Czy możemy wpływać na wybory uczuciowe naszych dorosłych dzieci? Co robić, kiedy kandydat na zięcia czy kandydatka na synową zupełnie nam się nie podoba? "Dziecko często wybiera partnera w opozycji do rodziców. Dorastając, chce pokazać swoją odrębność. Zamanifestować własne zdanie i to jest normalne" - mówi psychoterapeuta.
PANI: Zna Pan reality show „Kto poślubi mojego syna?”? Mężczyźni wybierają narzeczone, a matki podpowiadają im i próbują wpływać na ich decyzje. Czy to normalne?
MICHAŁ CZERNUSZCZYK: Nie znam tego programu, ale w sensie ogólnym działanie, które pani opisała, mieści się w normie. Tak to się dzieje w życiu: matka ocenia, podpowiada, sugeruje.
Bardzo ten program krytykowano. Dostało się samym bohaterom, jednak potępiono też zasadę, że matka ma udział w decyzji syna. Bo przecież synowej się nie wybiera.
To nie takie proste. W innych kulturach, a w naszej jeszcze kilkadziesiąt lat temu, było oczywiste, że parę się kojarzy. Robili to krewni, rodzice, swatki. W naszym obecnym modelu kulturowym kładzie się duży nacisk na indywidualizowanie się, o człowieku dojrzałym mówi się, że jest mało zależny od rodziców. Ale to nie znaczy, że ich ingerencja całkowicie znika.
Rodzic wie, co jest najlepsze dla dziecka?
Ma więcej doświadczenia, to fakt. Ale chodzi mi bardziej o to, że ten reality show tylko wyolbrzymia zjawisko, które i tak istnieje. Reakcja rodziców na przyszłego małżonka ma dla dzieci ogromne znaczenie. Nie przechodzi niezauważona, nawet gdy w swojej życzliwości próbują ją ukrywać. Na poziomie podprogowym i tak dają jej wyraz mimiką, gestami. Tego nie jesteśmy w stanie kontrolować. Poza tym to, co nazywamy autonomicznym wyborem, właściwie nie istnieje. Młodzi ludzie wybierając partnera, na ogół idą jedną z dwóch dróg. Jeśli są z rodzicem w silnym symbiotycznym związku, uznają jego sugestie za własne. A jeżeli chcą zamanifestować swoją odrębność – w psychologii mówimy: przeciwzależność – wybiorą kogoś zupełnie innego, niż wskazują rodzice. Ale to też nie jest autonomiczny wybór, tylko wyraz sprzeciwu.
I są tylko te dwie możliwości: zależność i przeciwzależność? A co z niezależnością?
Jest taki model myślenia o rozwoju człowieka, że najpierw jesteśmy zależni, potem przeciwzależni, a później osiągamy autonomię. Jednak sądzę, że niezależność to ułuda. Oznaczałaby samotność, stan odcięcia się od wpływów innych ludzi. Cenię zdanie psychoanalityka Ronalda Fairbairna, który uważał, że dorastamy nie do niezależności, lecz do dojrzałej zależności, w której osiągamy zdolność tworzenia intymnych więzi z innymi.
No dobrze, ale co to oznacza dla rodziców? Syn przedstawia matce dziewczynę, ona jest zupełnie nie do przyjęcia…
…a matka nie wpada w popłoch, ponieważ pamięta, że dziecko często wybiera partnera w opozycji do rodziców. Taki przechodzi etap w rozwoju: dorastając, chce pokazać własną odrębność, zamanifestować swoje zdanie, i to jest zupełnie naturalne. Syn musi się sam przekonać, czy wybrał właściwie.
I matka powinna milczeć?
