Dzieci najchętniej nie odrywałyby oczu od ekranu telefonu. Co, jeśli uczą się tego od... dorosłych?
Moja córka uwielbia rozmawiać przez internet, choć nazywanie tego zjawiska rozmową to spore nadużycie. Nie słyszysz tonu głosu, nie widzisz mimiki ani gestów. A przecież mowa ciała nierzadko lepiej niż słowa przekazuje nasze prawdziwe intencje. Pewnie stąd te liczne emotikony – by uniknąć nieporozumień.
Mój syn z kolei traktuje telefon jak przenośne urządzenie do grania. Laptop nie wszędzie ze sobą zabierze, a telefon zawsze ma przy sobie, nawet z nim śpi. Mogę powtarzać, że to urządzenie wytwarza promieniowanie, które może mieć wpływ na jakość snu… Nie słucha. Trzyma smartfon w zasięgu ręki, bo inaczej – panika. Wbija kolejne „levele”, robi „osiągi” i „questy”. Już nie potrafi mówić normalnie, tylko wplata określenia rodem z gier w swoje komunikaty, kiedy już raczy się odezwać.
Czuję się winna, bo przecież sama im te komórki kupiłam. Powinnam jakoś ograniczać dostęp do nich? Założyć blokadę rodzicielską? Zafundować wykluczenie cyfrowe?
– Sama jesteś uzależniona, a dzieciom żałujesz – mruknął mój mąż.
– Bez żartów – odmruknęłam.
Przecież nie chodzę po domu z telefonem w dłoni. Jak po niego sięgam, mam uzasadniony powód. Na przykład muszę napisać mail do pracowników albo poinstruować moją zastępczynię. Jak się prowadzi firmę, trzeba być odpowiedzialnym i dostępnym, nie da się pracować od-do, osiem godzin na dobę. Czasem potrzebna jest moja autoryzacja przelewu lub pojawia się jakaś awaryjna sytuacja.
Nie siadam z telefonem w dłoni do stołu. I nie narzekam przez kwadrans, że musiałam go odłożyć, by zjeść posiłek z rodziną. Umiem się ograniczać. No, poza wyjątkowymi sytuacjami, jak wtedy gdy czekałam na informację o przetargu. Wibracja w kieszeni spodni zelektryzowała mnie. Może to dobra wiadomość? Wymknęłam się do kuchni, niby po dokładkę sałatki, a tak naprawdę, by odczytać esemes. Wygraliśmy! Obiad smakował potem jeszcze lepiej…
– A kto się upewniał, że w Bieszczadach będzie zasięg? W gospodarstwie agroturystycznym… – wytknął mi mąż z kpiącym uśmiechem.
Touché.
Gdybyśmy pojechali w Alpy szwajcarskie albo francuskie, gdzie kurorty dbają o komfort gości, nie miałabym podobnych obaw. Ale nam się zamarzył sentymentalny powrót do przeszłości, gdy co lato jeździliśmy całą ekipą w Bieszczady. Na szczęście wybraliśmy się tylko we dwoje, bez dzieci, które wolały obozy językowe za granicą. Nie dałyby nam żyć…
Gospodyni, gdy ją zapytałam o hasło do wi-fi, wzruszyła pulchnymi ramionami.
– Internet? No… jak pani pójdzie za stodołę… tam niektóre klienty łapią zasięg, może ineternet tyż będzie.
Mój mąż mało się nie zadławił od tłumionego śmiechu. Mnie tak wesoło nie było. Za rzeczoną stodołą porozmawiać się dało, choć z trudem, ale o ściągnięciu poczty nie było mowy. Musiałam pojechać do Przemyśla. Spędziłam trzy godziny w kawiarni, gdzie podłączyłam się nie tylko do życiodajnej kofeiny, ale także do sieci. Ściągałam wiadomości, wysyłałam zdjęcia znajomym i autoryzowałam wypłaty dla pracowników.
Jednak ta krótka ucieczka z bieszczadzkiej dziczy świadczyła tylko o mojej odpowiedzialności, a nie o uzależnieniu.
Skoro jednak temat został wywołany, pomyślałam, że dobrze nam zrobi mały detoks od elektroniki. Weekend bez telefonu. Nic wielkiego, dwa dni. Świat się nie zawali, a my pobędziemy razem. Analogowo. Pogramy w planszówki, pójdziemy na basen, zdobędziemy ściankę wspinaczkową. Albo zorganizujemy ognisko z pieczonymi kiełbasami na kiju i ziemniakami z żaru, niech dzieciaki poznają te kultowe smaki…
Już miałam ogłosić mój pomysł rodzinie, kiedy uświadomiłam sobie, że telefon to moje centrum dowodzenia. Mam tam wiele ważnych aplikacji. Służbową i prywatną skrzynkę mailową. Media społecznościowe. Konto bankowe i karty w elektronicznym portfelu. Konto pacjenta. Aplikacje ulubionych sklepów. Aparat i galerię zdjęć. No i oczywiście sam telefon. Możliwość zamówienia jedzenia, zadzwonienia do rodziców lub odebrania ważnego połączenia.
Nagle dwa dni bez smartfonu i udogodnień, które dawał, wydały mi się wiecznością.
Może na początek… dwie godziny? Wspólne ognisko kusiło. Jak już dojedziemy na miejsce, kierując się nawigacją, wtedy wyłączymy telefony. Ale najpierw chociaż jedno zdjęcie, żeby pokazać piękno okolicy. I może jakiś krótki filmik, by pokazać, jak dobrze się bawimy…
Niedobrze, pomyślałam.
Zaniepokoiło mnie odkrycie, że choć w nieco inny sposób, też jestem uzależniona od wszechobecnego internetu. Wizja zgubienia telefonu ze wszystkimi danymi, wiadomościami, podpiętymi kartami bankowymi i aplikacjami, które pamiętały za mnie hasła, wywoływała niemal atak paniki. Podczas napadu łatwiej rozstałabym się ze złotym naszyjnikiem i bransoletką, a nawet obrączką, niż z telefonem.
Czy jest w ogóle możliwy powrót do życia bez komórek, bez sieci? Wątpię. To zwyczajnie wygodne mieć centrum dowodzenia zawsze pod ręką. A zarazem niesamowite, że dzięki jednemu urządzeniu można zrobić przelew, zdjęcie, zamówić pizzę i porozmawiać z koleżanką z Australii. Smartfon upraszcza całą masę procedur, eliminuje zbędne przedmioty z otoczenia. Z drugiej strony…
Czy nie staliśmy się przez to niewolnikami smartfonów? Czy nie oddaliśmy internetowi tego, co najcenniejsze, czyli naszego czasu? Uzależnienie można wyleczyć poprzez wyeliminowanie tego, co nałóg wywołuje. Wyjątkiem jest jedzenie. Nie da się żyć bez jedzenia. Czy internet i komórki staną się kolejnym wyjątkiem?
Zanim porozmawiam z dziećmi, czeka mnie poważna rozmowa z samą sobą. I weryfikacja, co tak naprawdę jest moją potrzebą, a co świadomym wyborem, z którego rodzi się uzależnienie. Cyfrowy detoks dobrze mi zrobi. Ale bez drastycznych decyzji. Powolutku. Zacznę od jutra, bo dziś mam na głowie jeszcze tyle rzeczy, a wszystko do załatwienia przez telefon…