Wmówiłam sobie tę niewidzialność, miałam pretensje do innych, że mnie nie dostrzegają, ale tak naprawdę to ja sama się chowałam, garbiłam, usuwałam w cień.
W dniu swoich pięćdziesiątych piątych urodzin miałam ochotę schować się pod kocem i urządzić sobie maraton serialowy, byle za dużo nie myśleć. A świętować nie miałam czego. Czas nie jest łaskawy dla kobiet i zaklinanie rzeczywistości tego nie zmieni. Coraz częściej miałam ochotę zasłonić lustro w łazience, gdzie światło było najostrzejsze i najbardziej bezlitosne.
Do czterdziestki byłam piękną kobietą – duże oczy, wydatne usta, jędrna skóra, burza złocistych loków. Po czterdziestce zaczęłam wiotczeć. I tak długo się trzymasz, dobre geny, słyszałam. Teraz moje włosy były przesuszone od ciągłej walki z siwizną, a biust pokonała grawitacja. Skóra już dawno straciła jędrność, kolejne zmarszczki niczym karby znaczyły moją twarz, policzki zwisały, cellulit się rozszerzał, nawet spojrzenie nie miało tego blasku co kiedyś.
Przez jakiś czas chodziłam na masaże kobido, ponoć działające cuda. Nie w moim przypadku. Wydawałam pieniądze, a i tak pozostawałam niewidzialna. Kiedyś się za mną oglądali, a teraz dla większości społeczeństwa byłam już tylko kobietą w średnim wieku, odliczającą czas do emerytury. Z męskich radarów zniknęłam całkowicie.
Biologia jest dla nas niesprawiedliwa. Starsi mężczyźni nadal mogą liczyć na zainteresowanie płci przeciwnej. Dla mnie czas flirtów i romansów minął bezpowrotnie, wraz z atrakcyjnością, która przebrzmiała. Czy łatwiej byłoby mi się z tym pogodzić, gdybym nigdy nie była ładna? Ktoś powie, że wszyscy się starzejemy, że chodzi o nastawienie. Moje zatem jest fatalne i odbija się na moim codziennym funkcjonowaniu. Straciłam motywację, żeby o siebie dbać. Po co? Dla kogo? Nie chce mi się z nikim spotykać, dlatego odmówiłam Aldonie, która chciała mnie wyciągnąć do kina.
– Kochanie, to twoje urodziny! – świergotała do słuchawki. – Jak zamierzasz je spędzić?
– Zamknę się w domu i będę udawać, że mnie nie ma – burknęłam.
Lubiłam Aldonę, ale czasem mnie denerwowała. Co jej tak zależało, żeby wyciągnąć mnie z domu? Żeby bardziej błyszczeć na moim szarym tle? Zazdrościłam jej energii i charyzmy, jaką wokół siebie roztaczała. Ja czułam się i wyglądałam jak babcia. W zasadzie to nią byłam.
Szczególnie boleśnie odczuwałam swój wiek, gdy towarzyszyłam młodszym koleżankom z pracy w trakcie babskich wypadów. Obserwowałam, jak mężczyźni taksują je wzrokiem, tak pełne wigoru, kipiące seksapilem, a po mnie ich spojrzenia prześlizgują się jak po ścianie. Cieszcie się tym, myślałam, póki jesteś widzialne.
Obsługujący nasz stolik kelnerzy także zwracali się w pierwszej kolejności do tych młodych i ładnych. Takie jest prawo natury, nie ma co się obruszać. Mój czas minął, nie jestem targetem dla nikogo, no może poza producentami leków dla seniorów. Powinnam wzruszyć ramionami i żyć dalej, ale jakoś nie potrafiłam się odnaleźć we wciąż nowej dla mnie rzeczywistości. Chciałam znowu być piękna i młoda. Otoczona wianuszkiem adoratorów, podrywana przez kuriera dostarczającego paczkę, wywołująca rumieńce u sąsiada…
Było, minęło, nigdy nie wróci. Kolejne urodziny nieuchronnie przybliżały mnie do starości. Tegoroczne przypadały w sobotę, co wcale mnie nie cieszyło. W zwykły dzień zajęłabym się pracą, zrobiła zakupy, a potem posprzątała mieszkanie i poszła spać. W sobotę zmusiłam się, by wstać, zmienić koszulę nocną na dres, posłać łóżko, po czym przeniosłam się na kanapę, gdzie zaległam przed telewizorem. Leżałam i nie mogłam się zdecydować, czy zostać pod kocem, czy jednak zmierzyć się z tym dniem. Nie spodziewałam się gości. Moja jedyna córka mieszkała we Francji. Życzenia składała mi przez Facetime.
Moje rozważania przerwał dzwonek do drzwi. Tętno mi przyspieszyło. Zastygłam i nasłuchiwałam. Czekałam, aż natręt sobie pójdzie.
– Otwórz! Wiem, że tam jesteś! – pogonił mnie dziarski głos Aldony.
