Kochamy nasze dzieci, martwimy się o nie, ale badania są dla nas bezlitosne. Nie umiemy wspierać, czujemy się wyczerpani, a kontakty z nastolatkami nie sprawiają nam radości. Jak to zmienić? Pytamy psychologa, prof. Marcina Szulca.
PANI: Niedawno ogłoszono wyniki badań, które pokazują, że jesteśmy najbardziej wypalonymi rodzicami wśród 42 przebadanych krajów świata. Jak to możliwe, dlaczego?
PROF. MARCIN SZULC: Tak, to był wielki międzynarodowy projekt, uczestniczyła w nim imponująca liczba badaczy. Wniosek z badań jest taki, że najwyższy stopień wypalenia rodzicielskiego występuje w krajach, w których mamy najwyższy wskaźnik indywidualizmu.
I my jesteśmy największymi indywidualistami?
Nie o to chodzi. Żyjemy w kulturze zachodniej, którą cechuje indywidualizm. Ta zachodnia kultura, która w centrum stawia jednostkę i jej osiągnięcia, przeciwstawiana jest kulturze kolektywistycznej, w której dobro wspólne stoi ponad osobistymi celami. I my do lat 90. żyliśmy w sposób bardziej charakterystyczny dla kultury kolektywistycznej.
Po '89 roku zachłysnęliśmy się nową rzeczywistością. Mówiono nam: bierz sprawy w swoje ręce, jesteś kowalem własnego losu, jesteś odpowiedzialny za swój sukces. Tę indywidualistyczną narrację: wstawaj wcześniej, pracuj więcej, licz na siebie – słyszymy do dziś z ust rozmaitych coachów celebrytów. Natomiast nikt nam nie mówił o mrocznej stronie indywidualizmu.
Jest taki cytat z Rudyarda Kiplinga: „Z samego dna do szczytu ten dojdzie pierwszy, kto idzie samotnie”. W kulturach indywidualistycznych „dobry” oznacza samowystarczalny, silny, skuteczny. Ceną za to jest egocentryzm, niechęć do kooperowania i ogromny stres. To się łączy z rozpadem więzi społecznych, z utratą sieci wsparcia, z całkowitą odpowiedzialnością za sukces i porażkę – także wychowawczą. Ta presja doprowadza nas do wyczerpania.
I to się przekłada na wypalenie rodzicielskie?
Zupełnie wprost. Wypalenie rodzicielskie jest nowym pojęciem, które badacze ustawili na czterech filarach. Pierwszy wymiar to właśnie emocjonalne wyczerpanie, poczucie, że bycie rodzicem mnie wykańcza. Kolejny to utrata przyjemności z pełnienia roli rodzicielskiej: nie lubię być ze swoimi dziećmi, chciałbym móc nie być rodzicem. I nie chodzi o to, że przestajemy kochać nasze dzieci, tylko nie mamy już siły im tego okazywać. To jest następny wymiar – emocjonalny dystans.
Wydaje mi się, że Polacy bardzo chcą być dobrymi rodzicami, starają się czasem ponad miarę. To nie jest po prostu wielkie zmęczenie?
Tak, jesteśmy zmęczeni, zaorani wymaganiami, które stawia praca i życie, mamy poczucie nienadążania, pandemia rozwaliła nam work-life balance, a teraz jeszcze inflacja, wojna w Ukrainie – brakuje tylko tyranozaurów na ulicach. Ale to nie wszystko.
W badaniu pod patronatem WHO z 2018 roku sprawdzano poczucie wsparcia, jakie ma młodzież w różnych krajach. Jesteśmy trzeci od końca! Gorzej wspierają swoje dzieci tylko Anglicy i Bułgarzy. Naprawdę, powinniśmy bić na alarm.
Od lat spotykam się w szkołach z rodzicami nastolatków, słyszę o ich bezradności. Chcą się dowiedzieć, jak budować relację z dzieckiem, jak się z nim komunikować. System edukacji w obecnym kształcie nie wspiera wystarczająco ani rodziców, ani dzieci. Szkoła słabo wypada w nauce kompetencji społecznych i emocjonalnych, a to one są kluczowe, żeby dobrze się czuć w życiu, radzić sobie w nim. Rodzice, dzieci, wszyscy potrzebujemy wsparcia w dwóch wymiarach.
