Codziennie dzwonił i pytał: Jadłeś obiad? Wysypiasz się? Kupiłeś już łóżko? Był cudownie czułym i troskliwym ojcem. Ale gdy mu powiedziałem, że chcę związać swoje zawodowe życie z branżą filmową, powiedział: Ale ja ci niczego nie ułatwię. Walcz, ja też musiałem do wszystkiego dojść sam. Był w tym konsekwentny. O swoim ojcu Kazimierzu Kutzu opowiada jego syn Tymoteusz.
Pana ojciec Kazimierz Kutz był zakochany w Śląsku. Tam się urodził w śląskiej twardej rodzinie, gdzie mężczyźni ginęli w kopalniach, a kobiety ciężko pracowały i często same wychowywały dzieci. Ma pan gdzieś sentyment do tego śląskiego etosu, do tych hałd węgla, sterczących kopalnianych szybów?
Tymoteusz Kutz: Ja już urodziłem się w Warszawie, po przeprowadzce rodziców z Katowic do Wilanowa. Babcię Anastazję, mamę Kazia, pamiętam słabo, bo zmarła, gdy miałem 7 lat. Jedyne, co pojawia się w moich wspomnieniach, to babcia przykuta do łóżka w mieszkaniu w Tychach, mocno już schorowana. Odwiedzaliśmy ją często w drodze do naszego domu w Prusowie w Beskidzie Żywieckim. Z tego, co wiem, ojciec kupił ten dom tuż po narodzinach Gabriela, mojego przyrodniego brata. Kupił go, by scalać całą rodzinę, spędzać tam czas, ale też kupił go dla swojej mamy, którą cały czas wielbił i szanował. Zawsze powtarzał: „Cały jestem z mamy”. W Prusowie zasadził dla niej nawet drzewo. Piękny rozłożysty modrzew, patrzę na niego i przypomina mi się, że to dla niej…
A ten Śląsk ważny jest dla pana czy już abstrakcyjny, obserwowany z oddali?
Trudne pytanie. Ja tak naprawdę Śląsk znam tylko z filmów ojca. Kiedy został politykiem, czasem zabierał mnie na Śląsk i pokazywał mi biedę i rozpacz tego regionu. Co chwilę ktoś podchodził: „Panie Kutz, jo bych chciał pana poprosić…”. I wysłuchiwał setek, tysięcy problemów i załatwiał, co mógł: opał, pieniądze, mieszkania, pracę. Wyszedł z biedy, z prostej, robotniczej rodziny i jakby chciał przez lata spłacić jakiś dług, że mu się udało, że tyle osiągnął. Jego Śląsk był lepki, smutny, z chudymi mężczyznami zniszczonymi od pracy w kopalniach i ławkami pełnymi wielkich, otyłych kobiet od kaszy i klusek, jak czasem opowiadał. Kazik tę śląskość nosił pod sercem. Ja raczej mam ją w podejściu do życia. To Kazik zaszczepił mi tę śląską pracowitość: „Jak masz coś robić, to rób do końca, choćbyś miał nad tym siedzieć 15 godzin. Robić swoje, nie oglądać się na innych”. To mi powtarzał całe życie. I jeszcze jedno. Zawsze warto iść pod prąd i walczyć o swoje. Przeprowadziłem się do Krakowa i ten Śląsk mnie tutaj dogonił. Proszę spojrzeć za okno, mamy tu jego kawałek: brudne bloczki przypominające familoki, dwie huty, kilka kominów. Pamiętam, jak rok temu tata przyjechał do mnie do Krakowa. Cieszył się, że z moją narzeczoną skończyliśmy remont świeżo kupionego małego mieszkania. Chodził po nim wyraźnie uradowany, spojrzał za okno i powiedział: „Pięknie to wszystko zrobiliście, nawet kominy macie, ale te krzesła na tarasie – ch…we”.
Babcia ojca, Anna, mówiła: „Błądzić można, ale ześwinić się nigdy”. To było motto taty?
