Córka poprosiła matkę, by zamieszkała w kawalerce. Ona, jej mąż i dwa psy potrzebują przecież więcej miejsca. Syn zaproponował zamianę domów. Jego dzieci miałyby ogród, a rodzice przecież zaoszczędzą na kosztach życia w małym mieszkaniu w mieście. Tylko czy o takiej starości marzyli?
Anka ma prawie 30 lat i od pięciu lat mieszka poza domem. Najpierw wynajmowały apartament z trzema koleżankami, potem z dwiema a teraz, od trzech lat, mieszka z chłopakiem. Jest spokojny i stabilny, co mnie cieszy. Ania jest dla mnie bardzo ważna. Wychowałam ja sama i całe życie obawiałam się, czy jej trudna, prawie nieobecna relacja z ojcem, nie wpłynie na relacje córki z mężczyznami.
Tymczasem Paweł wydaje się opiekuńczym, dobrym człowiekiem. Pracują w tej samej branży, są informatykami. Ona kreuje postaci w grach komputerowych, on pisze kody do tych gier. Kiedyś córka przekonywała mnie, że informatyka jest pracą marzeń i zawsze będzie na nią zapotrzebowanie. Od roku, kiedy pojawiła się sztuczna inteligencja, córka ma coraz więcej obaw. W jej pracy zaczęły się duże zwolnienia, bo niektóre gry, poniekąd, robią się same. I tak jak do tej pory Ania z Pawłem zapowiadali, że wezmą kredyt i kupią sobie mieszkanie, tak temat się urwał... i pojawił się nowy.
Usłyszałam niedawno, że w sumie nie jest mi potrzebne tak duże mieszkanie (trzy pokoje), bo przecież jestem sama i nie zanosi się, by to się zmieniło. A to było wstępem do propozycji, że oni zamieszkają w moim mieszkaniu, a ja przeniosłabym się do kawalerki, którą Paweł odziedziczył po babci. Dodam, że do remontu i na trzecim piętrze bez windy. Przyznam, że poczułam się dziwnie.
Przypomniały mi się opowieści babci, która mieszkała na wsi, że starsi ludzie w pewnym wieku, oddawali swoje łóżko młodym a sami spali na piecu. Wiem, że to brzmi jak z baśni braci Grimm, ale to wizja starości, kiedy jesteś niepotrzebny i masz zrobić miejsce. Zwierzyłam się dwóm przyjaciółkom i jedna z nich miała podobne wrażenie jak ja, ale druga - przeciwnie. Powiedziała, że młodym ludziom jest teraz trudno, że trzeba im pomóc i żebym nie była egoistką.
Zapytałam, co będzie jeśli jednak kogoś poznam i zechcę ułożyć sobie życie. Jednak uśmiechnęła z powątpiewaniem, druga nabrała wody w usta. Córka, gdy zadałam jej to pytanie, powiedziała, że przecież nie chcę z nikim być, a jeśli spotkam kogoś miłego to może z nim... "pochodzić do kina". Ciekawe, że jeszcze pół roku temu podsyłała mi artykuły o aplikacjach randkowych i mówiła, że dzisiejsze 50 to dawne 40 lat i że ułożę sobie jeszcze życie.
Teraz moje ułożone życie nieco mniej by im pasowało. Z jednej strony naprawdę chciałabym im pomóc, z drugiej - ciężko mi wyobrazić sobie, że wracam do trzydziestometrowego mieszkania, gdzie ciężko zaprosić nawet przyjaciółki na kawę. Myślę sobie, że ktoś zapyta mnie, gdzie mieszkam a ja powiem, że w kawalerce. Od razu będę czuła w sobie presję, by tłumaczyć, że miałam większe lokum, piękne, zadbane, przy parku, ale je oddałam córce.
Biję się z myślami. I jest to walka egoizmu ze zdrowym egoizmem. Bo w sumie to oni są młodzi i oni mają więcej sił i zdrowia, by mieszkać po studencku. Wkurza mnie też ich hipokryzja. Jestem za stara, by układać sobie życie, ale wystarczająco młoda, by wchodzić na trzecie piętro. Ta przeprowadzka jest dla mnie symboliczna. Oznacza wewnętrzną zgodę, że moje życie już zawsze będzie takie samo. Oni tego nie rozumieją. Nie widzą moich lęków przed przemijaniem. Jednocześnie chcę dla nich dobrze, a z pewnością nie chciałabym popsucia się stosunków między mną a córką.
