Wywiad

Stanisław Soyka: "Jeśli człowiek przeżył te pierwsze pięć dych, z drugimi sobie poradzi"

Stanisław Soyka: "Jeśli człowiek przeżył te pierwsze pięć dych, z drugimi sobie poradzi"
Stanisław Soyka
Fot. AKPA

Stanisław Soyka to ekspert od poezji na polskiej scenie. Śpiewał Szekspira, Osiecką, Szymborską czy Miłosza. W szczerym wywiadzie dla Twojego STYLU mówi o miłości, synach, przemijaniu i walce o zdrowie.

Twój  STYL: Kilka lat temu nagrał Pan płytę z poezją, to ja zrymuję: skąd u Pana/ pomysł na Leśmiana?

Stanisław Soyka: Zgrabnie, ale to nie ja znalazłem wtedy Leśmiana. Przyprowadził go Adam Strug. On jest autorem melodii, a ja je tylko oprawiłem w swój fortepian.

TS: Strug – poeta i pieśniarz spoza main streamu, postać znana raczej koneserom. Długo musiał Pana namawiać?

SS: Trzy lata temu usłyszałem go w radiu. I nie mogłem uwierzyć, że mężczyzna tak śpiewa. Bo w Polsce panowie na scenie raczej ryczą i wrzeszczą... Po roku spotkaliśmy się na jednym z festiwali. Złożyłem mu uszanowanie i powiedziałem: gram na skrzypcach i fortepianie, gdybyś potrzebował, jestem do dyspozycji. I on zeszłej jesieni zjawił się z Leśmianem. Spotkały się dwie ciekawe wrażliwości. Adam, baryton śpiewający ludzkim białym głosem...

 

TS: Co to znaczy?

SS: Tak to się określa, w przeciwieństwie do klasycznie szkolonego głosu operowego. Wrażliwość Adama to barok kurpiowski – on się nim zajmuje naukowo – z domieszką nuty semickiej. A moja to… powiedziałbym „barok śląski” z nutą bluesową. To się ładnie połączyło. Wybraliśmy trzynaście utworów i nagraliśmy je w pięć godzin, za pierwszym podejściem, w przypływie – ktoś powie natchnienia, a ktoś Ducha Świętego. Początkowo myślałem, żeby do tych wierszy zastosować kwintet smyczkowy albo drzewo.

TS: Jakie znowu drzewo?

SS: Instrumenty dęte drewniane. Sprawdziłem, ale bez sensu. I wtedy pomyślałem: „prostota, głupcze!”. Ta poezja jest tak gęsta i pełna niespodziewanych zwrotów, że prosty fortepian okazał się najlepszy.

TS: Mamy czasy „kopiuj–wklej”, więc w kolejnych opisach płyty w internecie powtarzają się te same dwa zdania: „Dla Stanisława Soyki wiersze Leśmiana są muzyką samą w sobie: To jednorodny modus. Można do końca nie rozumieć jego języka, a zachwycić się Leśmianem”. Modus – czyli że co?

SS: Teraz myślę, że to słowo jest nieszczęsne. Dziś powiedziałbym, że chodzi o jednorodny aromat. Z wierszami Leśmiana jest jak z Szekspirem. Nawet jeśli ktoś nie zna angielskiego, kiedy usłyszy fragment Szekspira, będzie wiedział, że ma do czynienia z poetą. Bo jest rytm, bo jest melodia.

TS: Ze szkoły, jeśli w ogóle pamiętamy Leśmiana, to głównie z chruśniaka i malin...

SS: A to jest bodaj najważniejszy polski poeta XX wieku! Dla Tuwima, Staffa, Brzechwy i chłopaków on był guru. Ale życiowo podobno nieudacznik. Magda Umer pisała, że brzydki, malutki, chudziutki „i w ogóle”. Umysł za to ogromny. No i rozkochał w sobie co najmniej trzy kobiety. Oficjalnie.

TS: Bo słowem można rozkochać.

SS: Można, ale to nie wystarczy. Trzeba jeszcze mieć fizyczną siłę. Dlatego mimo wszystko nie chciałbym być w jego skórze. Poza tym poeci mają trudniejszy los. Muzyk zagra na weselu czy w kościele i chleb jest. A poeta? Przeważnie doceniony jest dopiero po śmierci. Słabo.

