Mówi, że czas jest jej sprzymierzeńcem. Już nie pędzi przed siebie, nie zatraca się w pracy. Danuta Stenka zwolniła, wewnętrzne ciśnienie odpuściło, a ona rozsmakowała się w życiu.
Spis treści
PANI: Zawsze powtarzała pani, że nie ma zawodowych marzeń. Poza jednym: zrobić cały spektakl lub film po kaszubsku. Udało się. Niedawno na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej premierę miało przedstawienie „Wòlô Bòskô”, o którym krytycy piszą, że to kaszubska wersja „Romea i Julii”.
DANUTA STENKA: Nie przypuszczałam, że to marzenie kiedykolwiek się spełni. Dlatego propozycja, która przyszła z Teatru Wielkiego była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. „Wòlô Bòskô” nie jest tradycyjną sztuką teatralną. To zbiór kaszubskich pieśni ludowych, do których została napisana zupełnie nowa muzyka. Muzyka poważna. Na scenie jesteśmy we czwórkę: śpiewak, para młodych tancerzy i ja, aktorka.
Praca nad tym przedsięwzięciem wyglądała inaczej niż to, co znała pani do tej pory?
Zdecydowanie, bo to nie jest tekst rozpisany na postaci w konkretnych sytuacjach, między którymi nawiązuje się jakaś interakcja. To są pieśni, wiersze, fragmenty prozy i na tej bazie tworzymy opowieść. Lata temu poproszono mnie o przeczytanie, w ramach poznańskiego cyklu Verba Sacra, fragmentów Pisma Świętego świeżo przetłumaczonych na język kaszubski. Kiedy wzięłam tekst do ręki, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie świadomość: „Boże, przecież ja nic z tego nie rozumiem!”. Szczęśliwie potem przez niemal 20 lat jeździłam co roku do Wejherowa przedstawiać kolejne części. I w ten sposób, siłą rzeczy, nauczyłam się czytać.
Czytanie nie szło w parze z mówieniem?
W czasach mojego dzieciństwa na wsi rozmawiało się po kaszubsku, ale nie uczono ani czytać, ani pisać. Moi rodzice opowiadali, że po wojnie przysyłano na Kaszuby nuczycieli z innych regionów Polski, którzy mieli za zadanie wyplenić tę mowę jak chwast. Jeszcze wtedy, kiedy moja mama sama już pracowała jako nauczycielka.
Są częstymi gośćmi w domu? Zbyt rzadkimi. Czasem spotykamy się u nas, czasami gdzieś na tzw. mieście. Wpadły już w swoje kołowrotki i… gonią.
To dorosłe kobiety. Paulina jest już po trzydziestce, Wiktoria ma 26 lat. Jak zmieniła się wasza relacja?
Wiele rzeczy się odwróciło. I teraz to ja coraz częściej potrzebuję ich pomocy. Proszę np., żeby przeprowadziły mnie przez meandry świata internetowego, bo rzadko tam zaglądam i się na tym nie znam. Mój mąż się śmieje, że nawet z telefonu komórkowego korzystam jak z budki telefonicznej. Wyciągam go dopiero, kiedy sama muszę zadzwonić, a tak to brzęczy sobie gdzieś na dnie torby. Coraz więcej jest zupełnie nowych sytuacji, których nie rozumiem, ale też nie chce mi się tracić czasu na ich zrozumienie, bo nie zamierzam się w nich zagnieździć. Widzę też, że w córkach coraz wyraźniej pojawia się potrzeba roztaczania opieki nad rodzicami. Kiedy wyczuwają nasze zagubienie, zdarza się, że same wychodzą z inicjatywą. Takie z nich fajne kobiety. I mądre. Oczywiście kocham je, ale też je lubię.
Sobą nawzajem również się opiekują?
Byłam przekonana, że one nigdy się ze sobą nie spotkają. Są z dwóch przeciwległych biegunów, uszyte z kompletnie różnych materiałów. Z jednej strony hiperuporządkowany świat, z drugiej co ma być, to będzie. Na dodatek dzieli je spora różnica wieku, pięć i pół roku, która nie dawała im szansy na wspólne dorastanie. W dorosłym życiu też długo nie było im ze sobą po drodze. Każda z ironią, czasem wręcz z irytacją, patrzyła na zachowania tej drugiej. Aż nagle coś kliknęło, coś się o 180 stopni odwróciło i dziś moje córeczki mówią, że są największymi przyjaciółkami. Nadal są diametralnie różne, ale każda z nich wykonała ogromną pracę nad sobą i pojawiła się w nich wzajemna akceptacja tej odmienności. Zrozumienie? Jakiś rodzaj szacunku? Przede wszystkim wzajemne zaufanie. Wzrusza mnie świadomość, że kiedy nas zabraknie, będą dla siebie oparciem. To jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie dostałam od życia.
