Leonard Pietraszak, czyli pułkownik Krzysztof Dowgird z "Czarnych chmur", dr Karol Stelmach z "Czterdziestolatka" i Gustaw Kramer z "Vabanku". Rozkochiwał w sobie widzów od pierwszego wejrzenia. Kultowego aktora w wywiadzie dla magazynu PANI wspomina biografka, Katarzyna Madey.
Spis treści
PANI: „Lolek ma śliczne, dobre, błękitne oczy, z nieprawdopodobnymi rzęsami. Swoją drogą to aż niemoralne, żeby mężczyzna miał tak piękne oczy”, powiedziała o Leonardzie Pietraszaku Ewa Wiśniewska. Zwróciłaś uwagę na te oczy na waszym pierwszym spotkaniu?
KATARZYNA MADEY: Ja na te oczy zwróciłam uwagę w 1978 roku, kiedy jako dziecko pierwszy raz oglądałam serial „Czarne chmury”. Pamiętasz czołówkę filmu? Tam jest takie ujęcie, kiedy pułkownik Krzysztof Dowgird w tej swojej pięknej czapie odwraca się do widzów i patrzy nam w oczy. Lolek miał do samego końca to ciepłe, pełne życzliwości spojrzenie, którym obdarzał innych.
Ale piszesz w książce, że Leonard Pietraszak był człowiekiem zdystansowanym i nie nawiązywał od razu kontaktu. Po jakim czasie cię zaakceptował?
Nasze pierwsze spotkanie było komedią pomyłek. I po latach wiem, że nasza znajomość nie powinna mieć racji bytu, dlatego że Lolek był zawsze bardzo pryncypialny. I tak jak dużo wymagał od siebie, tak dużo wymagał od innych. Bardzo nie lubił nieprzygotowanych dziennikarzy i ludzi, którzy mylili fakty z jego życia. A nasze pierwsze zawodowe spotkanie było mocno niefortunne. Zapraszałam go na imprezę charytatywną, gdzie znani ludzie teatru i filmu mieli malować pisanki. Do dziś nie wiem, dlaczego wmawiałam mu od wejścia, że pięknie maluje. Kiedy zaczęłam go ciągnąć do stołu z farbami, zaczął mocno oponować i grzebać w kieszeni, bo „żona przygotowała mu takie specjalne naklejki” na te pisanki. Jako człowiek dobrze wychowany nie wiedział, jak ma się z tej niefortunnej sytuacji wywinąć. Bo on nigdy nie malował, tylko kolekcjonował obrazy!
No tak – lekkie faux pas. A jednak to tobie udzielił wywiadu rzeki i opowiedział o swoim życiu.
Zbliżała się 40. rocznica emisji „Czarnych chmur”. Z tej okazji w Rytwianach miało odbyć się spotkanie aktorów z fanami serialu. Leonard przejął funkcję nieformalnego rzecznika tego wydarzenia i namawiał moją ówczesną redakcję, byśmy objęli nad nim patronat. Dzwonił, informował o każdym szczególe. W związku z tym jubileuszem zaproponowaliśmy Leonardowi sesję okładkową. Wzbraniał się długo, sprawiał wrażenie człowieka nieśmiałego i nieco zakompleksionego. Swoją urodę cały czas dyskredytował, mówił, że ma jakieś tam „waruneczki”. Nigdy nie miał poczucia, że jest przystojny, umniejszał to. Ale udało się go namówić. W Rytwianach wyraziłam zdziwienie, że nie ma jeszcze jego biografii. Lekko kokietował, mówiąc: „A kto to będzie czytał?”. W końcu powiedział: „Piszemy!”, i wzięliśmy się do pracy. Wcześniej jednak musiałam przejrzeć ogromne archiwum jego ról filmowych i teatralnych. Podczas pisania strofował mnie, że jestem wobec niego mało krytyczna.
W książce piszesz, że w domu Wandy i Leonarda Pietraszaków sączyła się muzyka klasyczna, pachniało ciastem z jabłkami, zawsze stały kwiaty w wazonach. A on jakby żywcem wycięty z przedwojnia. Elegancki, pełen dobrych manier witał cię zawsze przy furtce.