TS: Co poezja Leśmiana może dać tzw. zwykłym ludziom z ulicy?

SS: Może ich troszeczkę unieść ponad trotuar. Oczywiście to nie jest rzecz rozrywkowa. Nasza płyta nie jest do tańca. Ale nie jest też do różańca. Uważam jednak, że każdy może posmakować poezji, jeżeli zrozumie, że ona nie jest trudna. Trudno jest się tylko skupić. Poza tym... jeżeli człowiek nie ma do czegoś dostępu, to nie będzie wiedział, że tego chce. Oczywiście to nie będą masy. Ale są ludzie, których znam i którzy potrzebują poezji. Tak dla siebie, intymnie, osobiście.

 

TS: A Panu co z tej Leśmianowej przygody zostało w głowie?

SS: Wzorcowa polszczyzna. Wykwintna, intensywna. Zdania: „Nocą umówioną, nocą ociemniałą/ przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało. Przyszło potajemnie [...] bym je mógł całować/ I znużyć – i zużyć – i nie pożałować!”. Albo „Patrzysz na mnie – oniemiała snem/ Nic nie mówisz, ale wszystko wiem!/ Wiem ja, kiedy poruszyć, jak mgłą/ Ciałem twoim, żeby ku mnie szło”.

TS: Erotycznie!

SS: Bo ten zbiór jest erotyczny. Chociaż Adam Strug twierdzi, że „teologiczny”. Leśmian rzeczywiście był wirtuozem w łączeniu treści erotycznych i tych związanych z Absolutem.

TS: A mnie utkwił w głowie fragment „Szczęście przyszło. Czemuż nam tak smutno?”. Miewa Pan chwile, że może się pod tym podpisać?

SS: Zauważyłem, że kiedy są dni czy nawet tygodnie, że wszystko się układa, to i tak z tyłu głowy kołacze się świadomość, że za chwilę może być źle. W tym sensie rozumiem frazę Leśmiana. Ale przyznam pani szczerze, że dziś czuję się szczęśliwy zarówno w tych momentach nirwany, jak i wtedy, kiedy widać, że problem rośnie, trucizna się zbliża i zaraz będę leżał. Bo ja już się tego nie boję. Atut wieku. Wychodzę z założenia: jeśli człowiek przeżył te pierwsze pięć dych, to i z drugimi – jak Bóg da – sobie poradzi.

TS: No, pierwsze pięć dych chyba jednak łatwiejsze.

SS: Czy ja wiem? To zależy. Pewne rzeczy odchodzą w cień, ale pewne się wyłaniają.

TS: Organizm jednak nie młodnieje.

SS: No tak, ale można się dobrze prowadzić. Miałem przebudzenie w tej sprawie jakieś cztery lata temu. Ważyłem 123 kilo. Przyjaciółka, pani doktor, zmierzyła ciśnienie i mówi: na badania! Poszedłem na tygodniowy przegląd do Łodzi. Wspaniali lekarze przejrzeli mnie na wszystkie strony i okazało się, że mam cukrzycę typu II. Powiedzieli, że na razie nie muszę brać insuliny, tylko piguły i się monitorować. „Ale jak pan zrzuci 30 kilo, to się może panu poprawić”. Miałem cukrzyków w rodzinie, więc wiem, że to choroba utrudniająca życie. Pomyślałem: „oho, jeśli coś jest w moich rękach, to ja to zrobię”. I na razie mi się udaje. Zmieniłem mocno obyczaje żywieniowe, zrzuciłem te 30 kilo, potem z dziesięć wróciło, ale czuję się dobrze i mnie to napędza. Można się naprawiać!

TS: „Szczęście przyszło”...

SS: A przy okazji wyszły ciekawe rzeczy. Na przykład mimo że palę, mam dość mocne płuca.

TS: Geny?

