Wywiad

Janusz Majewski we wspomnieniach córki, Anny Klary Majewskiej: "Mój ojciec chciał być samotnym artystą"

Janusz Majewski we wspomnieniach córki, Anny Klary Majewskiej: "Mój ojciec chciał być samotnym artystą"
Anna Klara Majewska
Fot. AKPA

Bycie dzieckiem twórców to żaden miód. Reżysera filmowego Janusza Majewskiego wspomina jego córka, pisarka Anna Klara Majewska.

Janusz Majewski we wspomnieniach córki

PANI: Pani ojciec pracował do końca?

ANNA KLARA MAJEWSKA: Jego ostatnim filmowym projektem był dokument o byłym komentatorze sportowym, właścicielu podobno największej na świecie kolekcji koszulek piłkarskich. Zdjęcia powstawały w wypełnionym sportowymi pamiątkami domu bohatera na Ursynowie. Operatorem był Arek Tomiak, który zginął w wypadku drogowym w czerwcu tego roku. Ojciec niezwykle go lubił. Wcześniej pracowali razem przy „Czarnym mercedesie” i przy ostatnim skończonym filmie ojca – dokumencie „Jazz Outsider” o środowisku jazzowym. Zresztą ojciec zostawił też manuskrypt opowieści o jazzie, książka zatytułowana „Nie tylko jazz” ukaże się w jego ulubionym wydawnictwie Marginesy. Jazz i różne dziwactwa to jego dwa koniki. Myślę, że sam chciał być taki „dziwny”. W swoim życiu balansował pomiędzy potrzebą wolności i swobody artystycznej a schematem wyniesionym z mieszczańskiego domu, w którym wszystko jest poukładanie, a ramy postępowania klarowne.

Opowiadał pani o swojej pracy?

Czasem. O tym niedokończonym filmie mówił z zaangażowaniem. Co świadczyło o jego niesamowitej żywotności mimo 92 lat. Ciągle miał potrzebę i gotowość do bycia aktywnym i twórczym. Chętnie podkreślał, że właśnie musi jechać na zdjęcia. On zresztą cały czas był czymś strasznie zajęty. Nie można było z nim przeprowadzić żadnej dłuższej rozmowy, bo bez przerwy dzwonił jego telefon. Czasem mówiłam: „Nie odbieraj, potem oddzwonisz”. Bez skutku. Nie mógł się oprzeć pokusie kolejnej pogawędki. Z drugiej strony to fantastyczne, że utrzymywał tyle kontaktów towarzyskich i był popularny. Nie przypominał typowego staruszka, który spędza czas przed telewizorem.

Janusz Majewski i Zofia Nasierowska

Przyznawał, że po śmierci pani mamy, znanej fotografki Zofii Nasierowskiej, odkrywa, czym jest samotność.

Ale było to chyba pozytywne odkrycie, bo mówił też, że fantastycznie jest być samemu. I że gdyby wiedział to wcześniej, nigdy by się nie ożenił. (śmiech). To były żarciki w jego stylu. Po śmierci mamy trochę niepokoiliśmy się z bratem, czy on sobie poradzi z praktyczną stroną codzienności, ale okazało się, że niepotrzebnie. Jak się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że on zawsze był trochę sam. Nie był typowym uczestnikiem życia rodzinnego - otaczała go rodzina, ale żona, która o wszystko dbała, sprawiała, że mógł zajmować się wyłącznie sobą i swoją pracą. Może to nie była samotność, ale izolacja na własne życzenie. Denerwowały go dzieci, hałasy, zamęt codziennych obowiązków, więc zamykał się na swoim strychu, gdzie pracował. Powiedziałabym, że dobrze się ustawił.

Mówił o pani mamie „kierowniczka całego świata” – z wyraźnym zadowoleniem.