Lolek (bo tak mówili do niego przyjaciele) witał mnie zawsze elegancko ubrany. Ogolony, wypachniony, w garniturowych spodniach i koszuli. Nigdy nie pozwalał sobie na bylejakość, przyłapanie go na chwili słabości. Był niesamowicie profesjonalny we wszystkim, co robił. Kochał ten dom, zachwycał się ogrodem, godzinami potrafił patrzeć, jak ptaki wiją gniazda, obserwować zachody słońca, ale to Wanda dbała o ten ogród. Lolek był raczej beneficjentem jej pracowitości. Chyba sam niespecjalnie rwał się do prac ogrodowych. (uśmiech) Ich dom był pełen obrazów, które oboje kolekcjonowali, bibelotów i książek. Wanda też fantastycznie gotowała, dopuszczając Lolka do doprawiania potraw – była w tym mądrość żony, która wiedziała, że Lolek musi mieć też poczucie ważności. Za to kawę robił sam, i to przepyszną, z miodem. Kupił sobie wypasiony ekspres i zawsze mówił już od wejścia: „To ja ci zrobię dobrą kawę”. Tak jak w anegdocie, którą opowiadał o Romanie Wilhelmim, który mawiał „keczup idzie do wszystkiego", tak u Lolka „weź z miodzikiem, bo miód idzie do wszystkiego”.
Urodził się w 1936 w Bydgoszczy jako trzecie dziecko Janiny i Aleksandra Pietraszaków. Kiedy wybucha wojna, Lolek ma trzy lata.
Ojciec, Aleksander Pietraszak, był żołnierzem Korpusu Ochronny Pogranicza. Wychowywał Lolka i dwójkę jego rodzeństwa twardą ręką, nie uznając okazywania uczuć. Za to Lolek był oczkiem w głowie matki. Z ojcem szybko traci kontakt. Po walkach obronnych we wrześniu 1939 ojciec wyjeżdża z Polski przez Jugosławię i Francję do Anglii. Wraca z Londynu w mundurze lotnika dopiero w 1946 roku. Lolek ma już 10 lat. Są sobie z synem zupełnie obcy.
Czekał na ojca prawie siedem lat, wiązał pewnie z jego powrotem nadzieje na dobrą relację, ale ojciec nie chce budować więzi.
Był wojną złamany, wrócił do kraju, który na niego nie czekał. Nowa ludowa władza nie była przychylna „londyńczykom”. Dostał pracę jako zwykły księgowy w Kujawskich Zakładach Naprawy Samochodów. Wracał z pracy, jadł obiad, czytał gazetę, a potem w fotelu na długo się zamyślał, milcząc. Nigdy nie zadał Lolkowi pytania „jak się czujesz”, „co w szkole”. Emocjonalny chłód. A Lolkowi ojca brakowało. On czekał na dobre słowo, na komplement. Nie rozumiał, dlaczego jedyne ciepło i zainteresowanie dostawał od matki. Tak, ojciec był jego niespełnieniem, często myślał, jak by wyglądało jego życie i matki, gdyby tego ojca w czasie wojny nie zabrakło.
Wojnę z matką i siostrą spędzają w Bydgoszczy. Starszy brat jedzie do dziadków. Okupacja to dla Lolka czas ogromnej biedy i samotności.
Tak, mama pracowała w fabryce makaronu przy ulicy Chrobrego i głównie tym makaronem się żywili aż do wyzwolenia. Czasem kluski udało się wymienić na masło i mleko z pracownikami mleczarni. W maleńkim pokoju, w którym mieszkali, rezydowały też myszy i szczury. Przedszkola ani szkoły nie było, więc czas spędzał sam w tym pokoju. Wchodził na stół i całymi dniami tańczył, by na chwilę odstraszyć te gryzonie. Ciężka praca matki, niedożywienie, lęk o dzieci i losy rodziny na pewno skróciły jej życie. Janina umiera nagle w wieku 44 lat, gdy Leonard ma 17 lat. To była dla niego niewyobrażalna strata.
Po powrocie ojca sytuacja materialna rodziny poprawiła się?