SS: Nie. Dlatego że śpiewam! A śpiewanie to rodzaj bardzo wymagającego oddychania: krótko, krótko, dłuuuugo, średnio, trzy krótkie – pą, pą, pą. W rytmie. Oddychanie dwie godziny na ostro podczas koncertu okazuje się bardzo zdrowe. Zresztą lekarze nie od dziś mówią, że śpiewanie jest dobre i na mózg, i na stosunki społeczne. Tym cenniejszy jest Adam Strug, pierwszy mężczyzna – od Niemena chyba – który naprawdę śpiewa.

TS: Rozumiem: wracamy do płyty. Tam jest też taki fragment „dawniej mi się zdawało że (…) sam klecę swój żywot”. Pan ma wrażenie, że „kleci” czy raczej płynie z prądem?

SS: Czuję, że mam siłę sprawczą i możliwości. Posługując się narzędziami typu: rzetelność, wiarygodność, przyzwoitość, rzemiosło, oraz słowami: dziękuję, proszę, przepraszam, poruszam się po świecie dość wprawnie. Robię to, co kocham i coraz lepiej rozumiem. Jestem temu po benedyktyńsku oddany. Wie pani, ja słyszałem od mistrzów, że muzyka to jest robota na całe życie, więc nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby robić „blitzkrieg” i mieć swoje pięć minut. O tych „pięciu minutach” usłyszałem już w nowych czasach, ale mnie to nigdy nie interesowało. Pierwszym marzeniem było: być dobrym, zaakceptowanym przez cech. A drugim – wyżyć z grania. Bo rodzina, normalny tryb dzienny, odpowiedzialność. Plus ambicja i honor, żeby się nie stoczyć. Przy moich różnorakich predyspozycjach nie stoczyłem się dzięki synom. Miałem głębokie przekonanie, że byłoby bardzo niehonorowo, gdyby zobaczyli mnie w stanie upodlenia.

TS: Honor to dziś niemodne słowo.

SS: Nie dla mnie. Na tysiące koncertów, jakie dałem, spóźniłem się może z dziesięć razy i zawsze były poważne, uzasadnione powody. Podczas koncertu nigdy nie byłem nawalony i nigdy nie pomyślałem: publiczność jest do d... No, chyba że była głośniejsza niż ja, wtedy po prostu należało zejść ze sceny.

 

TS: To jeszcze jedno zdanie z płyty: „wiem ja wszystko, ale czemu łkam, tego nie wiem, nie pojmuję sam”.

SS: Oczywiście, że mam takie nastroje.

TS: I jak Pan sobie radzi?

SS: Przepuszczam przez siebie i nie zagradzam im drogi. Nic więcej nie można zrobić. Jakiejkolwiek by się użyło techniki czy siły intelektualnej – smutek wróci. Ale z doświadczenia wiem też, że sobie pójdzie.

TS: Na płycie pośród erotyków jest zaskakujący wiersz pogrzebowy. „Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście, uroczyście – wiekuiście – osobiście”. Smutno.

SS: Tak pani uważa? Dla mnie ten wiersz ma w sobie coś z czarnego humoru angielskiego. „Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę. Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze”.

TS: Myśli Pan sobie czasem o tych ostatecznych historiach? 

SS: Miałem chyba osiem lat, kiedy mama wzięła mnie na pogrzeb wujka Franka. Szedłem najpierw jak za ciekawostką do wesołego miasteczka, ale potem w kaplicy byłem zły, że w tym uczestniczę. Po powrocie pytałem mamę: „Czemuś mnie zabrała?”. A ona: „Żebyś wiedział, że człowiek umiera”. Cała mama. Bardzo lakoniczna. Nigdy się z nami nie cackała. Odpowiadając więc na pani pytanie: tak, mam w głowie zdanie „pamiętaj o śmierci” i owszem, ułamek sekundy dziennie ta myśl mi zajmuje. Czasem na wesoło: wyobrażam sobie mój pogrzeb – z góry widzę, kto przyszedł, a kto nie. (uśmiech) Ale pamiętam też o życiu. Zdecydowanie. Nawet napisałem kiedyś tango Memento vitae, nie zapominaj żyć. Przyjmuję głęboko do wiadomości to, że umrę, natomiast nie bardzo zajmuję się tym, co jest poza granicą. Mam takie uczucie jak dziecko – jestem szczęśliwy, że coś jest tajemnicą. Jedna rzecz jest pewna: przeobrażamy się w ziemię, w proch.