Nic dziwnego, było mu wygodnie, nie miał w domu wielu obowiązków, a od tych nielicznych, w które go chciała „kierowniczka” wkręcić, uciekał jak tylko mógł. Mama zresztą dyrygowała także dziećmi i personelem - nie można było spokojnie koło niej przejść, zaraz padała komenda typu: „Jak idziesz na górę, to weź to, co leży przy schodach”. Ojciec wzdychał i odpowiadał: „Może jeszcze sobie szczotkę przywiążę do nogi, żeby przy okazji pozamiatać?”. Tak się przekomarzali. Ale zawsze zatrudniali różne panie, które wszystko ogarniały, a on głównie służył do straszenia tych pań.

Zofia Nasierowska i Janusz Majewski
Zofia Nasierowska i Janusz Majewski
AKPA

Straszenia?

Stosunki społeczne były wtedy trochę inne – panował PRL-owski feudalizm, a moi rodzice wciąż mieli w głowach resztki rodzinnej przedwojennej mentalności. Na przykład „Pan” nie miał z gosposiami bezpośredniego kontaktu. Nie interesował się, nie angażował, nie traktował ich chyba poważnie. Natomiast był figurą, która miała siać grozę. Matka straszyła: „Jak przyjdzie pan, to będzie bardzo niezadowolony, lepiej to szybko popraw”. A pan wcale nie był niezadowolony, tylko przerażony tym, że musi być tym złym. Zdecydowanie nie lubił być złym panem. On by wszystko pięć razy przepłacił, byle tylko być lubianym. Więc był mistrzem najdroższych remontów i zbędnych zakupów, bo przecież nikomu nie mógł odmówić. Odmawiał natomiast zaangażowania w wychowanie czy dyscyplinowanie dzieci. Gdy miał nam udzielić reprymendy, czmychał do siebie na górę.

Córka Janusza Majewskiego: byłam dzieckiem puszczonym samopas

Jak się sprawdzał w roli ojca?

Nie ma rodziców idealnych, ale zakładam, że każdy stara się, jak potrafi, tylko nie zawsze mu to wychodzi. Ja byłam dzieckiem puszczonym „samopas”, choć oczywiście na początku były nianie, nauczycielki francuskiego i gry na pianinie. Jak w zakurzonej powieści. Ja w swojej sytuacji byłam w stanie zobaczyć pewne plusy: rodzice się mną nie zajmują, to mam święty spokój i swobodę. Dopiero kiedy dorastamy, zaczynamy zmagać się z konsekwencjami emocjonalnych niedoborów czy innych nieprawidłowości w relacjach rodzinnych. Zaczynają uwierać, przeszkadzać.

Mówi się na przykład, że dziewczynki, które były niezadbane emocjonalnie przez ojców, wchodzą potem w złe relacje albo mają problem z budowaniem dobrych, bo nie dostały tej wielkiej, bezwarunkowej miłości. Niestety, jestem tego przykładem.

Brakowało pani jego uwagi?

Bardzo. Chodziłam do koleżanek z klasy, żeby posiedzieć w takim normalnym domu, gdzie jest jakiś porządek dnia, na przykład mama gotuje obiad, ojciec przychodzi o określonej godzinie z pracy i gra z dziećmi w chińczyka albo odrabia z nimi lekcje. Taki miniaturowy świat miniaturowych, codziennych spraw, które są bardzo ważne. Zwyczajne życie, czyli niekoniecznie coś, co artyści lubią najbardziej. Często rozmawiam z innymi dorosłymi dziećmi ówczesnych celebrytów. Z tych rozmów jasno wynika, że posiadanie tak zwanego sławnego rodzica może było źródłem jakichś przywilejów, ale też przykrości. Często wraca ten sam temat – rodzice nie mieli czasu, nie interesowali się, nie rozumieli powagi spraw związanych z ich dziećmi.

Dlaczego?