Było jeszcze gorzej. Zamieszkali w piątkę (bo starszy brat wrócił do Bydgoszczy po wojnie) w kilkunastometrowym pokoiku. Trójka rodzeństwa, niepracująca mama i ojciec, który zarabiał grosze. Lolek często wychodził do szkoły bez śniadania, bo nie było z czego zrobić kanapki. Czasem mamie udało się w ciągu dnia pożyczyć pieniądze i przybiegała w czasie przerwy do syna z jakimś prowiantem. Matka była dla niego zawsze wzorem dzielności i piękna. Jej portret miał przy łóżku, nigdy się z nim nie rozstawał. Wierzył przez całe życie, że matka czuwa nad nim i „nie da mu zginąć”. Bieda, wojna, brak perspektyw. Ale Lolek nie wyrósł na posępnego człowieka. Był wulkanem energii. Radosny, życzliwy światu. Był radosny, ale uważał, że ten trudny charakter odziedziczony po Pietraszakach czasem z niego wychodzi, i całe życie z tym walczył. Co ciekawe, to biedne dzieciństwo wspominał dobrze, bo wojna kojarzyła mu się z ukochaną matką. Po wojnie zaczął łobuzować. Pewnie musiał odreagować wojnę i gdyby nie boks, mógłby źle skończyć. Sekcja bokserska i postać Feliksa Stamma, który mieszkał w okolicy, mocno go „spionizowały” w życiu i wyznaczyły cel.
Ojciec nie chciał, by Lolek uprawiał boks. Dlaczego?
Bo już jeden syn uprawiał boks i uważał, że to w rodzinie wystarczy. On robił wiele, by karierę bokserską Lolka złamać. Przed jakimiś ważnymi zawodami schował mu buty, by został w domu. Pojechał więc w pożyczonych tenisówkach kolegi. Karierę boksera zakończył nokaut w Inowrocławiu i wybita szczęka. Czasem się śmiał, że jego szczękę dźwiękowcy słyszeli w odsłuchach na planach filmowych. Mówił kwestię, a szczęka robiła zgrzyt, jakby przelatywał samolot. Trzeba to było wycinać w montażu.
Lolek miał być dziennikarzem. W czasach liceum imienia Mickiewicza w Bydgoszczy jego talent pisarski dostrzegł polonista, pan Piechocki. Jako LePiet pisywał artykuły do „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”. Na dziennikarstwo się jednak nie dostał.
Nie dostał się z powodu braku miejsc. Namówiony przez koleżankę zdaje w drugim terminie na chemię w Toruniu. Rezygnuje po pierwszym semestrze. Męczą go złe warunki. Najpierw codziennie dojeżdża z Bydgoszczy, potem ląduje w akademiku, w kilkunastoosobowej sali. To dla Lolka zbyt trudne. Ojcu mówi, że ma uczulenie na odczynniki chemiczne. Prawda jest taka, że nie podobało mu się na tych studiach. I całe szczęście! Bo nie mielibyśmy Pietraszaka i wielu jego wspaniałych ról.
Wcześniej o mały włos nie oblał matury…
Tak, na egzaminie ustnym dostał pytanie z biologii. Wyciągnął ściągę, zaczyna sporządzać szkic odpowiedzi, a tu dyrektor Kaczmarek podchodzi do niego i mówi, że to koniec egzaminu, że ściągał... Lolek zaczyna płakać, rozpaczać, odgrywać grecką tragedię. Nauczycielki się nad nim litują i błagają dyrektora, by dać mu drugą szansę. Udaje się. Po latach Lolek się przyznał, że to była jego jedna z pierwszych udanych ról aktorskich. (śmiech)
Wróćmy do rezygnacji z wydziału chemii w Toruniu. Lolek musi iść do pracy...
...i zostaje instruktorem do spraw prenumeraty w Państwowym Przedsiębiorstwie Prasy „Ruch” w Bydgoszczy. Jego zadaniem było odwiedzanie zakładu pracy i proponowanie dyrektorowi prenumeraty „Trybuny Ludu” czy „Żołnierza Wolności”. Nikt, jak się domyślasz, nie odmawiał. Praca nudna, ale stabilna. Któregoś dnia przeczytał, że jest nabór do Studium Dramatycznego przy Ognisku Społecznym w Bydgoszczy. Dostał się bez trudu.
To w studium dowiedział się od nauczycieli, że ma talent i powinien zdawać do szkoły aktorskiej w Łodzi?
Tak i dostaje się do niej za pierwszym razem spośród kilkuset kandydatów. Na egzaminach ma wcielić się w postać karła, który znalazł się w lesie i musi pokonać szereg przeszkód. Szkoła aktorska miała go wyleczyć z kompleksów, z nieśmiałości.
Leonard Pietraszak: amant z kompleksami?
Kiedy pytasz, z jakich kompleksów, Lolek ucina rozmowę: „Nie ciągnij mnie za język, to już zostanie moją tajemnicą”. Zastanawiałaś się kiedyś, co to były za kompleksy?
