Jak znaleźć nadzieję, gdy na horyzoncie malują się jedynie smutek i przygnębienie? Okazuje się, że ratunek nierzadko przychodzi z niespodziewanego kierunku.
Ten szczególny dzień zaczął się jak każdy inny, przynajmniej od kilku miesięcy. Obudziłem się tuż przed południem. Potem zastanawiałem się, czy powinienem coś zjeść... aż niepostrzeżenie zrobiła się druga po południu. Kilka razy próbowałem wstać z łóżka, ale kiedy już prawie byłem gotów podnieść się z pościeli, wracał dziwny bezwład. Znowu czułem się kompletnie wyzuty z sił. Jakbym był jedynie skorupą bez życia. Jakby coś zamroziło moje serce i nie pozwalało uciec od tego paraliżującego mnie od środka zimna…
– Mariusz, skarbie, zejdź na obiad! – wyrwał mnie z otępienia dźwięczny głos.
Wzruszyłem się. Ileż ta kobieta miała dla mnie wyrozumiałości!... Pozwalała mi ze sobą mieszkać, w moim dawnym pokoju, chociaż miałem własne mieszkanie. Po rozwodzie i covidowej zapaści w kółko się nad sobą użalałem, a ona uparcie powtarzała, że wszystko się ułoży. Takim samym tonem, jak zapewniała, że pomidorówka jest pyszna.
– Nie chce mi się… – mruknąłem. – Ani jeść, ani żyć...
Nie mogła tego usłyszeć. Nie uszami.
– No dobrze. Przyniosę ci do pokoju. Musimy porozmawiać.
Zabrzmiało złowieszczo. Czyżby miała mnie dosyć? Widać nawet święte kobiety tracą cierpliwość.
Mama weszła do mojego schronu i postawiła miskę tuż przy łóżku. Nie mogłem się zdecydować, czy od zapachu jedzenia zrobiło mi się niedobrze, czy raczej poczułem ssący głód. Mama długo milczała. Nie zachęcała, żebym zjadł choć parę łyżek zupy. Mama... To słowo było dla mnie synonimem bezpieczeństwa. Nikt nie dał mi tyle miłości co ona, tyle akceptacji, była najsilniejszą i najłagodniejszą kobietą, jaką znałem. A ja wciąż ją zawodziłem. Nieudacznik i niewdzięcznik na dokładkę.
– Powinieneś przyjść do naszego hospicjum.
Zaskoczyła mnie tą propozycją, niemal niestosowną.
– Jestem na zwolnieniu. Mam depresję. Muszę siedzieć w domu i odpoczywać.
– Oczywiście, potrzebujesz spokoju i odpoczynku, ale wewnętrznego. – Mama uśmiechnęła się przekornie. Znałem jej twarz o żywej mimice lepiej niż własną (nie cierpiałem patrzeć w lustro). – Ale może mógłbyś mi troszkę pomóc, hm? Mamy nową pacjentkę, nauczycielkę muzyki, pomyślałam, że przyszedłbyś z gitarą, zagrał coś dla niej... Rzadko odwiedzają nas muzycy z prawdziwego zdarzenia.
– Nie jestem muzykiem z prawdziwego zdarzenia. Co najwyżej rzemieślnikiem. I byłem.
– Oj, synku, nie chodzi o definicje. Proszę, zastanów się. Co ci szkodzi? Taka mała przysługa…
– Już dobrze, zastanowię się.
Nie zamierzałem dotrzymać słowa. A jednak… myślałem o propozycji mamy cały wieczór. Nie trzymałem gitary w ręku od wielu miesięcy. Prawdę powiedziawszy, wątpiłem, bym kiedykolwiek jeszcze potrafił dobrze zagrać choćby najprostszą melodię. Z drugiej strony, faktycznie, co mi szkodziło spróbować? Terminalnie chorzy raczej mnie nie wyśmieją. Pewnie w ogóle nie wyłapią fałszywych tonów. Umierający człowiek nie skupia się nad takich detalach jak perfekcja. Interesuje go tylko, żeby nie bolało.
