Są takie filmy, do których wracam co kilka lat. Jak do rozmowy z kimś, kto nie daje prostych odpowiedzi, ale zmusza, żeby zatrzymać się i spojrzeć głębiej. Dla mnie takim filmem jest właśnie "Zapach kobiety" z 1992 roku. Za każdym razem odkrywam w nim coś nowego – o innych, ale przede wszystkim o sobie. Niedługo zniknie z Netflixa, więc polecam obejrzeć go jak najszybciej.
Spis treści
Z pozoru to historia emerytowanego pułkownika – Franka Slade’a (Al Pacino) – niewidomego, zgorzkniałego, cynicznego, który planuje swoje ostatnie, bardzo dramatyczne dni. Jego ścieżka przecina się z losami Charliego (Chris O'Donnell) – młodego studenta, który przypadkiem zostaje jego opiekunem na weekend. I tak zaczyna się podróż. Nie tylko fizyczna – do Nowego Jorku – ale przede wszystkim emocjonalna, duchowa, pełna spięć, śmiechu, lęku i pięknej czułości, której nikt się nie spodziewa.
Ale dziś nie chcę pisać o samej fabule. Chcę napisać o tym, co ten film mówi o mężczyznach. O tym, jaką lekcję mogą z niego wyciągnąć kobiety. I dlaczego to jeden z tych tytułów, które warto obejrzeć nie tylko dla Oscarowej roli Ala Pacino, ale dla prawdziwego zrozumienia, czym jest (albo może być) dojrzała męskość.
Al Pacino jako Frank to kreacja absolutnie hipnotyzująca. Niewidomy, ale przenikliwy. Sarkastyczny, ale niesamowicie wrażliwy. To mężczyzna z przeszłością, którego życie zdążyło poranić – i który te rany nosi dumnie, jak odznaczenia. Ale co najważniejsze: to mężczyzna, który mimo swojej surowości potrafi okazać niezwykły szacunek kobiecie – nie jako idei, nie jako trofeum, ale jako istocie złożonej z emocji, delikatności, siły i zapachu.
Nie zapomnę sceny tanga. On – niewidomy, prowadzi kobietę w tańcu, z wyczuciem, bez cienia nachalności, z tą niemal zapomnianą dziś galanterią. To nie jest taniec z erotycznym napięciem. To taniec z podziwem. Z uważnością. Z umiejętnością zatrzymania się przy drugim człowieku i bycia w tej chwili – tylko z nią.
I właśnie w tej jednej scenie zawiera się to, co dla mnie najpiękniejsze w postaci Franka: on pokazuje, że prawdziwa męskość to nie dominacja, nie gra, nie siła mięśni. To szacunek. Odpowiedzialność. I ta niesamowita zdolność do widzenia kobiety nie oczami, ale sercem.
Chris O'Donnell w roli Charliego może i nie błyszczy tak jak Pacino, ale jego obecność jest nie mniej ważna. Charlie to symbol uczciwości, lojalności i tej młodzieńczej wrażliwości, która nie poddaje się cynizmowi świata. Jest dla Franka lustrem – odbiciem tego, co w nim samym już przygasło, ale wciąż tli się pod skorupą.
Ich relacja – pełna kontrastów, napięć i ostatecznej bliskości – to coś więcej niż przyjaźń. To pokazanie, jak mężczyźni mogą się nawzajem uczyć. Jak jeden może drugiemu pomóc zobaczyć to, co naprawdę ważne. I że wiek nie ma znaczenia, gdy chodzi o odwagę serca.
Tytułowy "zapach" to nie tylko zmysłowy symbol. To metafora obecności kobiety, jej wpływu, emocji, które za sobą niesie. Frank – choć niewidomy – rozpoznaje kobiety po zapachu. Ale jeszcze bardziej – po energii, po sposobie mówienia, po obecności. I choć sam jest zagubiony, nie przestaje podziwiać kobiet. Zawsze z klasą. Z szacunkiem. Z pewnym smutkiem człowieka, który wie, że nie umie już być z nimi tak, jak kiedyś.
To niezwykle cenne przesłanie. Bo we współczesnym świecie pełnym powierzchowności, flirtu bez znaczenia i relacji budowanych na ego – ten film przypomina, że kobieta zasługuje na bycie zauważoną. Nie ocenianą. Nie "zdobytą". Zauważoną.
Ten film to hołd dla elegancji, dla odwagi bycia dobrym, dla szlachetności, której dziś tak często brakuje. To opowieść o mężczyznach, którzy nie boją się uczuć. Którzy nie potrzebują siły, by być silni. I o kobietach – obecnych dyskretnie, ale znacząco – których zapach zostaje w pamięci na zawsze.
"Zapach kobiety" to film, który zostawia z czymś więcej niż pustym westchnieniem. Warto go obejrzeć, a potem zamknąć oczy. I zadać sobie pytanie – jaki zapach -czyli jaką obecność - my same wnosimy do życia innych.
"Zapach kobiety" do połowy lipca na Netflixie