Oczywiście, wielokrotnie. Lolek przez cały życie idealizował ten zawód. Uważał, że aby być aktorem, trzeba mieć oprócz zdolności wielką osobowość, nadzwyczajne predyspozycje, wielki intelekt. A w czasach młodości zajmowało go raczej łobuzowanie, zjeżdżanie na futerale ze skrzypcami z górki pokrytej śniegiem, boks i gra w szmaciankę. Myślę, że całe życie nadrabiał lektury, dużo czytał, bo w pokoiku w Bydgoszczy, gdzie mieszkali w piątkę, nie było miejsca ani na czytanie, ani na naukę. Przez całe życie walczył też z etykietą „ładnego”. Chciał być świetny zawodowo, interesujący jako aktor. A nie tylko amantem. On zresztą nigdy się nie bał, że utknie w jakiejś szufladzie. Po serialu „Czarne chmury” natychmiast przyjmuje rolę dr. Stelmacha w „Czterdziestolatku”, gra mundurowych, w końcu czarującego łajdaka w „Vabanku”. Nie boi się eksperymentować ze swoim emploi.
Wybiegłyśmy mocno do przodu. Leonard dostaje się do szkoły aktorskiej w Łodzi. Na jego dyplom przyjeżdża z Poznania dyrektor Teatru Polskiego, Jan Perz. Zachwyca się rokiem Lolka, chce zaangażować całą dwunastkę, bo stawia na młodych. W końcu angaż dostanie pięć osób, w tym Lolek.
Tak i zaczynają się dla Lolka fantastyczne czasy. Sześć lat w Poznaniu to pasmo samych sukcesów. Jako dwudziestoparolatek gra Gucia w „Ślubach panieńskich”, Romea w „Rome i Julii”, Don Juana w „Don Juanie” czy Mackiego Majchra w „Operze za trzy grosze”. W Poznaniu pozna ludzi, którzy ukształtują go jako aktora na całe życie, Stanisława Hebanowskiego czy Marka Okopińskiego. Gra 68 spektakli miesięcznie! Czy jest mu za ciężko? Ależ skąd. Niesie go sukces. Wygrywa w Poznaniu plebiscyty popularności. Wszyscy się nim zachwycają, prowadzi też bujne życie towarzyskie. Jest częstym gościem restauracji Smakosz. Tak mocno zaprzyjaźnia się z grupą kelnerów, że w Smakoszu za darmo wyprawia swoje pierwsze wesele.
Swoją pierwszą żonę Hankę poznaje w klubie studenckim, gdzie wystawiają kabaret Od Nowa. Hanka jest zdolną malarką. Trochę dla żartu i zgrywy biorą ślub.
Lolek prowadził wtedy dość beztroskie życie. Decyzję o ślubie potraktowali trochę jak sztubacki żart. Byli młodzi, nieodpowiedzialni. Ale wkrótce okazuje się, że Hanka jest w ciąży, a Lolek dostaje propozycję pracy z Teatru Klasycznego w Warszawie. W wywiadzie, jakiego mi udzielił, powiedział: „Szybko zrozumieliśmy, że jednak nie zależy nam na sobie tak bardzo. Małżeństwo skończyło się z powodu mojej przeprowadzki, stałego oddalenia”. W Klasycznym poznaje aktorkę Wandę Majerównę, swoją przyszłą drugą żonę. Tak i była to jego wielka miłość do końca. Przez pewien czas jeździ do Poznania, odwiedza malutkiego synka, ale potem tę więź bezpowrotnie traci. Syn zrywa z nim kontakt, nie akceptuje Wandy. Tu postawię kropkę, bo nie chciałabym wchodzić głębiej w ten bolesny dla Lolka temat. Na pewno syna kochał, do końca śledził jego poczynania, niestety syn widział to inaczej. Lolka już nie ma i nie mogę więcej mówić ponad to, co on sam zdecydował się zdradzić w naszej książce.
Wanda jednak broni się przed tym uczuciem.
