde słowo krytyki, pochwały traktuje z dystansem.

Kiedy jadę do Katowic grać w „Pod presją”, zabieram ze sobą dużo amuletów. Mam woreczek, a w nim różne przedmioty: kamyk, kwiatek, który dostałam od córki, karteczka z jakąś informacją… Musiałam je mieć ze sobą, bałam się, że bez tego nie zagram. Czy to dowód niewiary w swój talent? Jakbym uznawała, że jakaś siła z zewnątrz sprawia, że coś mi się udaje, że to nie jest ze mnie. Widzę to i od pewnego czasu pracuję nad sobą, żeby tak nie myśleć – przyznaje.

Sandra Korzeniak o macierzyństwie, córce Gai i rozwodzie

Została matką, mając 38 lat. - Gaia była wyczekana i wystarana. Bardzo chcieliśmy z mężem mieć dziecko. Przez pewien czas się nie udawało, aż się udało. Lekarze trochę mnie straszyli, bo inaczej, gdy w tym wieku rodzi się kolejne dziecko, a inaczej, kiedy pierwsze. Gaia zauważa, że jestem starsza niż mamy jej koleżanek i kolegów z przedszkola. Mówię jej: „Masz starą matkę i tyle” – śmieje się. Z sześcioipółletnią Gaią mają bliską relację, dużo rozmawiają, córka towarzyszy jej podczas wyjazdów na spektakle czy jak ostatnio na festiwal filmowy do Wenecji.

W relacji z dzieckiem można się dowiedzieć dużo o sobie samym. Dzięki Gai widzę swoje deficyty. Jak byłam sama, mój brak konsekwencji czy dyscypliny nie miał takiego znaczenia, teraz ma - mówi.

Nauczyła się zwracać uwagę na to, jakie dziecko zadaje pytania. Bo to podobno klucz do tego, co się aktualnie z nim dzieje. – Nie nadążam za tymi pytaniami. Niektóre są poważne, jak: do czego są mamy? Poruszyło mnie to, więc zapytałam, a jak ty myślisz. Gaia na to: „Mamy są do kochania. Wiem, że mnie kochasz, ale tego nie czuję”. Pomyślałam, może to z powodu mojej nieobecności. Bycie na sto procent tu i teraz jest trudne. Często mi się nie udaje, błądzę gdzieś myślami. Ale kiedy przytuliłyśmy się policzkami, powiedziała: „Teraz to czuję”. Odetchnęłam. Co jest dla niej najważniejsze w byciu rodzicem? - Od razu przychodzi do głowy miłość, ale jednak wydaje się, że siła spokoju. Próbuję osiągnąć ten stan, ale są momenty, w których jest mi trudno. Na przykład, kiedy dwadzieścia razy słyszę „jeszcze chwila, mamo”. Myślę wtedy, żeby wyrzucić tego iPada przez okno, i żeby się uspokoić, nucę sobie: „Jeszcze chwila, mamo”, choć śpiewaczka ze mnie raczej cienka. Byłam bitym dzieckiem i nie wyobrażam sobie, że mogłabym uderzyć swoje dziecko. Już szybciej w emocjach czymś rzucę – przyznaje. W czasie pandemii rozpadło się jej małżeństwo.

Okazało się, że mąż mnie okłamywał, zdradzał. Gdyby ktoś mi o tym powiedział, nigdy bym nie uwierzyła. Janek? Niemożliwe! Ja nie zdradziłam żadnego partnera, nie umiałabym. A gdyby zdarzył mi się jakiś „wypadek”, to chyba musiałabym powiedzieć – twierdzi.

Rozstanie było jednym z powodów, dla których zdecydowała się na terapię. – To ciekawe i rozwijające doświadczenie. Zyskuję nowe rozumienie wielu spraw. Jest samotnikiem? - Dobrze się czuję ze sobą. Mam bujną wyobraźnię i dużo sobie załatwiam sama ze sobą. To jest kuszący świat, bo tam mam wolność. W realnych relacjach między ludźmi to inaczej wygląda, co powoduje u mnie poczucie niezrozumienia czy osamotnienia. Ale jestem jak kot, mogę być sama – wyznaje.

 

AKTORKA BEZ TLENU

Rola Barbary Sadowskiej w filmie "Żeby nie było śladów" to jak dotąd największa rola filmowa Sandry Korzeniak. Znajomi powtarzali, że po premierze „Żeby nie było śladów” odezwą się reżyserzy z propozycjami. - Na razie nic się nie wydarzyło. Gram epizody w serialach, żeby żyć. Dostrzegam w tym plusy - mam kontakt z ludźmi i z pracą. Ale nie są to wielkie wyzwania, więc czasem czuję się, jakbym się plątała pod nogami – przyznaje aktorka. Najczęściej zgłaszają się do niej twórcy niezależni. Zagrała w filmie „Dzień i noc” Katarzyny Machałek i Łukasza Machowskiego. – Wcieliłam się w wiedźmę Nawoję. Premiera zaplanowana jest na początek roku i bardzo na nią czekam – mówi aktorka. Przed nami też filmy dwóch artystek z jej rolami - „Las” Joanny Zastróżnej i „Bezwzględne cechy podobieństwa” Izabelli Gustowskiej. – Byłem pod wrażeniem jej profesjonalizmu, przygotowania, oddania pracy. Wydaje mi się, że Sandra zasługuje na więcej niż to, co oferuje jej nasz rynek – zauważa Piotr Bartuszek.

Łukasz Maciejewski dodaje: - Bardzo żałuję, że kino nie sięga po nią częściej, ale to, że nie ma propozycji teatralnych, uważam za skandal. Przecież teatr to jej dom. - Może nie mam właściwych predyspozycji do zarządzania swoim życiem. Brak mi sprytu. Ja siedzę w domu, czekam, aż reżyser zapuka. Byłam święcie przekonana, że dobre role powodują kolejne propozycje. A tu cisza – mówi aktorka.

Kiedy pytam agentkę, czemu nie ma propozycji, słyszę: „Nie mają pomysłu, Sandra, bo ty masz opinię tej trudnej”. Szczerze mówiąc, mam wtedy ochotę kogoś udusić. Co to właściwie oznacza? – zastanawia się.

Jesteś wymagająca? - Jestem i nie jestem. Na pewno chcę wiedzieć. Ale często jestem milczkiem. Włącza mi się introwertyk – przyglądam się i wsłuchuję. Chłonę, przepuszczam przez siebie, przemieniam. Ale to proces, który raczej nikomu nie utrudnia życia. Chciałabym czuć, że jednak urodziłam się w swoim czasie i pracuję w zawodzie, w którym jestem dobra. Nie chcę tego poczucia odrzucenia i głodu, jakby ktoś zabrał mi tlen. Czasem myślę: dobrze, nie będę grała. Jednak potem pojawia się pytanie: to kim będziesz? Dlatego staram się ufać, że to wszystko ma jakiś sens.

 

Sandra Korzeniak - Rocznik 1976. Aktorka teatralna i filmowa. Była związana ze Starym Teatrem w Krakowie oraz z Teatrem Dramatycznym i TR Warszawa. Jej najgłośniejsze role to Marilyn w „Persona. Marilyn” Krystiana Lupy i Mabel w „Pod presją” w reżyserii Mai Kleczewskiej. W „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego zagrała Barbarę Sadowską, matkę zamordowanego Grzegorza Przemyka. Wcześniej można ją było oglądać m.in. w „Hiszpance”, „Niewidzialnych”, „Dziurze w głowie”. Ma 6-letnią córkę Gaię. Mieszka w Warszawie.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 01/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również