Załóżmy zatem, że spróbuję. A przynajmniej pójdę tam i się rozejrzę. Nie muszę zaraz grać. Zobaczę moją wspaniałą matkę – mimowolnie wpędzającą mnie w kompleksy – przy pracy. Nigdy tam nie byłem, bo nawet przed diagnozą bałem się konfrontacji z ludźmi czekającymi na śmierć. No ale teraz brałem leki, więc powinienem dać radę. Zawsze mogę uciec, jestem w tym dobry. A może coś się wreszcie zmieni? Może coś we mnie drgnie?
Nie mogłem spać, więc wyjąłem moją starą gitarę akustyczną z pokrowca. Była kompletnie rozstrojona i trochę czasu musiałem jej poświęcić.
Nazajutrz ubrałem się schludnie i kiedy mama pakowała torbę do pracy, stanąłem w przedpokoju, z gitarą na ramieniu.
– No to pójdę.
– Świetnie.
W trakcie drogi ze stresu drżały mi kolana. Dawno nie wychodziłem na zewnątrz. Wierzyć się nie chce, że kiedyś bywałem gościem we własnym domu, lubiłem odwiedzać znajomych, ciągnęło mnie do świata, do ludzi, do słońca, do życia...
– Jak będziesz chciał wrócić, to wrócisz. Nic na siłę. – Mama poklepała mnie po plecach, dodając otuchy i zarazem lekko popychając w stronę drzwi budynku hospicjum.
Obiecałem sobie, że się postaram, stanę na wysokości zadania, ale chęci i odwaga opuściły mnie, kiedy tylko zobaczyłem jasno-zielony korytarz. Kolor wydał mi się straszny, budzący skojarzenia ze zgnilizną, chorobą i śmiercią, nie z wiosną. Nogi ważyły tonę każda.
– To był chyba kiepski pomysł – wyszeptałem.
– Dasz radę, synku. Chodź! – Mama chwyciła mnie za łokieć i pociągnęła w głąb korytarza.
Uciekłbym, bez względu na obietnicę, ale moją uwagę przykuł obraz na końcu tego okropnego, zielonego korytarza. Przedstawiał łąkę. Wiosenną łąkę w rozkwicie. Kwintesencja życia i nadziei. Kwiaty i trawa zdawały się niemal wychylać z ram i ożywiać swoją bujnością to smutne miejsce. Było w tym obrazie coś niezwykle ujmującego. Powinien nie pasować, tworzyć dysonans, a zamiast tego wywoływał uśmiech. Taki ciepły, łagodny uśmiech, jakim żegnasz kogoś bliskiego. Ale to nie znaczy…
– Zaprowadzę cię do sali Róży – powiedziała mama.
Spanikowałem.
– Chyba nie jestem gotowy. Przepraszam. Nie wiem, czy potrafię w ogóle zagrać, cokolwiek…
– Nie martw się, będzie dobrze.
Wzięła mnie pod rękę. Nie miałem szans z nią wygrać.
Weszliśmy do salki, w którym stało jedno łóżko, otoczone aparaturą medyczną. Łóżko zdawało się ogromne, bo leżąca w nim kobieta była tak drobna i szczupła, że bardziej przypominała dziecko niż dorosłego człowieka.
– Terminalne stadium nowotworu trzustki. Bardzo rzadko się budzi. Leki uśmierzają ból.
– Serio, mam jej coś zagrać?
Mama pokiwała głową.
– Myślę, że nauczycielka muzyki nie chciałaby odchodzić w ciszy.
– Czy ona… dzisiaj…?
– Może dzisiaj, może jutro, wkrótce.
Mama mówiła to spokojnie, niemal z uśmiechem, jak ktoś w pełni pogodzony z nieuchronnością śmierci. Można ją tylko zaakceptować, co daje siłę i pozwala osiągnąć wyższy poziom człowieczeństwa. Ja do niego jeszcze długo nie awansuję.
– Nie wiem, czy to ma sens – wahałem się.
– Oczywiście, że ma, bo umili Róży ten krótki czas, jaki jej pozostał.
Mama pogłaskała mnie po ramieniu i wyszła.
Przez dłuższą chwilę krążyłem po sali. Nie potrafiłem spojrzeć na umierającą kobietę, bałem się, że już samo patrzenie na nią będzie trudne. W końcu zebrałem się na odwagę…
Pobrużdżona, wychudzona twarz mówiła, że chora wiele wycierpiała i nadal cierpi. Obserwując ją, zastanawiałem się, czego lubiła słuchać. Może celtyckich melodii? Oczami wyobraźni widziałem, jak klaszcze do żwawego rytmu, a wieczorami zaczytuje się w legendach arturiańskich.