Często mówi pani, że ma w sobie surowego wewnętrznego krytyka. A chyba każda matka nieustannie zadaje sobie pytanie, czy jest wystarczająco dobra.
Teraz ten głos odzywa się znacznie częściej, niż kiedyś, gdy byłam zajęta bieganiem w moim chomiczym kołowrotku. I mam do siebie sporo żalu. Dlaczego pędziłam przez życie z klapkami na oczach nałożonymi przez pracę? Co by było, gdybym poświęciła dzieciom więcej czasu? Na pewno zabrakło mi uważności. „Sonata jesienna” Ingmara Bergmana w Teatrze Narodowym, w której odnajduję wiele moich własnych historii, jest moim nieustającym rachunkiem sumienia.
Spektakl opowiada o zmaganiach córki z matką artystką, jest bolesnym rozliczeniem z przeszłością.
Czasami córki opowiadają o sytuacjach, które dla nich były trudne, co dla mnie bywa totalnym zaskoczeniem. Okazuje się, że one widziały pewne rzeczy zupełnie inaczej niż ja. Bo mnie się wydawało, że postępuję słusznie i je chronię, a z ich perspektywy wyrządzałam im krzywdę. Nie cofniemy czasu, ale dzięki takim rozmowom one mają szansę poznać moje motywacje i może je zrozumieć. Mimo wszystko udało nam się zbudować silną relację i zdarzyło mi się nieraz usłyszeć: „Jesteś najlepszą mamą, jaką miałam”.
Jest już pani dla siebie łagodniejsza?
Ten wewnętrzny krytyk, mój ekonom, jak go nazywam, wciąż się trzyma, ale coraz częściej udaje mi się wytrącić mu bacik z dłoni. Nie dopuścić do głosu albo przynajmniej ten głos ściszyć. I to jest dla mnie coś nowego.
Nie boi się pani zmieniającej się fizyczności?
Wolałabym mieć gładką skórę trzydziestolatki, nie oszukujmy się, ale lubię to, jaka w tej chwili jestem. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zauważyłam wyraźną zmianę na twarzy, nie było w mojej reakcji ani śladu lęku, bólu, niezgody, tylko jakiś rodzaj rozczulenia, ciepłej pobłażliwości czy wręcz rozbawienia, że ciało zrobiło mi psikusa. Oczywiście nie jestem ani fanką, ani kolekcjonerką kolejnych zmarszczek czy innych ubytków, których pojawia coraz więcej i w coraz szybszym tempie, ale nie buntuję się. Mam w sobie zgodę na te zmiany. I to jest miłe zaskoczenie, bo kiedyś myślałam, że proces starzenia się znokautuje mnie. Tymczasem okazało się, że jest… taki jakiś… mój. To tak jak z ukochanym swetrem: już się porozciągał, ale bardzo go lubię. Co ciekawe, wraz z upływającymi latami moja akceptacja siebie rośnie wprost proporcjonalnie do uszczerbków, jakie wiek przynosi mojemu ciału. Bo kiedyś miałam mnóstwo kompleksów, doszukiwałam się w sobie mankamentów, które, z mojej obecnej perspektywy, w ogóle nie istniały. Natomiast jeśli jest we mnie jakiś cień lęku, to nie dotyczy on powierzchowności, boję się raczej, że spadnie na mnie ciężka choroba, że utracę sprawność, że po prostu sama siebie nie udźwignę czy to psychicznie, czy fizycznie, i będę ciężarem dla innych. Już choćby covid uświadomił mi, co mogłaby znaczyć utrata pamięci.
W aktorstwie pamięć to podstawa.
Zachorowałam podczas intensywnych już przygotowań do „Marii Stuart” i okazało się, że nie byłam w stanie nauczyć się tekstu. Ja, która nigdy nie miałam z tym najmniejszego problemu! Zawsze było tak, że na pierwszych próbach korzystałam z pomocy suflera, ale z każdą kolejną tekst się utrwalał i po kilku dniach miałam go w głowie. A tym razem...kwestie, które opanowałam podczas próby, następnego dnia znikały, musiałam zaczynać od zera. W trakcie próby wznowieniowej do innego spektaklu, granego wieczorem, nagle pojawiały się białe plamy, jakby ktoś wymazał z mojej głowy całe połacie tekstu sztuki, którą zagrałam już kilkadziesiąt razy. Zresztą skutki odczuwam do dziś. Kiedy jestem przemęczona, wraca ta mgła w mojej głowie. Choć myślę, że generalnie ten zawód odmładza, bo trzyma w ciągłej gotowości. Nie pozwala skostnieć. Domaga się pielęgnowania w sobie dziecka. Przecież nie wiem, czy nie przyjdzie mi kiedyś zagrać osiemdziesięcioletniej dziewczynki.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu "PANI".