Pewnego ranka obudziłam się i poczułam, że jest jakoś inaczej. Sączyłam kawę, a myśl się krystalizowała, przyjmując wraz z ostatnimi kroplami formę olśnienia. To nie świat się zmienił, to ja osiągnęłam na tym etapie życia wszystko, co chciałam, i byłam gotowa na następny poziom. Nie wyższy czy niższy, raczej należący do rzeczywistości równoległej. Pijąc drugą kawę, utrwalałam się w decyzji…
W życiu zawodowym zdobyłam już wszystko, co planowałam zdobyć. W życiu rodzinnym, pomimo rozstania z mężem, też miałam się czym pochwalić. Wychowałam dwoje wspaniałych dzieci i puściłam je w świat bez obaw, czy sobie poradzą. Poukładałam sobie życie po rozwodzie, z byłym mężem utrzymuję przyjacielskie stosunki. Osiągnęłam taki rodzaj spełnienia i stabilizacji emocjonalnej, o jakim wielu może tylko pomarzyć.
To, co czułam dziś po obudzeniu, było jak kojąca cisza po gwałtownej burzy.
Nic mnie już nie trzymało w wielkim mieście. Spełniałam swoje ambicje, a dalsza nieustająca gonitwa zaczęła mnie męczyć. Ukojenie dawały mi wspomnienia beztroskiego dzieciństwa, spędzonego w urokliwym miasteczku, gdzie życie płynęło spokojnie i leniwie. Kiedyś uważałam je za nudne, krępujące moją ekspansywną, głodną wyzwań naturę. Ale teraz zwyczajnie tęskniłam za tamtejszym niespiesznym stylem życia, za powitaniami na ulicy, bo nie sposób było przejść główną ulicą, nie spotykając nikogo znajomego, za rodzicami, którzy mnie potrzebowali, choć nie mówili tego głośno...
Pozamykałam wszystkie swoje sprawy, złożyłam wypowiedzenie i ruszyłam w drogę. Byłam spokojna o przyszłość. Po pierwsze miałam oszczędności, po drugie mieszkanie, które postanowiłam wynająć, aby generowało stały dochód.
Szybko zadomowiłam się w przytulnych wnętrzach rodzinnego domu. Rodzice potrzebowali mojego wsparcia. Dom był dość duży, a oni mieli już swoje lata. Z bolącym kręgosłupem ciężko palić w piecu czy dbać o ogród.
– Mam nadzieję, że się dla nas nie poświęcasz – upewniała się mama. – Cudownie mieć cię tu na stałe, ale…
– Mamo, nie znasz mnie? Doskonale wiesz, że nie lubię działać pod przymusem. Wyjechałam, bo chciałam. I wróciłam, bo chciałam. Teraz tutaj czuję się najszczęśliwsza.
– A nie boisz się, że ludzie będę gadać? – Mama wciąż miała wątpliwości. – No wiesz… że wróciłaś na tarczy, bo ci się nie udało…
– Żartujesz? – parsknęłam śmiechem. – Przekroczyłam pięćdziesiątkę. Przebolałam rozwód. Mam dorosłe dzieci. Szef niemal błagał, żebym go nie zostawiała samego…
– Już dobrze, dobrze… – Mama pogłaskała mnie po policzku. – Nikt ciebie nie przegada.
Zapewne, ale to nie były czcze słowa. Miałam na uwadze sytuację rodziców, jednak przede wszystkim chodziło o mnie. Potrzebowałam zmiany. Powrotu do korzeni, z których wyrosłam taka silna i pewna siebie. Zresztą wcale nie zamierzałam spocząć na laurach. Skoro znowu tu mieszkam, mogę przy okazji wnieść coś w życie lokalnej społeczności. Tego uczyli mnie rodzice – by dawać, a nie tylko brać.
Już po kilku dniach zauważyłam malującą się na twarzy mamy ulgę. Czuła się bezpieczniej, kiedy byłam z nimi w domu. Wiedziałam, że potrzebują pomocy, ale dopiero po przeprowadzce przekonałam się, jak bardzo. Nigdy nie narzekali i niczego ode mnie nie wymagali. Radzili sobie, jak mogli. Ale już nie muszą. Pora odpocząć, ja przejmuję stery.
W rodzinnym miasteczku poczułam się jak ryba w wodzie. Nie musiałam nikogo udawać ani wkupiać się w niczyje łaski. Spotykani przypadkowo znajomi autentycznie cieszyli się, że postanowiłam osiąść na stałe w naszym miasteczku. Nikt nie sugerował, że nie tyle wróciłam, co uciekłam. Z zaciekawieniem słuchali moich opowieści i chętnie dzielili się swoimi. Odwiedzałam sklepy i sklepiki. Niektóre pamiętały czasy mojego dzieciństwa, inne powstały całkiem niedawno.
Wstąpiłam też do biblioteki. Wieczory w domu były długie. Mama siadywała w swoim ulubionym fotelu i dziergała na drutach, a tata rozpalał kominek. Idealna sceneria do czytania książek, na co wcześniej zawsze brakowało mi czasu. Biblioteka wyglądała prawie tak samo jak wtedy, kiedy przychodziłam wypożyczać lektury szkolne. Zniknęła tylko urocza kawiarenka, gdzie podawali kiedyś pyszne eklery.
– Pamiętasz panią Stanisławę? – zagadnęła mnie koleżanka z podstawówki, obecnie bibliotekarka. – Rok temu odeszła na emeryturę i nikt nie chciał przejąć kawiarni, więc świeci pustkami. Może wstawimy tam jakieś regały albo…
– Z kim mam się kontaktować w tej sprawie? – przerwałam koleżance.
Gdybym była postacią w kreskówce, to nad moją głową rozbłysłaby właśnie żarówka. Przecież to miejsce idealnie nadawało się nie tylko na kawiarenkę. Można tu było organizować warsztaty literackie, spotkania autorskie czy zajęcia dla dzieciaków. Albo urządzić klub czytelnika. Aż trudno uwierzyć, że lokum z takim potencjałem od roku stało puste. Postanowiłam tchnąć w nie życie i nie wahałabym się użyć swoich oszczędności w tym celu, ale pomyślałam, że warto postarać się o dofinansowanie.
Burmistrz był zachwycony moim pomysłem. A raczej pomysłami, bo kawiarenka w bibliotece nie była jedyną ideą chodzącą mi po głowie.
– Może wreszcie coś zacznie się tu dziać. Nie myślała pani, by kandydować do rady miasta? Potrzeba nam tu ludzi takich jak pani, z wizją, z energią.
Powiedziałam, że się zastanowię. Zawodowo czuję się spełniona, ale to coś zupełnie innego. Mogłabym pomagać sąsiadom, a przy okazji obudzić tę senną mieścinę. Może drzemie we mnie prawdziwa społecznica…