Jęknęłam pod nosem i wstałam, by jej otworzyć. Byłam zła. Nie zapraszałam jej, moje urodziny nie zmienią się w radosne, optymistyczne święto, bo ona tak zarządzi. Policzki mnie piekły, gdy przekręcałam klucz w zamku.
– Moja kochana, wszystkiego najlepszego! Sto lat, sto lat…! – zaintonowała Aldona, nim zdążyłam się odezwać, i bezceremonialnie wparowała do mojego mieszkania.
Miała na sobie modnie skrojone dżinsy i czarny top, na nogach szpilki a na twarzy dyskretny makijaż. Wyglądała obłędnie. Ciągnął się za nią tren luksusowych perfum. Miałam ochotę się rozpłakać. Właśnie tego się bałam. Przy niej czułam się starzej niż przy kimkolwiek innym, przy niej stawałam się jeszcze bardziej niewidzialna. Hipnotyzowała i kradła show, gdziekolwiek się pojawiła, przyciągając uwagę mężczyzn, kobiet, dzieci, a nawet zwierząt.
– No chyba nie myślałaś, że pozwolę ci się na sobą użalać. – Podeszła i tak po ludzku mnie uściskała.
Złość wyparowała. Jak mogłam się na nią gniewać? To moja wina, że utknęłam i wciąż patrzyłam wstecz, zamiast iść do przodu. Aldona była starsza ode mnie o dwa lata, a czerpała z życia pełnymi garściami, niezależnie od zapisu w metryce. Nigdy nie narzekała na brak zainteresowania ze strony mężczyzn, bo… nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Żyła najpiękniej, jak umiała, bo żyła dla siebie. Nagle zrobiło mi się wstyd. Poddałam i postawiłam na sobie krzyżyk. To ja byłam swoim największym wrogiem, nie zmarszczki czy cellulit.
– Jak ty to robisz? – wymamrotałam, powstrzymując się od płaczu. – Jak cofasz czas? Aldona parsknęła śmiechem.
– Ani go nie cofam, ani go nie gonię. Żyję tu i teraz. Cieszę się tym, co mam. Akceptuję swoje ograniczenia. Nie rozpamiętuję tego, co było. Trzymam się prosto, zamiast garbić. Dużo się śmieję, a jak mam ochotę płakać, to płaczę.
– Poradnik napisz – zakpiłam. – Jak być młodą do setki.
– Złośnica… – Aldona podeszła i wsunęła mi niesforny lok za ucho.
Patrzyłyśmy sobie prosto w oczy. Jej oczy błyszczały. W płatkach uszu lśniły złote kolczyki, a pukle siwych włosów spływały na ramiona. Dopiero w tamtym momencie zorientowałam się, że Aldona nawet nie farbuje włosów. Młodość miała w głowie, sercu, uśmiechu. Jej dojrzałej urody nie definiowały cudze spojrzenia. Była atrakcyjna, bo za taką się uważała.
Nie zadawałam więcej pytań. Przyjaciółka zaprowadziła mnie do łazienki i postawiła przed znienawidzonym łazienkowym lustrem. Ostre, punktowe światło wydobywało wszystkie mankamenty.
– No, już. Lekki makijaż wystarczy. – Wręczyła mi kosmetyczkę i wyszła.
Usłyszałam skrzypnięcie drzwiczek od szafy, a potem zgrzyt przesuwanych po drążku wieszaków. Westchnęłam. Chyba nie miałam wyboru. Czeka mnie kino z Aldoną.
– Wyglądasz bosko! – Klasnęła w dłonie, kiedy już ubrałam się w przygotowany przez nią zestaw.
Dawno nie miałam na sobie spódnicy ołówkowej. Pocieszające, że nadal mieściłam się w stroje sprzed kilkunastu lat, a pewne kroje są nieśmiertelne.
– Figury mogłaby ci pozazdrościć niejedna studentka – skomentowała Aldona, narzucając mi na ramiona kurtkę ze skóry. – Dlaczego chowasz się za tymi rozciągniętymi swetrami? Czemu nie pokazujesz tej talii i nóg?
– Bo wydaje mi się, że już nie wypada… – wyznałam.
Aldona pokręciła głową nad moim staroświeckim myśleniem.
Dzięki niej miałam bardzo udane urodziny. Na parę godzin zapomniałam o liczbach. Przestałam się przejmować tym, jak postrzega mnie otoczenie. Nie łowiłam w tłumie męskich spojrzeń. Przy Aldonie – pewnej siebie, zadbanej i zwyczajnie szczęśliwej – nie musiałam tego robić. Kiedy szłyśmy przez miasto, ściągałyśmy na siebie spojrzenia tak jak soczewka skupia promienie słoneczne. Nie byłyśmy niewidzialne. Obie. Wmówiłam sobie tę niewidzialność, miałam pretensje do innych, że mnie nie dostrzegają, ale tak naprawdę to ja sama się chowałam, garbiłam, usuwałam w cień.
Nie zmienię się z dnia na dzień w drugą Aldonę, nie kupię charyzmy w sklepie, ale mogę spróbować odnaleźć radość życia. Moją własną. Nie znajdę jej, zamknięta w domu, żyjąca perypetiami serialowych postaci.