Trzymał się zasady, że każdy popełnia błędy, ma do nich prawo, jednak kilka wartości jest bezdyskusyjnych. Trzeba zawsze mówić prawdę, nie krzywdzić innych. Dążyć do celu, ale nigdy kosztem innych. Często powtarzał te słowa z domu rodzinnego: „Popełniajcie błędy, ale nie ześwińcie się”. Ślązacy są pracowici, zawzięci, ostrzy. Stosują bardzo proste metody wychowawcze: pas i posłuszeństwo. Ale pana tata był ulubieńcem babci i mamy. Kazik był ten śliczny, grzeczny i zdolny. Ponoć z tego powodu stosowano wobec niego taryfę ulgową. Swoją babkę podziwiał, że sama wychowała szóstkę dzieci, po tym jak dziadek zginął w kopalni. Ale dla Kazika najważniejszą kobietą była matka. Imponowała mu, że jest tak pracowita, że dała mu się kształcić, że pozwalała czytać książki. Tworzyli ze sobą przez całe życie nierozerwalny układ. Kochał ją bezgranicznie, całe życie pisał do niej listy, w których opisywał w szczegółach każdy dzień. Matka rewanżowała mu się opowieściami z domu.
Jak zareagowała na to, że jej ukochany Kazik idzie do łódzkiej szkoły filmowej?
Wspierała go od gimnazjum, stawiała na wiedzę i wykształcenie. Mówiła: „Czytaj książki, rozwijaj się”. Ale gdy po maturze przestraszył się egzaminów na polonistykę i wybrał filmówkę, powiedziała twardo: „Rób, co chcesz, co ci serce podpowiada, jak się nie uda, to wrócisz na gruba” (gruba to po śląsku kopalnia – red.). A to było dla niego największe przekleństwo. Nie chciał już wracać do biedy, familoków.
Uczył się w tej filmówce po 18 godzin na dobę, oglądał filmy, próbował zrobić wszystko, by pozbyć się śląskiej gwary, której trochę się wstydził. Gdy jego koledzy bawili się, on zakuwał, bo widział, że odstaje. Koledzy odbierali z domu paczki, w których były konserwy i czekolada. On dostawał od matki kilogram łoju, smalec i warkocz czosnku. Chował to, bo wstydził się powiedzieć, że jest z nizin. Ale gdy kończyli studia, tylko Kazikowi i Kubie Morgensternowi zaproponowano asystenturę. Dostali wspólny pokój. Jak opisuje Aleksandra Klich w biografii ojca „Cały ten Kutz”, w pokoju lało się na głowę, więc dziurę w dachu zasłaniali obrazem Andrzeja Wajdy. (śmiech)
W szkole filmowej szybko zyskał przydomek Bezczelny, zarozumiały kurdupel. To z powodu niskiego wzrostu i niewyparzonej gęby?
Ambicja gnała go do przodu. On odstawał od swojej rodziny. Był zdeterminowany, by wyrwać się z tego Śląska, i walczył. Szybko został asystentem Andrzeja Wajdy przy „Pokoleniu”, potem jako jeden z trzech reżyserów pracował przy „Kanale” Wajdy. Mówił: „1/3 nakręcił Kuba Morgenstern, 1/3 Wajda i 1/3 ja”. Ojciec kręcił sceny batalistyczne, bo jak mówił, Andrzej Wajda zawsze się bał wybuchów. Wtedy w filmach używano prawdziwej amunicji i granatów. Niefortunnie jakiś granat odpalił tak blisko Kazia, że tata stracił nieomal słuch w jednym uchu. Do końca życia nie słyszał najlepiej. Na planie doszło do nieporozumień, Wajda obiecywał tacie, że „Kanał” będzie jego zaliczeniem studiów. Ale coś poszło nie tak. Dyplomu nie zrobił.
Miał żal do Wajdy?