Mamy już dorosłe dzieci. Córka studiuje w Londynie, syn mieszka z żoną w Warszawie. Właśnie urodziły się im bliźniaki. Trochę żałuję, że nie mieszkamy bliżej, bo chętnie spędzałabym z nimi więcej czasu. A tak… siedzimy z mężem w dużym, pustym domu tylko we dwójkę.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że architekt miał rację. Sugerował mniejszy rozmach. Mówił, że nie potrzebujemy tak dużego domu, że już widział takie sytuacje. Dzieci się wyprowadzą, a my zostaniemy z niewykorzystanym metrażem, kurzącymi się ścianami i mnóstwem okiem do mycia. Słuchaliśmy, kiwaliśmy głowami, tak, tak, na pewno, i śmialiśmy się. Wyprowadzka? Nasze dzieci nie miały wtedy dziesięciu lat.
Budowa trwała wieki. Pozwolenia, przekształcenia działek, potem szukanie ekipy. Szukanie drugiej ekipy, bo ta pierwsza okazała się nierzetelna, nie dość, że nic nie zrobili, to jeszcze nas okradli. W końcu prace ruszyły i wolno posuwały się do przodu, jakby budowlańcy nie znali słowa „szybko”. Mury wznosiły się milimetrami do góry, aż – wielki dzień, fanfary! – położono dach. Później prace wykończeniowe, które też się przeciągały. Wreszcie mogliśmy wejść do środka i zabrać się za urządzanie wnętrz.
A na deser ogród, który zawsze chciałam mieć. Szkoda tylko, że nim się obejrzałam, miałam coraz mniejszą ochotę na plewienie moich pięknych rabatek. Kręgosłup protestował, gdy się schylałam, więc ignorowałam chwasty; mąż z kolei coraz częściej uciekał od obowiązku koszenia trawy. Niby mogłam poprosić o pomoc dzieci, ale jedno wyjechało już na studia i wracało do domu od święta, a drugie uczyło się do matury.
Na dokładkę mieliśmy pokoje gościnne, których zwykle nie używaliśmy, ale trzeba było o nie zadbać. Sprzątać, wietrzyć, czasem odmalować, coś naprawić… Mnóstwo pracy jak dla dwóch osób, co stawało się frustrujące. Poza tym, choć mieszkanie blisko natury miało wiele plusów, miało też minusy. Do najbliższego sklepu daleko. Do przyjaciół też. A z wizyty u lekarza robiła się cała wyprawa. Przynajmniej tak to przedstawiał nasz syn, gdy przyjechał z Warszawy, by z nami porozmawiać.
Henryk mieszka z żoną i synkami w kamienicy na Żoliborzu. Moja synowa odziedziczyła mieszkanie po babci. Kamienica przedwojenna, wysokie sufity, trzy przestronne pokoje, duża kuchnia ze spiżarnią, ale to jednak Warszawa. Metropolia, smog, samochody, wieczny hałas, brak zieleni i rozświetlonej gwiazdami nocy. Z drugiej strony bliskość sklepów, przychodni i rozrywek kulturalnych. W sam raz dla dwojga nie najmłodszych już osób. Dlatego Henryk wystąpił z propozycją zamiany. Przynajmniej na jakiś czas, póki bliźniacy nie pójdą do szkoły, no, może do czwartej klasy…
Nasz syn mówił w samych superlatywach o takiej zamianie. Oni zyskają przestrzeń, spokój i ciszę, azyl od wielkomiejskiego pędu i gwaru. Dominika od czasów pandemii pracuje zdalnie, więc woziłaby synków do przedszkola i odbierała, a przy okazji robiła większe zakupy. Chłopcy mieliby własne pokoje, a nie jeden wspólny, no i ogród, ogród przede wszystkim – mogliby się tam bawić do woli, bez smogu i hałasu. Dominika już książki ogrodnicze kupuje, bo tak ją ekscytuje możliwość sadzenia i hodowania kwiatów. On zająłby się grubszymi pracami i naprawami oraz całą logistyką związaną z dbaniem o dom i sporą parcelę. Odeszłoby nam dużo obowiązków, zmartwień, a nawet lęków. Kto przeżył burzę czy wichurę, kogo zasypał śnieg zimą, kto nie miał wody, jak nie było prądu, ten wie, o czym mówię. W mieście byłoby bezpieczniej i moglibyśmy korzystać ze wszystkiego, czego nie ma na wsi. Koszty utrzymania też byłyby dużo mniejsze. Niby teraz to nie problem, ale zastanawialiśmy się już nad emeryturą i oszczędzaliśmy, by była spokojna, bez trosk o finanse. Odkładając na konto te kilka tysięcy rocznie przeznaczanych na opał, zaoszczędzilibyśmy więcej.
Ciąg dalszy historii tutaj.