TS: Są sposoby: można się „przerobić” na diament...

SS: Można, tylko w jakiej sprawie? (śmiech)

TS: Wróćmy do poezji. Pan śpiewał nie tylko Szekspira, ale też Miłosza, Szymborską, Osiecką... Skąd takie „hobby”?

SS: Wcześniej pisałem sam. Od połowy lat 80. do połowy 90. łowiłem to, co się we mnie kumulowało jeszcze od czasów szkolnych. Kształtowanie się świadomości społecznej, politycznej. Wielki szwung. Miałem tylko intuicję, a o pisaniu nie wiedziałem nic. Być może dlatego tak odważnie formułowałem myśli. Ale przyszedł moment, kiedy uznałem, że wszystko jest powiedziane, a ja muszę się zająć życiem. I chwilowo nie mam nic do powiedzenia. Wtedy zaproponowano mi napisanie muzyki do sonetów Szekspira. Napisałem. One potem trzymały mnie przez długie lata. „Jesteś dla myśli jak dla życia jadło/ Jak słodkie deszcze wiosenne dla ziemi/ Toczę o ciebie walkę tak zajadłą/ Jak czasem skąpiec ze skarbami „swemi”. Potem „wpadłem” w Miłosza i się zachwyciłem. To są refleksje, z którymi się utożsamiam, tylko poeta zrobił to sprawniej i lepiej: „może byście trochę popłakali, zamiast szczerzyć zęby i fikać koziołki dla pełnej sali” czy „dziecinne słońce wschodzi, wnuk i prawnuk się rodzi, teraz ciebie prowadzą za rękę, a wody płyną i płyną, wiosny błysną i giną, ty na progu stoisz zaniemiały ”. Mocne wyrazy człowieczej tęsknoty, zdumienia, cierpienia... Poeta nazywa rzeczy „nienazywalne”. Dzięki temu mniej się boimy.

TS: W popkulturze, na estradzie Pan jest chyba największym ekspertem od poezji. Dlatego na spotkanie wzięłam kilka znanych powiedzeń na ten temat. Da się Pan namówić na komentarz?

SS: Spróbujmy.

TS: „Proza to mężczyzna, poezja – kobieta”. Bonaparte podobno tak powiedział.

SS: A ja się z nim nie zgadzam. Jest odwrotnie. Mężczyzna to jest ten „ideowy”, który patrzy daleko. Sięga myślą, planami i zamiarami do przodu. Natomiast kobieta jest tą, która wie, że aby gdzieś dojść, trzeba zacząć stawiać kroki, włącznie z pierwszym. A to już się łączy z pilnowaniem drobiazgów, dyscypliną i systematycznością. Moim zdaniem kobieta jest od prozy. Ale wie pani, ja nie mam nabożeństwa do aforyzmów typu „życie to nie teatr” albo „życie to teatr”. Chlapnięte beztrosko i towarzysko nigdy nie mówią czegoś naprawdę. No, chyba że to jest „Niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie”. Tu już jest coś na rzeczy, jest jakaś książka do przeczytania.

TS: Mam taki cytat, który nie wydaje mi się „chlapnięty”. Z Tadeusza Borowskiego. „Miarą poezji jest miłość człowieka do człowieka, którą ona budzi”.

SS: A, to bardzo porządna refleksja. Ja nigdy nie miałem ambicji burzenia, no może z wyjątkiem młodych lat – awangardowość polegała na tym, że się brało coś ładnego i się psuło. A kiedy człowiek dojrzewa, zaczyna myśleć inaczej. Sztuka nie powinna przybijać człowieka. Powinna podnosić na duchu, unosić ponad trotuar.

 

TS: Idziemy dalej? „Poezja rodzi się z dojrzałości”, Jan Twardowski.

SS: Absolutnie się zgadzam i dołożyłbym tu jeszcze ulubione powiedzenie Adama Struga. „Co trzeba robić, żeby dobrze śpiewać – w tym wypadku Leśmiana? Otóż trzeba mieć ukończone co najmniej 40 lat i wielokrotnie złamane serce”. Coś w tym jest. Inaczej śpiewa młodzik, który ma gołą klatę i świat na żądanie tu i teraz. A inaczej facet, który dostał już po łapach.