Po pierwsze, potrzebujemy więcej czasu dla dzieci. Po drugie, umiejętności. Jak rozmawiać, jak okazywać szacunek, jak budować zaufanie, rozwiązywać konflikty. Mówimy o tym prześmiewczo kompetencje miękkie, a one są najtwardsze: nie ma na nie aplikacji, nie da się ich nauczyć ot tak. Trzeba je ćwiczyć i czuć.
Od czego zacząć?
Od zrozumienia, że nasze dzieci żyją w tak odmiennym świecie, że jeśli używamy starych kodów, które pamiętamy z własnego dorastania – będziemy bezradni, bo one nie działają. Myśmy słyszeli w dzieciństwie, że dzieci i ryby głosu nie mają i że co wolno wojewodzie, to nie tobie... Dziś to się już nie uda. Trzeba zbudować inną płaszczyznę porozumienia. Kiedy spotykam się z rodzicami, mówię: „Będę ambasadorem waszych dzieci”. A kiedy spotykam się z młodzieżą, mówię: „Słuchajcie, będę trochę ambasadorem waszych rodziców, powiem wam, jak to wygląda z naszej boomerskiej perspektywy”.
Boomerskiej?
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem określenie „boomer”, pomyślałem: to chyba dotyczy wieku, muszę sprawdzić, czy to nie o mnie. Dowiedziałem się, że zaczęło się od powiedzenia „OK boomer”, co można przetłumaczyć „Cicho, dziadku”, „Dobra, nudziarzu”. Słowem, to lekceważący zwrot skierowany do kogoś, z kim chcemy zakończyć rozmowę. Nastolatki używają go, kiedy są zażenowane wypowiedzią innej osoby. Zazwyczaj dorosłej, ale nie zawsze, bo okazuje się, że choć samo słowo nawiązuje do pokolenia baby boom, nie jest określeniem wieku. Możesz mieć 45 lat, a możesz mieć 15 – boomer to stan umysłu. Dogmatyczny, stygmatyzujący i obrażający ludzi o odmiennych poglądach, niewykazujący chęci zrozumienia obecnych zmian społecznych, które idą jak walec.
I my, rodzice, jesteśmy boomerami?
Na pewno bywamy. Pytam moją córkę: czy ja jestem boomerem? A ona: „Tak, tatuś, ale małym”. Młodzież widzi poziomy boomerstwa, wychwytuje boomerskie wypowiedzi. Studenci podali mi takie przykłady: „We łbach się wam przewraca, macie wszystko na tacy podane”, „To wszystko przez bezstresowe wychowanie”, „Cieplarniane warunki i jeszcze wam źle”.
To właśnie charakterystyczna cecha boomerów – arogancka ocena innych, ignorowanie argumentów, bo boomer wie lepiej. Oczywiście ani narzekanie na młodzież, ani konflikt pokoleniowy nie są nowymi zjawiskami. W starożytnym Egipcie narzekano , że młodzi są krnąbrni, rozbisurmanieni i nie słuchają kapłanów. Nawet uwielbiany przez młodzież Sokrates utyskiwał, że młodzi są zbyt przywiązani do luksusu i nie szanują autorytetów. Tyle że narzekaniem nic nie zmienimy.
No weź tu żyj z kimś, kto ma ciągłe pretensje i nie przyjmuje żadnych argumentów. Boomerstwo przeszkadza w zbudowaniu dobrej relacji, utrudnia zrozumienie między pokoleniami.
Zacytuję radę wybitnej psycholog, prof. Anny Brzezińskiej, z jednej z konferencji: „Uwolnijmy się od kontekstu własnego dzieciństwa, zaakceptujmy, że dorastanie naszych dzieci i wnuków jest inne niż nasze”. Szukajmy bliskiego kontaktu z młodzieżą. Róbmy jak najwięcej razem, bawmy się, grajmy w gry, obserwujmy ich podejście, bądźmy ciekawi. Więcej pytajmy, zamiast mówić i dawać rady.
I przestańmy się czepiać?