Niekoniecznie. Otwarta deklaracja rodzica, że wybranka mu się nie podoba, jest o tyle lepsza, że ułatwia dziecku zajęcie stanowiska. Może odpowiedzieć: ach, no to bardzo mi przykro. Albo: daj jej czas, to się przekonasz, jaka to fantastyczna osoba. Natomiast milczenie oznacza najczęściej podwójny komunikat: na jawnym poziomie rodzic sugeruje, że wybranka jest w porządku, ale nieświadomie i tak wysyła niewerbalne sygnały świadczące o nieakceptacji. Zachowuje dystans, zmienia zwyczaje, żeby uniknąć kontaktu, milknie, gdy ta osoba się pojawia lub gdy jest o niej mowa. Nad tym nie da się zapanować. A temu, co niewypowiedziane, trudniej się sprzeciwić. Bo co powiedzieć: słuchaj, mamo, chyba myślisz co innego, niż mówisz? Mamy więc grę domysłów, niedopowiedzeń, niejasności.
Ale nawet, jeśli wypowiemy się wprost, to co dalej? Jak później z tą nielubianą synową postępować?
Różnych ludzi nie lubimy w życiu, ale często musimy z nimi utrzymywać kontakty. Tu jest tak samo. To, co rodzice mają do zrobienia, to zdać sobie sprawę z tego, że sposób, w jaki postrzegają wybrankę czy wybranka ich dziecka, jest zniekształcony przez nieświadome pragnienia. Widzą tę osobę przez filtr oczekiwań i lęków. Matki na przykład często chciałyby, żeby synowa była podobna do nich, wtedy nieświadomie mogłyby zobaczyć w niej swoją „reprezentantkę”. Kobieta, która jest ich przeciwieństwem, nie daje takiej nadziei. Warto skonfrontować swoją opinię o przyszłej synowej (czy zięciu) z tym, co mówią o niej inni. Czy oni też widzą te wszystkie straszne wady? Bo może tylko mnie to przeszkadza. Może dostrzegając zaangażowanie syna, przeczuwam zerwanie własnej więzi z nim i obwiniam tę kobietę za mój smutek? Łatwo o takie przeniesienia.
Na ile można się wtrącać w wybór syna?
Syn ma swoją wolę, może powiedzieć: mamo, dziękuję ci za uwagi, ale to mój wybór. Jeżeli to nie zadziała, może eskalować swój opór i sprzeciw. To on nam pokaże, na ile możemy się wtrącać. Ale warto też sobie uświadomić, że jeśli mocno ingerujemy w związek dziecka, ciągle się wtrącamy, to budujemy trójkąt. Wtedy nasz syn czy córka zamiast swobodnie poznawać partnerkę/a, sprawdzać, jaka ona czy on jest, zajmuje się usuwaniem rodzica z tego układu.
Jednak czasem sprzeciw rodzica wręcz wzmacnia związek. W literaturze jest sporo przykładów par, które kochały tym mocniej, im bardziej świat się temu sprzeciwiał. W psychologii też opisuje się takie zjawisko.
Tak, to zjawisko reaktancji. Trudności i niezgoda otoczenia powodują, że uczucia rozgrzewają się, przybierają na sile.
Moja babcia radziła: jeśli dziewczyna zwiąże się z draniem, nie sprzeciwiać się, lecz zapraszać go do domu jak najczęściej, poznawać z całą rodziną, zaufać, że wówczas sama zobaczy jego wady.
Rada trafna, bo akceptacja nie pozwala na powstanie zjawiska reaktancji. Ale w tej historii jest jeszcze drugie dno. Zapraszając niegrzecznego chłopca, dziewczyna przekazuje rodzicom istotną informację: w domu nie ma miejsca na jej niegrzeczność. Biorąc rzecz symbolicznie – niegrzeczny chłopak jest dla dziewczyny atrakcyjny, bo jest odzwierciedleniem jakiegoś istotnego wewnętrznego aspektu, którego ona nie może wyrażać. Gdyby rodzina nie chciała go przyjąć, to jakby odrzucała ważną część wewnętrznego świata córki. Albo syna, bo w drugą stronę też to działa.
Im więcej akceptacji, tym lepiej?