Nie wiem, może czuli się bogami. Zajmowali się przecież sztuką, ważnymi sprawami, a nie banałami. Mój ojciec nigdy w życiu nie pchał wózka, nie zmieniał pieluch, nigdy nie był na wywiadówce. Potem było podobnie. Wyobrażam sobie, że rodzice zaangażowani w wychowanie swoich dzieci znajdują czas, żeby omówić z nimi ich życiowe wybory, takie jak na przykład wybór studiów, drogi zawodowej czy partnerów. Są gotowi poradzić, zadeklarować, że jak będzie ciężko, to pomogą. A te niewysłuchane, niezaopiekowane dzieci podejmowały często wybory z zaniechania. Rodzice mówili: „chcesz studiować, studiuj, nie chcesz, nie studiuj. Szkoła ci się nie podoba, idź do innej. Rób, co chcesz”. Jakby to zupełnie nie miało znaczenia. Brak jasnych granic prowadzi do zamętu i zagubienia, czasem na całe życie.

Relacje pani ojca z rodzicami były zupełnie inne.

Dziadkowie byli konserwatywni i mieli doświadczenie wojenne, z którego jasno wynikało, że wszystko można nagle stracić oprócz tego, co się ma w głowie. Dbali o wykształcenie swoich dzieci. Kiedy ojciec powiedział im, że chciałby studiować reżyserię, uznali, że zwariował, i kazali mu najpierw zdobyć prawdziwy zawód, a potem wyprawiać jakieś filmowe brewerie. I on się z tym zgodził – najpierw skończył architekturę w Krakowie, a potem poszedł do filmówki. Zawsze łatwiej jest z czegoś zrezygnować i wybrać inne zajęcie, niż nie mieć alternatywy.

Anna Klara Majewska
Anna Klara Majewska, córka Janusza Majewskiego i Zofii Nasierowskiej
AKPA

W pewnym momencie pani ojciec zdał sobie sprawę z tego, że nie był wystarczająco obecny w życiu swoich dzieci, i nawet mówił to w wywiadach.

W końcu to zrozumiał, ale bardzo późno. Nie miał zbyt często okazji obserwować mnie w roli matki, bo mieszkałam za granicą i odwiedzałam go z synem w wakacje, ale i wtedy mógł się zorientować, że mój świat kreci się wokół dziecka. Tyle że ze mną się nie identyfikował – zapewne uważał zaangażowanie kobiety w sprawy dziecka za oczywiste. Natomiast kiedy zobaczył mojego brata, który jest zresztą niezwykle do niego podobny, w roli ojca, coś do niego dotarło. Zobaczył siebie młodszego zajmującego się synami, a mój brat jest naprawdę niezwykle oddanym ojcem, właściwie na pograniczu kwoki. Może zrozumiał, ile stracił, ile zaniedbał, jakich doświadczeń nigdy nie miał, bo nigdy nie tłumaczył swoim dzieciom świata, nie spędzał z nimi wiele czasu, nie rozbudzał pasji. Kiedy to sobie uświadomił, zaczął poświęcać czas młodszym wnukom. Kilka razy nawet mówił o swoich ojcowskich błędach, ale raczej dotyczyło to mojego brata. Jakbym ja, będąc dziewczynką i tą starszą, podlegała zupełnie innym kryteriom.

Może miał takie wyobrażenie o kobietach, że muszą być samodzielne?

Takie założenie było wygodne. Moja mama rzeczywiście była samodzielna, ale wcale nie była z tego powodu szczęśliwa. Zawsze mi mówiła, trochę żartem, trochę z przekąsem: „Tylko nie bierz sobie takiego trutnia, bo facet coś musi w domu zrobić i na ten dom zarobić”. Czy była zachwycona, że wszystko, co dotyczyło funkcjonowania rodziny, było na jej głowie? Nie sądzę. Po prostu była dzielna i sobie radziła.

