Życie nie zawsze wygląda jak bajka, a przekonała się o tym Alicja, która w byciu żoną bogatego męża widziała kres wszystkich swoich problemów. Tymczasem okazało się, że kilka miesięcy po ślubie los wystawił jej słony rachunek za pójście na skróty.
W dzieciństwie brakowało mi wielu rzeczy, ale to za czym goniłam najbardziej, to wygodny i spokojny byt. Wychowywałam się w niepełnej rodzinie, w której zmęczona podejmowaniem kilku etatów na raz matka nie miała już energii na czułości i zabawy ze swoim dzieckiem. W domu zawsze było czysto i nigdy nie szłam głodna spać, ale mojej mamy nie interesowało już specjalnie, jak ma na imię moja przyjaciółka czy jakie mam marzenia. Ważne było jedynie, żebym dobrze się uczyła, znała języki i poszła na studia. Ona nie tylko wypełniała swój rodzicielski obowiązek, lecz także widziała w mojej edukacji swoją lepszą przyszłość. Niestety jednocześnie winiła mnie za odejście ojca – jak jej się wydawało – miłości jej życia. Mężczyzny, który zostawił ją, gdy tylko dowiedział się, że jest w ciąży.
Gdy skończyłam 18 lat, mama kazała pójść mi do dorywczej pracy i dokładać się do swojego utrzymania. Z jednej strony rozumiałam ją. W końcu ile można brać zmian w dyskoncie jako kasjerka i dodatkowych zleceń na sprzątanie. Matka tłumaczyła mi, że zaczynając zarabiać, szybko nauczę się przedsiębiorczości. Poza tym mieszkałyśmy w Łowiczu, więc lada moment i tak musiałabym zacząć się sama utrzymywać, przenosząc się do Warszawy na studia.
Szukając pracy, chodziłam do klasy maturalnej. W szkole były już organizowane przede wszystkim te lekcje, które związane były z profilem klasy i wyborami maturalnymi. Miałam więc trochę więcej wolnego czasu, ale musiałam dzielić go pomiędzy naukę i zarabianie pieniędzy. Początkowo postawiłam na kelnerowanie w restauracji znajdującej się niedaleko mojego domu. Szybko jednak zrozumiałam, że w taki sposób nie uda mi się prędko wzbogacić. Wiedziałam więc, że muszę szukać innej drogi.
Maturę zdałam bardzo dobrze, więc bez problemu dostałam się na wymarzony kierunek studiów – marketing i zarządzenie na Uniwersytecie Warszawskim. W związku z niedużym zarobkiem mojej mamy, bez problemu przydzielono mi miejsce w akademiku. Mama powiedziała, że będzie mi przesyłać co miesiąc 500 złotych. Szczerze mówiąc, to i tak więcej, niż się spodziewałam. Niemniej i tak oczywiście musiałam iść do pracy. Ponownie wybrałam pracę w restauracji. I choć wypłata i napiwki były już wyższe, daleko mi było do życia, o którym marzyłam.
Na studiach poznałam Olę. Wysoką, szczupłą, piękną dziewczynę, która ubierała się w niesamowicie stylowy sposób. Zazdrościłam jej ubrań i stylu życia, który prowadziła. Kolacje z przyjaciółmi w modnych restauracjach, weekendy za miastem, wyjścia do teatrów, na liczne koncerty. Mnie nie było na to stać. Postanowiłam więc nieco się do niej zbliżyć i spróbować zaprzyjaźnić. Bardzo szybko okazało się, że moja nowa koleżanka zarabia jako hostessa na eleganckich imprezach, a wiele rzeczy dostaje od swojego zamożnego chłopaka. Zdecydowałam, że również wejdę w świat eventów.
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Ola poleciła mnie w swojej agencji i kilka tygodni później dostałam pierwsze zlecenie – bankiet dla ludzi z jubilerskiej branży. Z pracy wyszłam nie tylko z niezłą wypłatą, lecz także z upominkiem dla gości imprezy – kolczykami znanej marki.
W taki sposób przepracowałam całe 5 lat studiów. Dodam tylko, że poza dobrą wypłatą i prezentami, gromadziłam też liczne, wpływowe kontakty. Pod koniec studiów trafiłam więc bez problemu do znanej korporacji na staż – oczywiście z polecenia. Gdy go skończyłam, dostałam od razu pracę. Moje comiesięczne wynagrodzenie satysfakcjonowało mnie. Wiedziałam też, że w perspektywie lat, szansę na podwyżki i awanse są naprawdę realne. I choć sama zapracowałam sobie na spokojniejszy byt, wciąż czułam, że jest mi mało, a moje potrzeby zamiast być zaspakajane, tylko rosną. Ubrania z modnych sieciówek chciałam zastępować projektami z metkami premium, a wakacje w Grecji, wyjazdami na Kubę czy Dominikanę. Nie będę ukrywać, rozwiązaniem moich „zmartwień” wydawał mi się jedynie związek z bogatym mężczyzną.