Może miał, ale nigdy o tym nie mówił wprost. Nie nosił zadry do nikogo. Szybko rozgrzeszał. Słynął z tego, że ostrym językiem wyraża poglądy o świecie i ludziach. Jego „ku…” i „ch…” latały w powietrzu, ale były poetyckie. Chyba wszyscy szybko przyzwyczaili się do tego, że ojciec ma taki styl. Pamiętam, jak w Wilanowie w naszym mieszkaniu zapraszałem kolegów. Kiedy przekraczali próg naszego domu i słyszeli ojca w akcji, wzdychali tylko: „Ale ty masz fajnie”, a dla mnie to była normalność, że ojciec klnie na potęgę. W naszym domu bywała Krystyna Janda, Morgensternowie – przyjaźnili się z Kubą Morgensternem do śmierci – Olo Łukaszewicz, Zbyszek Zamachowski, Daniel Olbrychski. Śmiechy, żarty i kwiecisty język ojca słychać było w całym Wilanowie, a potem w Kaniach pod Warszawą. Ale jak ktoś przyjeżdżał po poradę, zwierzyć się z problemów, Kazik zamykał drzwi. Tajemnice dorosłych były dla nas nie do odgadnięcia. Przez nasz otwarty dom przewinęło się mnóstwo ludzi. Muszę pani powiedzieć, że wciąż żałuję, że urodziłem się tak późno. Że mnóstwo rzeczy mnie ominęło… Żal.
Jaką miał pan relację z ojcem? Mówił pan do niego Kazik, a dzieliły was 62 lata.
Byliśmy zawsze bardzo blisko. Nauczył mnie wstawania o 4-5 rano, celebrowaliśmy wspólne śniadania, gadaliśmy o wszystkim. Kazik świetnie gotował.
Nie dopuszczał mnie do kuchni. Chciałem zrobić jajecznicę, a on mówił: „Ja ci zrobię”. I jaka to była jajecznica!!! O 7 rano już zaczynał przygotowywać obiad dla wszystkich: kluski śląskie, te jego genialne sosy, zrazy, spaghetti bolognese.
Krótko przed jego śmiercią zrobiłem swoje pierwsze kluski śląskie. Spróbował, ale nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił złośliwości. Że nie tak dobre jak jego. (śmiech) Jak dorosłem, umawialiśmy się na nasze godzinki – wieczorki. Sączyliśmy jego ukochane wino primitivo i ojciec opowiadał mi o swoim dzieciństwie, filmówce, całym życiu, nie przebierając często w słowach. (śmiech) Jak mówił, siarczyście kląć nauczyła go Kalina Jędrusik.
Czy różnica wieku między panem a ojcem była kiedykolwiek problemem? Ojciec na spacerach wyglądał na dziadka…
Tak, i okropnie mnie to denerwowało, gdy w piaskownicy albo u lekarza nazywano go dziadkiem, a mnie wnuczkiem. Natychmiast prostowałem, że to mój tata. To było dla mnie trudne i bolesne. Rozmawialiśmy o tym często. Kiedyś wziął mnie do siebie, nie pamiętam, jakich użył słów, ale brzmiało to jak słowa przeprosin, że wszystko wyszło za późno.
Z pana siostrami Wiktorią i Kamilą też miał takie wieczorne godzinki?
Nigdy ich o to nie pytałem. Każdy z nas miał z nim bardzo bliską relację, każdy nieco inną. Nikt poza mną nie zajął się filmem. Nasz najstarszy brat przyrodni Gabriel pracuje w branży IT, Wiktoria jest psychologiem klinicznym, Kamila mieszka w Berlinie, jest biologiem molekularnym, obecnie kończy doktorat, ja pracuję jako drugi reżyser w TVN-ie w Krakowie.
