Ciekawe i przykre, że kiedy przestaliśmy być rodzinnym bankomatem dla wszystkich wokół, nagle nikt już nie dzwoni, nie pyta czy czegoś potrzebujemy. Urwało się wraz z pieniędzmi.
Spis treści
Poszczęściło nam się w życiu. Zaraz po studiach dostałam się na staż do prężnie działającej firmy, i szybko pięłam się po szczeblach kariery. Kilka razy zmieniłam pracodawców, za każdym razem negocjując lepsze wynagrodzenie. Jestem ambitna i uwielbiam wyzwania. Mój mąż jest podobnym typem człowieka. Do tego posiada świetną intuicję w prowadzeniu biznesu. Jego firma, z maleńkiej, z siedzibą w kawalerce, rozrosła się do skali międzynarodowej. Krótko mówiąc, dobrze nam się wiedzie.
Nie mamy dzieci. Nie zdecydowaliśmy się, bo żadne z nas nie miało wystarczająco silnego instynktu rodzicielskiego. Owszem, nachodziły nas takie myśli, ale szybko odpływały. Za bardzo cenimy sobie niezależność i nasze kariery. Za to mamy dość spore rodziny, liczne grono kuzynów, także tych małoletnich, których możemy rozpieszczać. I lubimy to robić. Jesteśmy hojni, gdy kupujemy im prezenty z różnych okazji. I bez okazji. Bo ostatnio odnoszę wrażenie, że te preteksty do spotkań się mnożą, jakby na siłę. Podobnie jak finansowe prośby…
– Andrzej poprosił mnie o pożyczkę – powiedział mój mąż przy kolacji.
– Znowu? – mruknęłam. – Jeszcze nie oddał do końca tego, co ostatnio pożyczył. – Dużo?
– Dwanaście tysięcy. Jestem chrzestnym jego syna, nie bardzo mogłem odmówić.
– Nie mówię, że miałeś odmówić, ale… – Westchnęłam. – Jola dzwoniła. Zapytała o zdrowie i przypomniała, że za miesiąc są szesnaste urodziny Kariny. Podobno młoda marzy o nowym iPhonie i iMacu. Upewniła, czy na pewno przyjdziemy.
– Nie wątpię… jakbyś mało mieli zamówień na prezenty… A, właśnie, Baśka wysłała mi maila. Żaliła się, że polegli ostatnio na giełdzie, pytała, co polecam, a przy okazji wspomniała, że ich chłopcy chcieliby pojechać na obóz językowy do Londynu…
– Boże, nie mamy dzieci, a ciągle opłacamy jakieś zajęcia, wyjazdy, fundujemy wciąż nowe sprzęty… Zaczynam mieć tego dość. A obiecałam rodzicom, że wyślę ich do sanatorium. Tata gorzej się czuje…
– Jasne.
Popatrzyliśmy na siebie, rozumiejąc się bez słów. To było dla niego oczywiste, że opłacałam prywatne leczenie taty i funduję mu wyjazd do porządnego sanatorium. Podobnie ja rozumiałam, dlaczego Marek kupił swoim rodzicom samochód. Poprzedni za często się psuł, co stawało się niebezpieczne. To byli nasi rodzice, najbliższe nam osoby. Zwracaliśmy uwagę na ich problemy i jeśli mogły je rozwiązać pieniądze, nie wahaliśmy się. To raczej oni się bronili i wydawali zakłopotani tym, że dzieci ich sponsorują.
Inaczej rzecz się miała z dalszą rodziną. Byliśmy zapraszani na każdą uroczystość, urodziny, imieniny, rocznice ślubu, zakończenie roku szkolnego, absolutorium… Zawsze wypadało przynieść prezent. Niby liczy się gest, ale nie w naszym przypadku. My zawczasu – „no, wiecie, gdyście nie mieli pomysłu” – słyszeliśmy o najmodniejszych butach, kurtkach, najnowszych modelach telefonów, laptopów, komputerów gamingowych, wycieczkach, i tak dalej. Oczekiwano od nas opłaty za kurs prawa jazdy, najlepiej z „małym, miejskim autkiem” w pakiecie, bo przecież nie zbiedniejemy, a „Mariuszek będzie miał godną osiemnastkę”. Mieliśmy ratować sytuację i wysłać pociechy na obozy narciarskie zimą lub wspinaczkowe latem, gdy rodzice nie dostali obiecanej premii. Wreszcie to my pożyczaliśmy mniejsze i większe sumy, które wracały do nas albo nie.