Ale pamiętając, że rodzic ma prawo zwrócić uwagę, jeśli uważa, że dziecko popełnia błąd, sprowadza na siebie zagrożenie. Jest takie dobre powiedzenie aktora i pisarza Petera Ustinowa: „Rodzice są kośćmi, na których dzieci ostrzą sobie zęby”. Lepiej, jak je sobie naostrzą na nas, niż miałyby je stracić na kimś innym, kto je im wybije. Nasze dzieci potrafią wyprowadzić nas z równowagi, a my mamy prawo emocjonalnie wyrazić, co czujemy. Czasem taka reakcja jest nawet pożądana, żeby pokazać dziecku, jak bardzo się o nie martwimy. Ale pamiętajmy, że jak przeszarżujemy, to trzeba będzie przeprosić. I nie zapominajmy o pozytywnych komunikatach: „Jesteś dla mnie ważny”, „Bardzo cię kocham”, „Lubię spędzać z tobą czas”. Pytajmy o poglądy, co sądzą na temat innych ludzi, świata, zamiast boomerzyć: „Co ty tam wiesz o życiu”. Albo: „Co mi tu, gówniarzu, będziesz dyskutował, jazda do pokoju”.
Nie rozmawialiśmy o ostatnim filarze wypalenia rodzicielskiego, poczuciu kompromitacji: byłam dobrym rodzicem, ale już nie jestem. Pobrzmiewa tu rozczarowanie sobą i dzieckiem. To może mieć związek z dorastaniem?
Wielu rodziców ma takie doświadczenie – było dobrze, aż tu nagle moje dziecko się zmieniło. Raptem mam w domu kogoś obcego, kto się kłóci, kontestuje, nie zgadza. Powiedzmy jasno, to nie jest łatwe dla obu stron.
Młodzież i dorośli korzystają z innych części mózgu do przetwarzania tego, co czują, i to jest powodem nieporozumień. Okres dorastania cechuje się skokami stężenia dopaminy, przeważa - ją procesy pobudzenia, a obniżeniu ulegają procesy hamowania.
Nastolatek łatwo wyraża kontrowersyjne poglądy, konflikt odbiera jako koniec świata. Po godzinie otwiera drzwi, którymi trzasnął, i pyta, jak gdyby nigdy nic: „Co z tym obiadem?”. To nie bezczelność, tylko chemia mózgu. Przygotujmy się na zwiększoną drażliwość, pobudliwość, musimy zrozumieć, że to szczególny czas.
Jak w tym okresie dbać o dobre relacje?
Uniwersalną kwestią w budowaniu dobrych relacji w każdym okresie życia jest szacunek i otwarta komunikacja. Najpierw zapytajmy siebie: czy dziecko dobrze czuje się w moim towarzystwie? Czy chce spędzać ze mną czas, przychodzi pogadać, jeździmy razem na zakupy? Jak ja oceniam naszą relację? Wyskalujmy ją, choćby od 0 do 10. A teraz zapytajmy, jak ono ją ocenia. Ile punktów nam daje? Zastanówmy się, co sprawia, że jest, jak jest. Co możemy zrobić, żeby było lepiej? Pogadajmy o tym z dzieckiem otwarcie, dajmy mu się wypowiedzieć. Bez tego nie ruszymy z miejsca.
A jeśli nie chce rozmawiać?
To pomyśl dlaczego. My, rodzice, uważamy, że zasługujemy na szacunek z powodu naszej pozycji. Szanuj starszych, słyszeliśmy w dzieciństwie. Ale młodzi mówią, że szacunek zdobywa się tym, jakim się jest człowiekiem. Dlaczego mam szanować dziadka, jeśli on mówi do mnie: „Ty głupku, jak będziesz w moim wieku, to pogadamy”? We współczesnym slangu młodzieżowym pojawia się hasło RiGCz. Jeśli młodzież mówi do nas, że zachowaliśmy się z RiGCz-em, możemy być z siebie dumni, bo to skrót od „rozum i godność człowieka”. Nie obrażajmy się, nie wyśmiewajmy, dajmy się wypowiedzieć. Zachęcajmy do swobodnej dyskusji, podkreślajmy, że przed podjęciem decyzji każdy ma prawo głosu. Wiadomo, że ostateczną decyzję podejmuje rodzic, bo do 18. roku życia on odpowiada za dziecko. Ale on ją podejmuje po namyśle, bierze pod uwagę zdanie innych. Tak budujemy zaufanie. Jeśli dziecko pewnego dnia samo przychodzi do nas z problemem – jest dobrze. To znaczy, że jesteśmy dla niego znaczącą osobą.
Prof. Marcin Szulc - profesor Uniwersytetu Gdańskiego, wykładowca, prowadzi spotkania edukacyjne dla rodziców i młodzieży, zajmuje się m.in. problemami okresu dorastania i zagrożeniami społecznymi