Mama chciała takiej rodzinnej bajki: dzieci, dom, ogród, pies, kot. A ojciec myślał: „no dobrze, jeśli bardzo chcesz”. Ale to chyba nie było jego marzenie. On pewnie wolałby być samotnym artystą w Paryżu albo w Hollywood, nieobciążonym tym całym majdanem.

Fantazjował, co by osiągnął, gdyby wyjechał za granicę. A w tamtych czasach, to nie było takie proste ani możliwe do pogodzenia z życiem rodzinnym. Dużo się dowiedziałam o ich relacjach podczas porządkowania archiwum ojca. Nie zdawałam sobie sprawy, że oni przez te 60 lat nie wyrzucali niczego, co miało formę papierową. Znalazłam nie tylko setki notesów, notatek czy listów, ale także tysiące fotografii, rachunki, bilety, kartki świąteczne. Z tego wszystkiego wyłaniał się dość osobliwy obraz.

Sam napisał, że jest uznawany za „eskapistę, formalistę, dandysa i pedanta. Księcia pychy i snobizmu”.

Sama nie odważyłabym się tego powiedzieć. Ale wyraźnie miał świadomość swoich słabości. I one były czasem silniejsze od niego. W ostatniej dekadzie jego życia usiłowałam tłumaczyć mu, jak zmienił się świat, i wpłynąć nieco na jego stosunek do kobiet, który dla mnie był trudny do zaakceptowania. Dzielił kobiety na trzy kategorie: piękne, mądre i wszystkie inne, do których on się nie będzie pochylał. A poprzeczka była ustawiona wysoko. Do mądrych należało jeszcze mniej niż do pięknych. Wśród nich mogły się znaleźć profesorki, lekarki czy fachowczynie, jak w świecie filmu scenografki Ewa Braun i Barbara Ptak czy Halina Garus, organizatorka produkcji. Bo ojciec bardzo chętnie czerpał z ich pomocy, doświadczenia, umiejętności i na jego planach filmowych zawsze pracowało wiele kobiet. Ale one występowały poza kategorią normalnych kobiet, które oceniał, niestety, często po wyglądzie. A kiedy widział, jego zdaniem, wyjątkowo nieatrakcyjną kobietę, nie mógł sobie odmówić, żeby tego jakoś nie wyrazić, zresztą czasem w komiczny sposób, bo grał, że się właśnie „przestraszył potwora”. Przekonywałam go, że to nie jest fajne.

Na jego usprawiedliwienie można powiedzieć, że wychował się w czasach, w których to było normą. A poza tym w latach 50., kiedy studiował w łódzkiej filmówce i jeszcze długo potem, filmowiec był w polskim społeczeństwie uznawany za półboga. To na pewno działało na ego.

Powiedziałabym, że sami się za takich uznawali, a społeczeństwo to najwyraźniej akceptowało. Ale i to można zrozumieć, bo przecież w szarzyźnie tamtych czasów filmowcy czy w ogóle artyści stanowili kolorowy odmienny element. Wnosili powiew wolności, świeżości Zachodu. Trochę lepiej się ubierali. Poza tym ojciec był bardzo przystojny. Myślę, że budzili trochę sympatii i trochę zazdrości. Ale nie ma wątpliwości, że tamta kultura była przesiąknięta seksizmem, który jeszcze długo wybrzmiewał.

Na początku lat 90. pani rodzice wyprowadzili się z Warszawy na Mazury.