– Czuję się jak chodzący bankomat – pożalił się mój mąż.
Pokiwałam głową.
– Jakbyśmy musieli płacić nieustanne frycowe za to, że dobrze nam się powodzi. Przecież nikt nam nie daje pieniędzy za ładne oczy. Ciężko pracuję, znam cztery języki obce, wciąż się doszkalam…
– Za to nie mamy dzieci – przerwał mi tę wyliczankę mąż. – I chyba z tej racji według wielu powinniśmy hurtowo pomagać mniej zamożnym krewnym, którzy wyręczyli nas w dziele produkcji nowych obywateli.
– I pomagamy. Sam wiesz. Ale czy szesnastolatka musi dostać od nas prezent za kilkanaście tysięcy złotych?! – Podniosłam głos, bo się zirytowałam. – To wręcz niemoralne.
Czułam się wykorzystywana. Traktowano nas jak sponsora drogich prezentów od lat, ale po raz pierwszy aż w takim natężeniu. Kilka okazji się zbiegło, a my to mieliśmy udźwignąć, bo nas stać. I co z tego? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Te wygórowane i liczne żądanie najlepiej tego dowodziły. Rodzina powinna sobie pomagać, doskonale to rozumiem i popieram. Ale trzeba zachować jakiś balans. I wzajemność. A co my dostawaliśmy w zamian, prócz kolejnych oczekiwań? Jakoś nic nie przyszło mi do głowy…
– Przykro mi, ale nie damy rady przyjechać w ten weekend. – Zadzwoniłam do kuzynki Joli, życzeniowej mamy szesnastoletniej jubilatki. – Mogę stracić pracę. Rozwiązują cały dział, pozbywają się ludzie…
– A Marek…
– A Marek ma jakieś kłopoty w firmie. To tylko do twojej wiadomości, więc nic nikomu nie mów, ale może będziemy musieli zastawić dom… Tak, tak, prowadzić teraz własny biznes to niemal hazard. Tak, dziękuję, staramy się nie poddawać… Masz rację, na szczęście nie mamy dzieci…
W ciągu dwóch tygodni telefony do nas się urwały. Nikt z roszczeniowo nastawionej rodziny nie zadzwonił, by sprawdzić, jak się mamy, czy nie potrzebujemy pomocy. Nikt, poza rodzicami i prawdziwymi przyjaciółmi, których uspokoiliśmy, że nasze bankructwo było taktycznym blefem. Bardzo skutecznym i pouczającym. Plotka szybko się rozeszła i okazało się, że jako potencjalni bankruci nikogo nie interesowaliśmy. Byliśmy cenni, gdy przywoziliśmy prezenty i pożyczaliśmy pieniądze bez oprocentowania, za to do oddania w dogodnym terminie. Gdy to my moglibyśmy potrzebować wsparcia, choćby duchowego, zadzwonili do nas tylko rodzice. Oraz przyjaciele – jednych znaliśmy od wieków, z czasów studenckich, gdy żywiliśmy się głównie miłością, drudzy mieli podobną sytuację finansową jak my.
Trochę nam przykro z powodu całej sytuacji, ale nie aż tak, byśmy żałowali naszego podstępu. Ani tego, że pasożytująca na nas rodzina śmiertelnie się obraziła, gdy kłamstwo wyszło na jaw. Mamy więcej pieniędzy na koncie i więcej wolnego czasu dla siebie, gdy nie musimy kolędować od imprezy do imprezy, koniecznie z workiem prezentów.