Zdążył pan go zapytać o wszystko, co ważne? Odchodzą bliscy i pojawiają się pytania, na które nigdy nie uzyskamy odpowiedzi. Bo nie zdążyliśmy, bo coś odkładaliśmy na potem…
Zdążyłem zapytać o wiele rzeczy, na pewno nie o wszystko, bo ojciec miał niesłychanie gęste życie. Zawsze chciał być pisarzem. Mówił mi, że wcale nie chciał zostać reżyserem, tylko marzył, by pisać. Zrealizował to marzenie, pisząc scenariusze filmów, przed laty wydał świetną powieść „Piąta strona świata”. Często wspominał czasy wojny. Niemcy zajęli Śląsk, w szkole wykładowym zrobiono niemiecki. Na lekcjach uczniowie przerabiali historię Rzeszy. Do dziś przechowujemy świadectwa Kazia z hitlerowską gapą. Robią ogromne wrażenie. Jako 14-latek został wywieziony w głąb Niemiec. Brata Heńka wcześniej wcielono do Wehrmachtu. Na peron w Szopienicach zgarnięto mnóstwo nastoletnich chłopców. Niemcy chodzili i wybierali sobie tych rosłych i wysportowanych do pracy w gospodarstwach. W końcu po wielu godzinach Kazik został na peronie sam. Nikt go nie chciał, bo taki niski, chudy… Wreszcie podszedł do niego gospodarz i zabrał go do domu pod Bolesławcem. To był rok 1944. Po roku pan Grundmann napisał do Kuców list, że ich syn jest tak miły i inteligentny, że może go adoptować. Oburzony dziadek Franciszek odpisał, że syn „nie jest królikiem i nie jest na sprzedaż”. Kazio wrócił do domu. Poszedł do gimnazjum w Mysłowicach.
Muszę pana zapytać, po kim pan jest tak wysoki – 190 cm wzrostu, ojciec zaledwie 158.
O to trzeba zapytać mamę. (głośny śmiech) A tak na poważnie – pewnie geny po rodzinie mamy z Pomorza, Świętochowskich. Kiedy zacząłem rosnąć, tata był zachwycony. Mówił, że jest bardzo szczęśliwy, że jest otoczony taką opieką i szerokim ramieniem. (śmiech)
W latach 60. pana ojciec zmienia nazwisko. Był po pierwszych sukcesach filmowych. Ktoś może pomyśleć: fanaberia artysty, który zwykłego Kuca zamienia na Kutza. A prawda była zupełnie inna.
Tak, tata powrócił do prawdziwego brzmienia naszego nazwiska sprzed wielu lat. Dziadek Franciszek w 1937 spolszczył nazwisko Kutz na Kuc, bo namówili go do tego koledzy powstańcy. Przekonali go, że Polak nie może mieć niemieckiego nazwiska. Szczególnie że wtedy Śląsk był w polskich rękach. A mój tata po latach uparł się, że chce nosić prawdziwe nazwisko. Zawsze był pod prąd. Zresztą, co ciekawe, nazwisko Kutz nosi moja mama, my – jego dzieci. Reszta rodziny to do dziś Kuce. (uśmiech)
Franciszek Kuc nie był dla ojca specjalnym autorytetem.
Tak, mówił o nim, że jest dupowaty, nie przeczytał w życiu żadnej książki. Zawsze podkreślał, że jego mama Anastazja inteligencją biła męża na głowę. Na premierze jego pierwszego filmu „Krzyż walecznych” dziadek… zasnął w kinie. Kazik miał wtedy do niego żal, że nawet nie dotrwał do jego pierwszego sukcesu, ale gdy pytaliśmy go o to po latach, śmiał się z tego. Miał już dystans.
Pana przyrodni brat Gabriel to owoc drugiego małżeństwa taty. Rzadko się zdarza, że po rozwodzie dziecko zostaje przyznane ojcu. Mama Gabriela wyjechała z Polski, tata zajął się jego wychowaniem. Pomagała mu mama i opiekunka, pani Bronia. Wspominał tamten czas?