Tak, jest poraniona po pierwszym małżeństwie. Wie, że sytuacja Lolka jest trudna i skomplikowana. Ale kiedy Leonard wraca z Poznania i mówi jej, że ostatecznie z Hanką podjęli decyzję o rozstaniu, oddaje się tej miłości. Byli świetnym małżeństwem ponad 50 lat. Dwoje artystów. Lolek aktor, Wanda po odejściu z zawodu, zajęła się pisaniem książek i scenariuszy. Z przyjemnością obserwowałam, jak na co dzień pielęgnują to uczucie. Leonard długo ją zdobywał, w końcu pomógł mu... talerzyk truskawek. Przez całe życie Lolek pamiętał, by latem w domu były świeże truskawki. Kiedy je podawał w czasie pracy nad książką, czule się do siebie z Wandą uśmiechali. Pamiętaj, że on nie nosił w sobie dobrego wzorca rodziny. Małżeństwo jego rodziców od powrotu ojca do Polski trwało krótko. Drugie małżeństwo ojca z Gertrudą obserwował z daleka, bo on już był wtedy na studiach. Lolek przy Wandzie dojrzał do stabilizacji. Wanda stworzyła mu dom, który on kochał i lubił do niego wracać. Ale to był etap już po czterdziestce. Musiał dojrzeć, nabrać doświadczenia, docenić to, co osiągnął. W czasach poznańskich z racji wieku pewne sprawy traktował może zbyt lekko. Co innego było dla niego wtedy ważne. On jeszcze wtedy gonił za karierą, za blichtrem, splendorem.
Mówił: „W tym zawodzie trzeba mieć szczęście”. I on je miał.
O tak! Najpierw dyrektor Perz dostrzega jego talent, potem reżyserka Maria Kaniewska angażuje go jako epizodzistę w swoich filmach: „Awantura o Basię” i „Szatan z siódmej klasy”, a po chwili powierza mu główną rolę w „Komediantach”, gdzie Leonard zagra obok Hanki Skarżanki, Barbary Rachwalskiej i Józefa Kondrata.
„Ładne toto jest, ale czy do grania?”, powiedziała o nim Hanna Skarżanka. Dzisiaj to zdanie uznane byłoby za skrajnie seksistowskie.
Myślę, że nie odebrał tego jako komplement. Znowu łatka „ładnego” go dopadła, a on chciał być postrzegany jako ten z osobowością. Kolejną szczęśliwą dla niego osobą okazuje się reżyser Andrzej Konic. Angażuje go do „Stawki większej niż życie”, gdzie młody Leonard wypowiada słynne zdanie „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle” i pięknie umiera, (uśmiech) a za chwilę dostaje od Konica główną rolę w „Czarnych chmurach”, pierwszym polskim serialu płaszcza i szpady.
Pułkownik Krzysztof Dowgird – nieludzko przystojny, szlachetny – rozkochuje w sobie całą Polskę. Ta rola zaszumiała Leonardowi w głowie?
Nie. Popularność przyszła na szczęście dość późno, bo on dobiegał czterdziestki. Miał stabilizację, dobre małżeństwo. Rzeczywiście dostawał tysiące listów od kobiet, które wyznawały mu miłość, składały oferty matrymonialne, wysyłały swoje wymiary. Dostawał propozycje spotkań, zapewnienia, że wielbicielka może natychmiast do niego przyjechać. Był rozpoznawalny na ulicy i ludzie krzyczeli za nim: „panie pułkowniku Dowgird”. Dowgirdem pozostał zresztą do końca. Ale on zawsze lubił popularność. Mówił, że człowiek zostaje aktorem, bo chce atencji, komplementów, podziwu. On to doceniał i akceptował. Za honorarium, które dostał za „Czarne chmury”, kupił mini morrisa z 1958 roku. Ale to nie była dobra inwestycja, po latach wspominał, że auto było skarbonką bez dna.
Piszesz, że lubił szermierkę, ale nie znosił jazdy konnej, a płk Dowgird wygląda, jakby urodził się w siodle.
To wszystko było wypracowane. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale aktorzy przed rozpoczęciem zdjęć przechodzili półroczny obóz treningowy na Legii, a serial kręcono półtora roku. Aktorzy mieli czas, by nauczyć się jazdy konnej. Zajęcia z Pietraszakiem, Pietruskim czy Niwińskim prowadził przedwojenny pułkownik Ferenstein, który powiedział, że w tak krótkim czasie nie nauczy ich jeździć, ale nauczy ich... wyglądać na koniu. Lolek miał wtedy w sobie jakiś mocny gen brawury. Wiele scen kaskaderskich wykonywał sam. Przekonywał Konica, że do sceny przeskakiwania ze swojego pędzącego konia na grzbiet konia w zaprzęgu Elżbiety Starosteckiej nie potrzebuje kaskadera. Konic, znając rozmiar ryzyka, nie zgodził się. Kaskader uległ w tej scenie wypadkowi i na wiele tygodni był wyeliminowany z filmu.