– Mam nadzieję, że to się pani spodoba.
Pierwsze dźwięki zazgrzytały paskudnym fałszem. Utwór był wymagający. Celtycka muzyka jest skoczna i bardzo dynamiczna, ale ma też w sobie coś magicznego. Zamknąłem oczy i dałem się ponieść. Poczucie wypalenia na chwilę mnie opuściło. Ociężałość zniknęła. Palce odzyskały lekkość i szybkość. Może ta iskra, która płonęła w moim sercu, jeszcze całkiem nie zgasła?
Miałem nadzieję, że pani Róża coś słyszy i dzięki mojemu graniu poczuje się choć odrobinę lepiej. Grałem i grałem, a gdy skończyłem, w sali chorej znowu rozbrzmiewały jedynie dźwięki aparatury.
– Akcja serca przyśpieszyła – powiedział ktoś cichym głosem.
Otworzyłem oczy i spojrzałem w stronę drzwi. W progu stały pielęgniarki. Jedna z nich wskazywała palcem na monitor rejestrujący tętno.
– Nasza Różyczka doceniła piękny występ. Brawo. Niech pan nie przestaje. Wszyscy pacjenci są zachwyceni.
– No nie wiem… – Zawstydziłem się pochwałą. – Mam nadzieję, że nikomu nie przeszkadzam.
– Wręcz przeciwnie. Istnieją naukowe dowody na to, że muzyka łagodzi ból.
Naprawdę? Kto by pomyślał, że taki strzęp człowieka jak ja może się jeszcze na coś przydać, komuś pomóc. Chociaż pani Róża nie powiedziała, żebym grał dalej, jej serce zabiło szybciej.
Spędziłem z chorą jeszcze godzinę i obiecałem wrócić jutro.
W domu poświęciłem cały dzień na szukanie utworów dla pani Róży. Może spodobają się jej rockowe standardy? Nauczyciel muzyki powinien docenić klasykę lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Przećwiczyłem parę melodii, mając nadzieję, że mojej słuchaczce ponownie serce zabije mocniej.
Nazajutrz szedłem do sali pani Róży, niemal wierząc, że graniem wyleczę ją z raka. Przecież cuda się zdarzają. Chciałem, żeby otworzyła oczy i powiedziała, co naprawdę myśli o moich wysiłkach. Może sama na czymś gra?
Wpadłem do sali i bez spoglądania w stronę łóżka zacząłem rozpinać pokrowiec gitary. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że w sali ktoś stoi, a łóżko jest puste.
– Gdzie pani Róża? – zapytałem.
– Odeszła – odparła salowa ściągająca pościel.
– Odeszła? – nie zrozumiałem. – Gdzie?
– Umarła.
– Ale… miałem jej coś jeszcze zagrać. Ułożyłem listę piosenek!
Salowa wzruszyła ramionami.
Wyszedłem na korytarz, czując się zbędny i dziwnie oszukany. Nie wiedziałem, co zrobić, jak się zachować. Znowu miałem ochotę uciec. Co teraz ze mną będzie? Pani Róża jest już wolna. Nie cierpi i słucha takiej muzyki, jaką najbardziej lubi. Tak powinno być. Ale co ze mną? Zostałem tutaj. Znowu nikomu niepotrzebny. Znowu bez celu.
Błądziłem spojrzeniem po zielonym korytarzu, aż mój wzrok padł na obraz wiosennej łąki. Nadzieja. Ciepło. Uśmiech. Niepewnie zrobiłem kilka kroków w stronę sąsiedniej sali chorych. Ostrożnie uchyliłem drzwi. Na jednym z łóżek leżał starszy mężczyzna. Parzył w sufit. Nie widziałem, czy jest świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale...
– Ma pan ochotę posłuchać muzyki? – zapytałem.
Jego powieki drgnęły. Staruszek zwrócił w moją stronę białą jak papier twarz. Uśmiechnął się. Uznałem to za zgodę i zacząłem grać, pragnąc wypełnić ciszę czymś szczerym i dobrym. Chciałem zapamiętać tego człowieka, tak jak panią Różę, i dać mu choć trochę radości na pożegnanie.