Opowiadał, że zaraz po rozwodzie zachorował poważnie na kręgosłup. Był początek lat 70. Groziło mu kalectwo, lekarze nie dawali szans, że będzie chodził. Gabriel miał chyba dwa latka. Kazik wiele miesięcy leżał w szpitalu. Zdawał sobie sprawę, że czeka na niego dziecko, które wymaga opieki. Tęsknił za nim. Tak się zaparł, że po kilku miesiącach wyszedł z tego. Rozpaczliwie chciał żyć. Ponoć o jego przypadku opowiadano studentom w Akademii Medycznej w Katowicach.
Znów ta twardość Ślązaka. Ciążyła na nim ogromna odpowiedzialność. Przez lata samotnie wychowywał Gabriela. Kiedy syn miał
11 lat, poznał pana mamę, Iwonę.
Zawsze nam mówił, że chciał mieć dużą rodzinę i marzenia się spełniły. Zaczęły rodzić się kolejne dzieci – moje siostry, potem ja. Ale przeżywał też rozłąkę z Gabrielem. W stanie wojennym Gabriel pojechał na wakacje do mamy do Stanów Zjednoczonych i nie wrócił. Jego mama postanowiła, że syn tam skończy szkołę, że w Polsce nie jest bezpiecznie. Z tego, co mówił tata w wywiadach, nie było na to jego zgody. Ojciec wariował z rozpaczy, ale nic nie mógł zrobić. Brak telefonów, paszportów, wiz. Zobaczyli się z Gabrielem dopiero kilka lat później. Ojciec pisał do niego listy, bardzo tęsknił. Gabriel przyjeżdżał do Polski na wakacje, spędzał je z naszą rodziną w Prusowie. Moja mama otoczyła go miłością. Mówił do niej „moja macoszka”, a mama – „mój pasierbku”. Mieli fantastyczne relacje. Gabriela nigdy nie traktowaliśmy jak przyrodniego brata. Był z nami od zawsze. Jeździliśmy razem na wakacje, spędzaliśmy wspólnie Wigilię i Wielkanoc. Gabriel to członek naszej rodziny. To wielka zasługa mojej mamy. Ale wszystkie te szczegóły znam z książek o tacie i jego wywiadów. W domu nie opowiadał o tym, był szalenie dyskretny.
Wspomina pan dom w Prusowie w Beskidzie Żywieckim. To ten sam dom, o którym mówiliśmy na początku rozmowy. Gabriel w jednym z wywiadów powiedział, że żyliście tam jak u Czechowa.
Tata tak organizował pracę, że w Prusowie spędzaliśmy osiem tygodni wakacji. Moi koledzy odkrywali w latach 90. Egipt i Tunezję, my zawsze jeździliśmy w góry i byliśmy przeszczęśliwi. Mieszkaliśmy obok górali. Konie, świnie, kury były na wyciągnięcie ręki. Rano chodziłem wyprowadzać krowy na pastwisko, wieczorem je doiłem, zbierałem jajka, ścinaliśmy trawę, grabiliśmy siano. Bawiliśmy się w Indian, budowaliśmy szałasy, ojciec organizował nam podchody. Łaził z nami wszędzie. Mieliśmy tzw. szlak malinowy. Zbieraliśmy razem jagody, zioła, rumianek. Suszyliśmy go na łąkach albo nad piecem. Jesienią jeździliśmy na grzyby. Ogniska, pieczenie kiełbas, ziemniaczki. Kazik uwielbiał ziemniaczki. (uśmiech) Zawsze powtarzam, że miałem najlepsze dzieciństwo na świecie. Ten dom to była całe życie odskocznia od tego lepkiego, brudnego Śląska. Tam, w Prusowie, pisał scenariusze, książki. To było jego marzenie, by stworzyć dom, w którym wszyscy będziemy się spotykać, spędzać czas. I ten dom istnieje do dziś. Mam nadzieję, że nic się nie zmieni. Nasze dzieciaki też będą tam przyjeżdżać. Jak mam dwa, trzy dni wolnego w pracy, wsiadam w samochód i jadę tam. Wiosną i latem leżę w trawie, siedzę godzinami w krzakach i czekam, aż wyjdzie jeleń. Ptaszki ćwierkają. Zupełnie inny świat. Dzięki niemu.