Nie, tego bym nie powiedział. Jeśli nie ma oporu rodziców, to przeciwzależność nie ma powodu, by zaistnieć. Czemu się sprzeciwiać, jak budować odrębność, jeżeli nie ma zasad, gniewu rodziców za pewne postępowanie? Taką tolerancję dziecko może też odbierać jako obojętność i posuwać się coraz dalej, eskalować negatywne zachowania, żeby zbadać, gdzie jest jej granica. Trzeba pamiętać, że dziecko, któremu nie stawia się granic, wcale nie jest szczęśliwe i wolne. Paradoksalnie czuje się zagrożone. Cichnie, przestaje się sprzeczać. Powiedziałbym, że jeżeli nastolatek się kłóci, nawet awanturuje, to z psychologicznego punktu widzenia jest to bardzo dobry sygnał. Czuje się wystarczająco bezpiecznie, żeby się spierać.
Ale w niektórych rodzinach istnieje milczący przekaz, że stanowczość rodziców ma złe skutki, prowadzi na przykład do zerwania więzi. I rodzice stają się ugodowi, przestraszeni, jakby w nawiązaniu do tej rodzinnej historii, którą mają w tyle głowy, której powtórzenia się po prostu boją. Akceptują więc wszystko.
Jest też presja, by być nowoczesnym rodzicem. Narzeczona zostaje na noc, rodzice się zgadzają, nie ma problemu. Dwie noce? Nie ma sprawy. Jesteśmy nowocześni. Znam matkę, która zaczęła mieć wątpliwości dopiero po paru tygodniach takiego pomieszkiwania. Nie wiedziała, co zrobić.
Pamięta pani, co mówił brytyjski psychoanalityk Donald Winnicott? Matka nie musi być idealna, lecz wystarczająco dobra. Ja bym nawet powiedział: matka nie powinna być idealna. A tu można zobaczyć taką chęć bycia ideałem dla swojego syna, choćby to stało w sprzeczności z jej własnymi standardami. A syn powiedział: sprawdzam. Tak jak już mówiłem, dzieci często tak robią po to, by wreszcie usłyszeć NIE, żeby dotrzeć do jakiejś nieprzekraczalnej granicy. Te małe domagają się granic płaczem, a gdy ich nie ma, wpadają w coraz większe rozdygotanie. I jest taki moment, że matka musi powiedzieć: tego nie wolno, i stawić czoła złości dziecka, żeby nauczyło się radzić sobie z frustracją. W dorosłym życiu jest tak samo, trzeba stawiać granice, inaczej ono traci grunt, nie ma się od czego odbić, nie ma na co zareagować. I tu jest taka sytuacja: na mały dyskomfort rodzice się zgadzają, a na większy już nie. Ja bym namawiał, żeby z dzieckiem nie dyskutować, tylko je informować.
Nawet z dzieckiem dwudziestoletnim?
Nawet. To, że ma dwadzieścia lat, nie znaczy, że ma rządzić w domu należącym do rodziców. Bo jednak to dom rodziców. Oni mogą powiedzieć dorosłemu dziecku: u nas zawsze masz swoje miejsce. Ale właśnie U NAS. To w ogóle zapomniana prawda na temat rodziny, że jej trzonem są rodzice, nie dziecko. Dzieci mają odejść, a rodzice zostać ze sobą – na tym polega sukces ich związku. Dlatego to z partnerem trzeba negocjować, dyskutować, u niego szukać oparcia. A dziecku powiedzieć: udostępniam dom twojej dziewczynie, ale do pewnego momentu. Uprzejmie, nawet z uzasadnieniem – ale tylko poinformować o swojej decyzji.
Jednak dwudziestoletnie dzieci domagają się, by traktować je jako osoby dorosłe.
No właśnie, a kiedy się jest naprawdę dorosłym, to nie trzeba się już tego domagać. To się dzieje. Gdy jesteśmy dorośli, wiemy o tym, nie musimy się o to kłócić ani mieć potwierdzenia z zewnątrz. Czujemy swoją sprawczość. Natomiast domaganie się nastolatka, by był traktowany jak dorosły, to jest istota przeciwzależności, czyli tego młodzieńczego buntu. Dziś jest dorosły i będzie się żenić, a jutro chce, żeby mu kupić buty. Rodzice mają więc prawo odpowiedzieć: nie jesteś traktowany jak dorosły, bo nie jesteś dorosły.