Byłam już wtedy dorosła i mieszkałam za granicą, ale przyjeżdżałam do nich na każde wakacje. Najpierw to był po prostu ogromny dom rodzinny, wspierany finansowo przez mojego ówczesnego męża, wielopokoleniowe letnisko jak u Czechowa. Bajka. Dopiero po moim rozwodzie rodzice uświadomili sobie - jak to artyści, którzy nie potrafią liczyć - że utrzymanie domu z 12 pokojami sporo kosztuje. I tak po kilku sezonach zaczęli przekształcać go w pensjonat. Mama, która miała ziemiańskie sentymenty, odnalazła się w tym wiejskim życiu. Działała na wielu frontach – dom był zadbany, posadziła las, miała warzywniak, kwiaty, robiła przetwory i nalewki. Stworzyła tam bajkowy świat jak z XIX-wiecznej sagi, co kosztowało ją wiele, przede wszystkim zdrowia. Wiem, jak bardzo to musiało być wyczerpujące, bo kiedy zachorowała, przejęłam jej obowiązki w środku sezonu. Teraz mój syn reaktywował pensjonat dziadków w nowoczesnej odsłonie, Dwór Laśmiady zmienił się w Masuria Lakehouse, a na łąkach wyrósł fantastyczny glamping.

Jak ojciec odnalazł się w Laśmiadach?

Jako wykształcony architekt zaangażował się w budowę domu, ale wciąż zajmował się swoją twórczością i często wyjeżdżał na plany filmowe. Nie był najszczęśliwszy z powodu gości w pensjonacie, choć zdawał sobie sprawę, że to jedyny sposób na jego utrzymanie. Marzył, żeby podawano mu obiad gdzieś w kuchni na zapleczu, zamiast w jadalni ze wszystkimi. Ale do Laśmiad przyjeżdżało też wielu znajomych rodziców i wtedy rozkwitał. Poza tym Mazury Garbate to naprawdę magiczne miejsce, piękne, spokojne, trochę dzikie. Zaprzyjaźniona z rodzicami Maryla Rodowicz przysyłała im kartki z różnych stron świata, np. z Karaibów, i pisała: „Po co ja tam pojechałam, przecież nigdzie nie jest tak fajnie jak u was”. A poza sezonem rodzice mogli nieco odpocząć.

Co pani lubiła w tacie najbardziej?

Chyba jego spokój. Różne rzeczy po prostu przyjmował do wiadomości albo wywracał oczami i wzdychał, ale nigdy nie reagował gwałtownie, nie podnosił głosu, nie robił awantur. Jestem mu też wdzięczna za dobry gust, umiejętność odróżniania dobrej sztuki od złej czy nie najgorsze muzyczne preferencje, którymi mnie obdarzył. Dbał, by w domu, szczególnie w tamtej brzydkiej rzeczywistości PRL-u, otaczało nas piękno. Kolekcjonował antyki, starannie urządzał każdy kącik, dobierał obrazy, a z gramofonu, zwanego wtedy adapterem, leciał jazz na zmianę z muzyką klasyczną. W tych dziedzinach był świetnym edukatorem. Miał nienaganne maniery i przez to jestem na nie wyczulona. Najgorsza obelga z jego ust to: „A to cham!”. Nie złodziej, nie łajdak czy bandyta. Bo świat według Majewskiego miał być miły i kulturalny. Lubiłam też jego poczucie humoru, przewrotnie sztubackie. Szczególnie, jak się nakręcali nawzajem z Wiktorem Zborowskim, pojawiał się poziom koszarowy. Ale w ich wykonaniu miało to niezaprzeczalny urok, choć mamę denerwowało. Oboje docenialiśmy czarny humor. Podobało mi się, że miał pogląd na wiele spraw, wiedzę i doświadczenie, co powodowało, że długo mogłam z nim wiele tematów skonsultować. Dyskutowaliśmy dużo o tym, że dla niego kino stanowiło przede wszystkim estetyczny środek wyrazu. Zupełnie nie rozumiał kina moralnego niepokoju, uważał, że jest brzydkie, a psychologiczne niuanse go nie interesowały. Przenosił to nastawienie na relacje z innymi – kiedy ja chciałam drążyć i analizować, on uważał, że jest, jak jest i nie ma co się w to wgłębiać.

Filmy Janusza Majewskiego

Co pani sądzi o jego filmach?

