Olaf Lubaszenko to złote dziecko polskiego filmu. Poznał wszystkie smaki życia: sukcesu, ostrej zabawy, a potem walki z chorobą i depresją. Dzięki temu dojrzał, zrozumiał siebie i zrobił bilans zysków i strat. "Przez 15 lat żyłem tak, żeby było fajnie, ciekawie, bez zobowiązań. Lekko. Aż odkryłem, że życie lekkie zamienia się z czasem w ciężar". Rzadko chcemy uwierzyć, że ktoś stał się innym człowiekiem, a tu jednak warto.
Twój STYL: Imponowali Panu w zawodzie koledzy taty?
Jako dziecko byłem odwiedzić tatę w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie gościnnie grali Noc listopadową. Wszedłem za kulisy, znalazłem się tuż przy scenie – to była pierwsza scena, którą widziałem w teatrze – i zobaczyłem, jak Wielki Książę Konstanty gasi cygaro na policzku swojego adiutanta. Tym Wielkim Księciem był Jan Nowicki. To są imprinty, które na zawsze zostają w mózgu. Po latach z Janem Nowickim połączył nas pewien rodzaj przyjaźni, która trwała długo, ale szczegóły zachowam we wdzięcznej pamięci. Jak mówił Haendel w sztuce Kolacja na cztery ręce: „Właśnie te obrazy zabiorę ze sobą w ciemność”. A potem przyszedł mój zły czas, czas totalnego zagubienia, choroby. Nie wiedziałem wówczas, kto powinien być moim idolem, bo sam nie miałem pojęcia, w którą stronę iść. A idol, czyli inspiracja, jest zawsze trochę odzwierciedleniem naszych wyobrażeń o sobie. Tego, jakimi chcielibyśmy być. Przez dziesięć lat szukałem odpowiedzi na to pytanie. Trochę znalazłem, a trochę szukam nadal.
Pana bohater w filmie „Bliscy” pokazuje dorosłym dzieciom stare wideo, zrobione przy okazji zakupu... stołu. Mówi: „Czuliśmy wtedy, że jesteśmy rodziną. Byliśmy szczęśliwi”. Ogląda pan stare filmy rodzinne z córką Marianną?
Olaf Lubaszenko: Nie, ale zdarza nam się oglądać wspólnie seriale. Mam poczucie, że od dłuższego czasu budujemy naszą relację. Oczywiście, mamy co wspominać, tylko nie posiadamy zbyt wielu materialnych śladów. Mało mieliśmy tego symbolicznego stołu. Paradoks. „Stół” to jest coś, czego nie można kupić tak naprawdę. Trzeba go stworzyć przez siedzenie przy nim, spędzanie razem czasu, świąt, urodzin, przez rozmowy, wspólne historie. W przeciwnym razie jest tylko kawałkiem drewna.
Pana córka Marianna gra, śpiewa, jest utalentowana. Widzi pan w niej siebie?
Czasami tak. Najbardziej imponują mi w niej niezależność myślenia, samodzielność i świadomość tego, dokąd chce iść. Odkryła to znacznie wcześniej niż ja i w tej drodze nie ma miejsca na to, by jakiekolwiek jej wybory były kojarzone z ojcem ani, nie daj Boże, z jego pomocą w sprawach zawodowych. Mania dba o to, żeby swoje osiągnięcia zawdzięczać wyłącznie sobie. To mnie zachwyca. Rozmawiamy długo i dużo, ale kiedy wchodzimy w sferę jej decyzji, czuję, że nie mam tam wstępu. Bardzo to szanuję.
Co chciałby pan przeżyć drugi raz, gdyby to było możliwe?
Na pewno czas, kiedy rodziła się moja córka i kiedy miała kilka lat. Postarałbym się być bardziej obecny w jej życiu i pewnie nawet to „podwójnie” by nie wystarczyło. Wie pani, na długo, zanim się dowiedziałem o istnieniu tzw. Klubu 27 z Hendriksem, Janis Joplin i Jimem Morrisonem (tak mówi się o artystach, którzy zmarli, najczęściej w tragicznych okolicznościach, w wieku 27 lat – red.), towarzyszyła mi pewność, że pożyję właśnie 27 lat. To dawało mi paliwodo „lekkiego” życia. Dziś myślę, że chociaż nikt z nas nie wie, jak długo będzie żył, to jednak każdy powinien żyć tak, jakby miało to trwać co najmniej sto lat. Jak w słynnym zakładzie Pascala...
...który dowodził, że wiara w Boga, nawet gdyby go nie było, przynosi nieporównywalnie mniejsze straty niż brak wiary, jeżeli Bóg jednak istnieje.
Nie wierząc w Boga, człowiek może stracić szansę na życie wieczne. Wierząc i praktykując, najwyżej trochę czasu. Opłaca się więc planować długie życie, bo – jak by to mógł określić Pascal – jeśli będziesz żył sto lat, na pewno wygrasz, jeśli 27, nie stracisz wiele.
Rozmawiamy o ucieczkach, fundamentalnych wyborach, ojcostwie. A czy pan zadał swojemu ojcu wszystkie ważne pytania?
W pewnej ankiecie ludzie mieli podać przykłady najważniejszych pytań w historii i wielu z nich na pierwszym miejscu wymieniło: „Być albo nie być, oto jest pytanie”. A przecież to zdanie Szekspira w oczywisty sposób jest stwierdzeniem. Zadaję tacie mało pytań, raczej wymieniamy się refleksjami na temat świata. To jest nasza forma dialogu. W moim ojcu niesamowite jest to, że nigdy nie myśli stereotypowo. Zawsze po swojemu. To mnie w nim fascynuje. I inspiruje.
Wracaliśmy do pana przeszłości. A co pan myśli o przyszłości?
Olimpijski Spokój Władysława Żmudy to mój ideał, do którego nieustannie staram się zbliżyć, ale – jak już mówiliśmy – ważniejsza jest droga niż osiągnięcie celu.
Całość wywiadu z Olafem Lubaszenko w lipcowym wydaniu Twojego STYLU.