Jak powiedział pan ojcu, że chce zająć się filmem, iść jego śladem?
Zbierałem się do tego tygodniami. Po maturze studiowałem filozofię, politologię, skończyłem dwuletnie studium aktorskie SPOT w Krakowie, w końcu zrobiłem dyplom z psychologii reklamy. Nigdy się nie irytował, nie popędzał. Nie mówił: określ się, co chcesz robić. Szukałem. Pracowałem w agencji castingowej, opiekowałem się statystami przy TVN-owskich produkcjach. Nikt chyba z powodu wzrostu nie kojarzył mojego nazwiska z ojcem. I dobrze. Nie chciałem wchodzić do zawodu, bo „tatuś mi coś załatwił”. Co jakiś czas Kazik tylko przypominał mi: „Umrę, jak się usamodzielnisz, skończysz studia, zaczniesz pracować, kupisz mieszkanie”. Jakby odhaczał w moim życiu „checklistę”. Realizowałem jego listę i czasem tylko myślałem, że zbliżam się do ostatniego punktu, więc Kazik odchodzi. Ale wracając do tego, jak mu powiedziałem.
Siedzieliśmy wieczorem przy winku, kluczyłem, opowiadałem, co robię, w końcu powiedziałem, że chcę swoje losy związać z branżą filmową… Milczał chwilę, powiedział: „Uhmmm, ale ja ci niczego nie ułatwię. Walcz sam, ja też musiałem do wszystkiego dojść sam”. Był w tym konsekwentny.
Ojciec w wieku kilkunastu lat zrezygnował z religii katolickiej. Stał się ateistą. A wy, jego dzieci?
Jesteśmy ochrzczeni, chyba na życzenie babci Anastazji, ale wszyscy jesteśmy ateistami.
Ojciec zwątpił w instytucję Kościoła, nigdy do niego nie wrócił. Powtarzał, że nie trzeba chodzić do kościoła, by wierzyć. I się tego trzymał. Raz, już w domu w Kaniach, przyszedł do nas ksiądz po kolędzie. Chyba przez pomyłkę. Kazik serdecznie zaprosił go do środka, uraczył herbatą i zaczęli rozmawiać. O pedofilii w Kościele, LGBT, feminizmie, rozdziale Kościoła od państwa. Ksiądz wyszedł i nigdy już do nas nie powrócił.
Pana mama zrezygnowała dla was z zawodu. Była obiecującą aktorką w teatrze Wybrzeże. Poświęciła się rodzinie. Nie żałowała?
Dom był dla niej ogromnie ważny. Wiedziała, że wychodząc za Kazia, decyduje się na intensywne i kolorowe życie. Chciała mu stworzyć dom, o jakim marzył. Kiedyś powiedziała: „Z Kaziem się nie jest, z Kaziem się bywa”. Nazywała go pieszczotliwie Ziutą, od Kaziuta. Jak urodziła się moja najstarsza siostra Wiktoria, Kazik dostał pracę w krakowskiej telewizji. Codziennie rano pędził po świeże bułki, a potem na pociąg. Zakupy musiały być przez niego zrobione, lodówka pełna. Jak szliśmy do szkoły, robił dla nas w oknie jaskółkę. To znak, że był szczęśliwy…
Jakim byli małżeństwem?
Intensywnym. Włoskim. Szybko rozładowywali napięcie, nigdy nie było cichych dni. Często podpuszczał mamę, a ona czasami dawała się sprowokować. Ale kochał ją bezgranicznie.
A zabierał pana na plany filmowe, teatry telewizji?