Pan mówi „nastolatek”, a on może mieć dwadzieścia pięć lat i ślub za miesiąc.
Mówię „nastolatek” umownie, mam na myśli osobę uczącą się, niezarabiającą na siebie, pozostającą na utrzymaniu rodziców. W naszej kulturze „nastoletniość” przedłuża się najczęściej do końca studiów.
Jednak pragnieniem rodziców jest, by ich dorosłe metrykalnie dziecko dojrzało. Chcą traktować je jako osobę dorosłą, bo boją się, że wychowają Piotrusia Pana. Wszystkie matki, które znam, wciąż rozmyślają, jak pomóc dziecku się usamodzielnić.
W usamodzielnieniu się nie można pomóc. Polega ono na tym, że się coś robi właśnie bez pomocy. Oczywiście, istnieją progi, po których przekroczeniu można powiedzieć, że ktoś wykonał krok w dorosłość. Wyjazd na studia, zmiana miejsca zamieszkania związana z pracą – to są zmiany w życiu, które sprzyjają zyskaniu samodzielności. Spędzenie wakacji na własną rękę też bywa takim progiem. I nie ma większego znaczenia, czy rodzice się z tego cieszą, czy też im się to nie podoba. To zachodzi w młodym człowieku i nie polega na osiągnięciu jakiejś idealnej, modelowej niezależności, do której my, rodzice, mamy go przygotować. On się zmienił, myśli, zachowuje się trochę inaczej, nawet jeśli przy nas wciąż wchodzi w dawną, dziecinną rolę. Znam bardzo dojrzałego mężczyznę, który zawsze jak rozmawia z matką, mówi ciut wyższym głosem niż zwykle. To bardzo wzruszające. Bo to jest samodzielny, dojrzały człowiek. Po prostu nie ma silniejszej więzi niż ta, jaka łączy dziecko z matką. W tym nie ma nic patologicznego ani niewłaściwego.
Właśnie ta więź sprawia, że niepowodzenie uczuciowe czy zły związek dziecka matka przeżywa jak osobistą porażkę. Boli ją, gdy zięć źle traktuje córkę, narzeczona pokrzykuje na syna. Chciałaby ich ratować.
To naturalny odruch. Ale rodzice nie mogą wiele zrobić. W psychoterapii mówi się, że ważną cechą psychoterapeuty jest spójność tego, co mówi, z tym, co myśli i czuje. Z rodzicem jest podobnie. Dobrze jest szczerze ujawnić dziecku to, co się myśli i czuje. Powiedzieć: martwię się. Jeśli syn czy córka proszą nas o radę, pomóc. Możemy też powiedzieć narzeczonej czy zięciowi: nie podoba mi się to, jak się odnosisz do mojego dziecka. To właściwie wszystko.
Tylko tyle? Pogodzić się? A jeśli się nie pogodzimy, to co?
Uprowadzimy syna i zamkniemy przed złą żoną w wieży? Jest dorosły, dokonał wyboru. To on może reagować, działać, żeby zmienić sytuację – nie my. Z jakiegoś powodu nie odchodzi, chce, by związek trwał. Z perspektywy czasu może się okazać, że miał rację. Może summa summarum powstanie fajna rodzina, choć rodzice uważali inaczej? Trzeba pamiętać, że sporo aspektów związku, jak choćby sypialnia, jest na szczęście przed oczami rodziców ukrytych. Jeśli więc nie mamy dostępu do części danych, nasz osąd całości może nie być trafny. Tych dwoje może łączyć coś, o czym nie mamy pojęcia. Zresztą chcemy przecież, żeby nasze dziecko było dorosłe, prawda? Musimy więc przyjąć do wiadomości, że z pewnością dokona w życiu wyborów, które nam się nie będą podobały.
Michał Czernuszczyk – psycholog, psychoterapeuta z certyfikatem Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, współzałożyciel Pracowni Terapii i Rozwoju. Razem z żoną prowadzi blog-o-psychoterapii.pl.