Odniósł sukces i jego filmy w większości są naprawdę dobre. Myślę, że pewne niedociągnięcia wynikały z jego nieśmiałości i z tego, że nigdy nie walczył o swoje. Jak aktor trzy razy się nie postarał, już go nie męczył. Nie chciał się konfrontować, wolał, gdy jest miło. Często mówił: „Ty wiesz, jak to zagrać, co ja ci będę mówił”. Czasem na planie powtarzał: „Jestem tutaj najmniej potrzebną osobą, bo beze mnie wszystko się może odbyć, a już bez pana wózkowego nie”. Tu widzę w nim pewien paradoks – na zewnątrz dandys i może narcyz nawet, a wewnątrz niepewny siebie, trochę nieśmiały i przykrywający tę nieśmiałość pewną ekstrawagancją.

Odziedziczyła pani jego miłość do ubrań?

Do ubrań dobrej jakości tak, ale nie do podobnej ilości. (śmiech) Kiedy chodziłam do liceum i chciałam się fajnie ubrać, to szukałam czegoś w szafie taty, a nie mamy. Mama w ogóle nie poświęcała ubraniom uwagi. Podkradłam mu jego płaszcz Burberry, marynarki tweedowe, kaszmirowe swetry i pewnie dlatego wciąż lubię trochę męski styl. Teraz, po jego śmierci, opróżnianie jego szaf zajęło wiele dni wielu osobom. Ciągle tam jeszcze coś wisi, bo nie znalazło odpowiedniego odbiorcy.

Śmierć Janusza Majewskiego

Odszedł nieoczekiwanie, bo wydawało się, że ciągle mimo wieku jest w dobrej formie.

Tak jakby sam napisał scenariusz swojego odejścia. W ostatnich latach starałam się spędzać z nim wszystkie święta, bo obawialiśmy się, że mogą być ostatnie. Przed Bożym Narodzeniem coś mnie tknęło i zrobiliśmy wszystko, żeby sprowadzić do Warszawy także siostrę ojca z mężem. Ze względu na wiek rzadko się widywali. I rzeczywiście okazało się, że to nasze ostatnie wspólne święta. Ojciec był słaby, ale zadowolony. Od pewnego czasu narzekał na serce i w końcu 10 stycznia miał planowany niewielki zabieg w szpitalu w Aninie. Rano pielęgniarka przyszła do pokoju, żeby go na ten zabieg zabrać. Ale on przecież nie mógł iść tak prosto z łóżka. Uznał, że najpierw musi iść do łazienki, umyć się, brodę uczesać, wyperfumować się, włożyć szlafrok. W pewnym momencie pielęgniarka zorientowała się, że to za długo trwa… Cieszę, że był w takiej formie, w jakiej chciał być w tym momencie.

Strasznie bał się niedołężnej starości, bardziej niż samej śmierci. I chcę wierzyć, że nawet umierając, pozostał dandysem.

Kim był Janusz Majewski?

Janusz Majewski (1931–2024) - Reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz. Prywatnie mąż fotografki Zofii Nasierowskiej, ojciec Anny Klary i Pawła.
Urodził się we Lwowie. Po wojnie razem z rodzicami trafił do Krakowa. Studiował tam architekturę. W 1955 roku zdał na reżyserię w łódzkiej filmówce. W szkole filmowej zaprzyjaźnił się m.in. z Romanem Polańskim i poznał swoją żonę Zofię Nasierowską, która została znaną fotografką. Jego wizytówką stało się kino gatunkowe utrzymane w estetyce retro, jak m.in. „Zazdrość i medycyna” (1973), „Zaklęte rewiry” (1975), „Sprawa Gorgonowej” (1977), „Lekcja martwego języka” (1979), „C.K. Dezerterzy” (1985). Zrealizował też serial historyczny „Królowa Bona” (1980). W ostatnich dekadach życia kręcił wystylizowane filmy osadzone w czasach wojennych i powojennych: „Mała matura 1947”, „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, „Czarny mercedes”. Wykładał w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi, a w latach 1983–1990 był prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 10/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również