Wtedy już niewiele kręcił. Ale zapamiętałem, jak wziął mnie na próbę do teatru Syrena, gdzie reżyserował „Czaszkę z Connemary”. Miałem może 9 albo 10 lat. W jednej ze scen jeden z aktorów miał walnąć drugiego w głowę młotkiem. Na stole leżały dwa: jeden prawdziwy, drugi zakończony gąbką. Pamiętam, jak ojciec mówił do jednego z aktorów: „Pamiętaj, jak będziemy grali, to żebyś nie popie… młotków i nie przyje… tą twardą stroną”. (śmiech) Ojciec był potwornym jajcarzem, wszystko obracał w żart. Taka scena rok przed śmiercią. Jesteśmy w banku. Kolejka. Jest strasznie duszno, ojciec zaczyna w tym banku w Pruszkowie sapać, udawać, że się dusi. Nagle odzywa się do innych czekających: „No takiś skandal, to chyba wina władzy”. Ktoś się odzywa: „A co władza ma do tego?”. Zaczyna się kłótnia, a ojciec wychodzi. Podpuścił wszystkich. I zszedł z planu.
Często wracał do swojego drugiego filmu, czarno-białego „Nikt nie woła”. Piękne zdjęcia, kameralne, wysublimowane kino, przed prawie 60 laty niedoceniane przez krytyków. Wspominał panu o tym filmie?
Noc oscarowa 2015 roku, Kazik wstaje rano i mówi do mnie: „Dostałem Oscara”. „Tato, jak to dostałeś Oscara? – pytam. – Chyba żartujesz”. „Nie – odpowiedział Kazio – »Ida« to kopia mojego »Nikt nie woła«. Nowatorskie czarno-białe kino, długie kadry, scenariusz podszyty jakąś tęsknotą, melancholią, dramatem”. I tak jednej nocy Kazio dostał Oscara. (śmiech)
Całe życie pracował, bez chwili oddechu. Najpierw filmy, potem teatry telewizji, polityka. Był kilkakrotnie senatorem, raz posłem. Nie za dużo pracował?
Nie umiał inaczej, chciał nas wszystkich zabezpieczyć, górę brało to jego śląskie poczucie odpowiedzialności. Cały czas coś pisał, robił, godzinami czytał książki.
W 2011 roku u ojca zdiagnozowano raka. Załamał się?
Powiedział krótko: „Ch… z tym rakiem”. Żyjemy dalej. Nie przejmujemy się. I jakoś wszyscy uwierzyliśmy, że będzie dobrze. On tego raka nie przyjął do wiadomości. Lekarz zalecił mu tylko wyprowadzkę z miasta. Brał chemię. Rodzice sprzedali mieszkanie w Wilanowie, kupili dom w Kaniach. Odżył, znów miał ogród, drzewa, mógł się w nie wpatrywać godzinami. Jak urodziła mu się wnuczka, oszalał na jej punkcie. Gotował, jeździł po zakupy. Kupował mnóstwo jedzenia, ze strachu przed głodem. Zostało mu to z czasów wojny. Uwielbiał porto i czerwone wino. Bez przerwy wchodził z kimś w jakieś spory. Raz 2 maja nie wywiesiliśmy przed domem flagi narodowej. Tej samej nocy ktoś namalował nam na płocie Polskę Walczącą. Śmiał się z tego, podobnie lekceważył hejt w internecie. Może się tym przejmował, ale nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Czasem brał mnie na stronę, pokazywał mi te wpisy: „Ty stary dziadu, wyp… do Niemiec”. Był zirytowany ksenofobią, rasizmem, nietolerancją wobec innych.
W ostatnich latach doskwierała mu starość. Choroba nowotworowa, problemy z sercem, chodzeniem.