TS: To jeszcze taki cytat. Brodski: „Człowieka, który czyta poezję, jest trudniej złamać”.

SS: Poezja to orientacja w człowieczeństwie. A większa świadomość na pewno jest naszą zbroją i daje siłę. Kiedy pierwszy raz przeczytałem wiersz Miłosza, 20 lat temu na pomniku w Gdańsku, „Który skrzywdziłeś człowieka prostego...”, pomyślałem, że przy tym pomniku nie można było powiedzieć niczego trafniejszego. I jeszcze lubię to: „Nie bądź bezpieczny, poeta pamięta, możesz go zabić, narodzi się nowy, spisane będą czyny i rozmowy”.

TS: A co Pan na to: „Poezja zachowuje od zniszczenia tchnienie boskości w człowieku”?

SS: Świetne! Kto to powiedział?

TS: Percy Bysshe Shelley. Szczerze mówiąc, nie bardzo znam. Angielski poeta z XIX wieku.

SS: Ja też nie znam. Ale powiedziane „perfect”, „exactly”! Poezja to jest słowo duszy. Wysłowiona dusza.

TS: Ma Pan swoje ulubione miejsca z poetycką atmosferą?

SS: Jest kilka uroczysk z niesamowitymi pejzażami, które wywołują we mnie melancholię. Ale nie „na smutno”, bo dla mnie melancholia niekoniecznie oznacza smutek. To jest raczej stan... mgły stojącej na niskiej wysokości. Właściwie nawet nie muszę nic pisać ani myśleć, tylko przeżywam. Na przykład koncert ptaków wracających pod wieczór do gniazd. A jak się mieszka przy puszczy, która jest ostoją wielu ptaków, to wieczór w wieczór są koncerty nie do opisania. Wtedy nic więcej nie muszę mieć, żadnego radia ani telewizji.

TS: A gdzie te uroczyska?

SS: W Polsce. Kilka prywatnych „zaprzyjaźnionych” miejsc. Góry, Warmia i Mazury oraz Kampinos. Tam mi jest najlepiej.

TS: Tam przychodzi wena?

SS: Wena to akurat przychodzi w najmniej oczekiwanych momentach, bez względu na to, gdzie jestem. A najfajniejsze moje kawałki, które do dziś są w świadomości społecznej, powstały w chwili nieuwagi i zazwyczaj w harmidrze. Dzieci, goście, przeprowadzka...

TS: Dzieci duże, przeprowadzać się Pan chyba nie zamierza, bo wiem, że kocha Pan swoją Saską Kępę. To zostali tylko goście.

SS: Faktycznie, nasza „praca” – jako rodziców – się skończyła. Moi chłopcy są dorośli. Ale to właśnie daje mi nowe pole, otwierają się pomieszczenia w głowie. Przez ostatnie 15 lat niewiele napisałem. Raczej służyłem jako „nośnik” innym poetom. A teraz znowu chciałbym coś powiedzieć moim bliźnim. Zacząłem pisać.

TS: O czym?

SS: Fascynuje mnie Warszawa. Nie jestem może varsavianistą, ale kocham ją miłością szczerą i głęboką. I to od pierwszego wejrzenia, kiedy w ’77 r. waletowałem u przyjaciela na Walecznych. Przyjechałem wtedy na Jazz Jamboree i wiedziałem, że w przyszłości tak czy siak będę musiał tu być. Bo chciałem zdobyć świat, a świat się zdobywa w metropolii. Mieszkam tu całe dorosłe życie. Miasto się zmienia, ja się zmieniam...

 

TS: To już wiem, o czym będzie kolejna płyta. Zapytam na koniec: dobrze Panu teraz w życiu?

SS: Jakieś troski będą zawsze, ale teraz... w zasadzie nie mam obowiązków. (uśmiech rozbrajający i błogi) Dzieci są zdrowe, gadają ze mną. Wnuki są zdrowe, rosną... Tak, mam dobre życie. Zawsze miałem, ale teraz jest mi jakoś lżej.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również