Adama poznałam na konferencji branżowej. Już od pierwszego uścisku dłoni widziałam, że mu się podobam. Od pierwszego momentu wiedziałam też, że posiada dużo pieniędzy. Drogi zegarek, markowe ubrania, elegancka fryzura. Koleżanka, którą spotkałam na miejscu, powiedziała mi, że jest on właścicielem dużej agencji eventowej. Kandydat idealny na męża? Na pierwszy rzut oka na pewno.
Pierwsze randki wyglądały dokładnie tak, jak chciałam. Kolacje w modnych restauracjach, weekendy w SPA pod miastem, drogie prezenty bez okazji, imprezy w luksusowych klubach. Takiego życia właśnie pragnęłam. Nie przeszkadzało mi więc, jaką cenę muszę płacić za taką bajkę.
Adam mi się fizycznie podobał (jest ode mnie 12 lat starszy, ale czas naprawdę działa na jego korzyść). Dość szybko okazało się jednak, że mamy mało tematów do rozmów. Albo po prostu nie chcemy ich razem szukać, bo wiele czasu spędzaliśmy osobno. Na co dzień omawialiśmy więc to, co działo się w pracy lub to, co działo się u znajomych. Wkurzałam się też, że brakuje mu poczucia humoru i bierze świat bardzo na serio. Nie rozumiałam również jego pedantyczności i zerowej zazdrości o mnie. Tłumaczyłam sobie jednak, że może prezesi dużych firm muszą być poważni i odcięci od „zbędnych” emocji. Oczywiście Adam miał również dobre cechy. Niesamowita inteligencja, zaradność i umiejętność zjednywania sobie ludzi imponowały mi.
Mijały miesiące, a związek rozwijał się. Każde z nas skupiało się na karierze, a wieczorami i weekendami nasze kalendarze pękały od towarzyskich spotkań, wyjazdów, aktywności sportowych. Podobało mi się życie, które udało mi się zbudować, więc kiedy Adam uklęknął przede mną podczas kolacji w Paryżu, od razu powiedziałam „tak”.
Ślub zorganizowaliśmy w 8 miesięcy. Miałam sukienkę, której zazdrościły mi koleżanki, a przyjęcie weselne zorganizowaliśmy w najmodniejszym miejscu eventowym na mapie Warszawy. Stojąc przed ołtarzem wiedziałam, że wychodzę za wymarzonego faceta, choć określenie „wymarzony” można było rozumieć pod niejednym kątem. Dziś już to wiem.
Jak nam się układało po ślubie? Naprawdę dobrze, mimo że wspólnych chwil było coraz mniej. Każde z nas uciekało do swojego świata, choć na pozór mogło się wydawać, że wspólnie tworzymy bajkę. Bajkę, która trwała aż do wybuchu pandemii.
Pandemia dla wielu osób była początkiem złego okresu. Dla nas również. Firma Adama z dnia na dzień traciła zlecenia. W tym momencie okazało się też, że nie mamy zbyt wielu oszczędności, bo życie, które prowadziliśmy przez lata pochłaniało większość dochodu mojego męża. Po kilku miesiącach zamknięcia okazało się, że nie tylko nagle musieliśmy żyć niemal tylko z jednej pensji – mojej, która była 5-cio krotnie niższa – lecz także, że przebywanie ze sobą niemal 24 godziny na dobę to śmiertelny strzał dla naszej relacji. Codziennie irytowałam się, że nie tylko muszę rezygnować z wygody i luksusu, ale też że spędzam czas z człowiekiem, który duchowo mnie nie pociąga. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że wyszłam za mąż dla pieniędzy, a gdy przyszedł kryzys, zostałam z człowiekiem, którego nie lubię.
Sytuacja przeciągała się przez prawie dwa lata. Mąż w tajemnicy zaciągał również kredyty pod hipotekę, by ratować swój biznes. Gdy spłacanie zadłużenia stało się nierealne, postanowiliśmy „wymienić” dom na znacznie mniejsze mieszkanie. Z luksusowymi autami również musieliśmy się pożegnać. Przed ślubem nie podpisaliśmy rozdzielności majątkowej, więc długi Adama były poniekąd także moimi.
Dziś wciąż żyjemy razem, ale jakby osobno. Firma Adama powoli staje na nogi, ale daleko jej do wyników, które osiągała przed pandemią. Poza tym wciąż spłacamy kredyty. Wiem też, że zaczynanie wszystkiego od zera byłoby dla mnie niesamowicie trudne. I choć zawsze wiedziałam, że muszę brać los w swoje ręce, aktualnie przyjęłam dość bierną postawę. Kryzys dobił nie tylko moje małżeństwo, ale i wiarę w lepsze jutro.