Był już bardzo zmęczony. Ale wciąż coś robił. Chciał być aktywny do końca. Najpierw chodził po zakupy na piechotę, potem kupiliśmy mu hulajnogę elektryczną, ale nie mógł na niej złapać równowagi. Nigdy nie zrobił prawa jazdy, więc wszędzie go woziliśmy. W końcu postanowił nauczyć się jeździć na tej hulajnodze. Szło opornie. Pierwszego dnia, jak go uczyłem jeździć – tak jak on mnie przed laty na rowerku (śmiech) – rozpędził się i zaczął jechać niebezpiecznie szybko. Krzyczę: „Kaziu, wolniej, hamuj!”. Słyszę, jak woła: „Uhuuu! Jadę, jadę sam!”. Wjechał w płot sąsiadów i ledwo uniknął zderzenia z samochodem. Kiedy wszyscy odjechali z miejsca zdarzenia, słyszę, jak ojciec mruczy pod nosem: „Po ch… mi tu wjechali”. Tłumaczę mu: „To twoja wina, wymusiłeś pierwszeństwo, nie jesteś pojazdem uprzywilejowanym”. Kłócił się do końca, że to nie jego wina. (śmiech)
Tata miał jakieś wady?
Tak, za krótko żył. (uśmiech)
Powiedział w jednym z wywiadów: „Chciałbym umrzeć w domu, otoczony rodziną”. Tak się stało?
Długo nie dopuszczałem do siebie myśli, że umrze. Z jednej strony była ta racjonalna świadomość zbliżającej się śmierci, z drugiej – jak patrzyłem na ojca, intelektualnie sprawnego, pełnego życia – myślałem naiwnie: nie, on nigdy nie umrze. Codziennie dzwonił do mnie i pytał: „Jadłeś obiad?”. „Tato, jestem w pracy, nie mogę gadać”. „Ale powiedz, co jadłeś”, zamęczał. „Dobrze się odżywiasz? A wysypiasz się?”, pytał po parę razy dziennie. „Nie pracuj tak ciężko”. „I kto to mówi?”, śmiałem się do słuchawki. „Kupiłeś już łóżko?”, pytał sto razy, gdy urządzaliśmy mieszkanie w Krakowie. „Pamiętaj, najpierw robisz kuchnię i sypialnię, a potem resztę. Kupiłeś w końcu to łóżko?”. „Nie, kupię z następnej pensji”, mówiłem. „To ja ci przyślę, masz kupić, potem mi oddasz”. „Nie, tato”, odpowiedziałem. Był cudownie czuły i troskliwy.
To, co dawał, wróciło do niego podwójnie. Miłość i troska.
Jednego nie udało się zrobić. Zmarł w szpitalu, bo każdy transport groził śmiercią. Był moment, kiedy już leżał przykuty do łóżka, byliśmy u niego wszyscy. Otoczyliśmy go. Spał. Na chwilę się obudził, uśmiechnął się szeroko, jakby znowu wstąpiła w niego nowa energia, nowe życie. I mówi do mnie: „Podnoś mnie”. Chciał nam pokazać, że wyjdzie z tego, że jest dobrze. Tłumaczę: „Kaziu, nie. Jesteś bardzo słaby”. „Ch…, podnoś mnie”, dyryguje. Uniosłem go na poduszkach. „A teraz stawiaj na nogi!”. „Nie, no tuż teraz, Kaziu, pier…”, odpowiadam w jego stylu. Odpuścił. Ale widzieliśmy w jego sowich oczach, że jest autentycznie szczęśliwy, że jesteśmy z nim wszyscy.
Ostatnia wasza rozmowa?
Był już nieprzytomny, właściwie cały czas spał. Była u niego moja siostra Kamila. Wybrała mój numer telefonu, zobaczyłem jego twarz na ekranie. Nie mógł już mówić. Skinął do mnie palcem. Tak jakby chciał mi powiedzieć: „Hello, baby” po raz ostatni. Do zobaczenia.
„Hello, baby”, jedno z piękniejszych pożegnań.
Zawsze witał nas i żegnał słowami „Hello, baby” i skinieniem palca. Mówił to z ogromną czułością. No więc, Kaziu: hello, baby!