Po „Czarnych chmurach” dostaje natychmiast propozycję od Jerzego Gruzy, by wcielił się w rolę dr. Karola Stelmacha, przyjaciela Czterdziestolatka. Nie lubił tej postaci. Dlaczego?
On bardzo szanował serial i cały scenariusz, ale uważał, że dialogi Krzysztofa Teodora Toeplitza pisane dla Karola przypominały felietony. Stelmach głównie strofował Karwowskiego i jego życiowe porady były zazwyczaj bardzo rozbudowane. Opowiadał, że któregoś dnia pociął nożyczkami dialogi Karola i poprzyklejał je na meblach na planie. W jednej ze scen widać, jak chodzi po mieszkaniu i strofując Karwowskiego, mocno gestykuluje. On chciał jakoś „rozchodzić” te monologi. A widzowie pokochali go natychmiast. Przystojny pan doktor do wzięcia. Z nowoczesnym mieszkaniem i ze skłonnością do wyszukanych, drogich trunków. Karwowski był przy nim rozmemłany i mentalnie stary. Rola Stelmacha przyniosła mu spełnienie największego zawodowego marzenia. Dostaje w Ateneum etat. Jest przeszczęśliwy. Wchodzi do zespołu, w którym są muzy polskiego aktorstwa: Jan Świderski, Aleksandra Śląska, Gustaw Holoubek, Jerzy Kamas, Ewa Wiśniewska, Magdalena Zawadzka. Aktorskie himalaje.
„Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam żonie”, powtarzał. Z Wandą mieli też wspólną pasję kolekcjonowania obrazów. Kiedy to się zaczęło?
Pierwsza miłość Lolka to obraz „Wiosna w Gościeradzu” Leona Wyczółkowskiego, który zobaczył jako dziecko w muzeum w Bydgoszczy. Wnętrze pokoju, gdzie wiatr targa firanką w otwartym oknie, a w centralnym punkcie stoi opuszczony fotel. To było dla Lolka metafizyczne zatrzymanie czasu. A potem, już z Wandą, zaprzyjaźnili się ze swoim sąsiadem z Mazowieckiej w Warszawie – Tadeuszem Kulisiewiczem, wybitnym grafikiem i rysownikiem. Potem z Janem Szancenbachem. Kilka obrazów otrzymali z Wandą w prezencie, sporo kupowali. Lolek zawsze się śmiał, że na pytanie, czego najbardziej żałuje w życiu odpowiada, że obrazów, na które go nigdy nie będzie stać.
Dużo młodszy Grzegorz Damięcki dzielił z nim teatralną garderobę. Opowiadał, że kiedy przyszedł do Ateneum, największy jego lęk budził właśnie Leonard. O jego charakterze krążyły legendy. Że zasadniczy, nie znosi nieprzygotowania i niepunktualności. Buduje hierarchię.
I co zrobił Grzegorz pierwszego dnia? Spóźnił się na próbę, Lolkowi zaczęły chodzić szczęki ze zdenerwowania i spode łba rzucił tylko: „Młody człowieku…”. Był zasadniczy. Kiedy usłyszał, jak grupa młodych aktorów razem z Grzegorzem śmieje się z przejęzyczeń innego, wyszedł z garderoby, kiwnął palcem i zrobił Grzegorzowi wygawor na temat jego zachowania. Młody Damięcki, wzburzony, że jest pouczany, powiedział coś w stylu: „Panie Leonardzie, naprawdę nie musi mnie pan traktować jak sztubaka”. Był pewien, że skończy się to eksmisją ze wspólnej garderoby, ale Leonard powiedział tylko: „Zastanowię się nad tym, co powiedziałeś” i odszedł. Jak wspominał Grzegorz, uznał to za wielką mądrość starego aktora. Niewielu z nich, zwłaszcza tych starszych, umiało przyznać się do błędu.
W latach 80. młodziutki Juliusz Machulski złożył mu propozycję zagrania uroczego łajdaka Kramera w „Vabanku”.
I Leonard od razu mówi: „tak” . Rola Kramera to strzał w dziesiątkę. Jest świetny. Zabawny, wyrazisty, nieprzeszarżowany. Po raz kolejny Lolek wyszedł z szuflady z napisem „przystojny”.
Czy w czasie pisania wywiadu nie było konfliktów? Nie mówił, że za głęboko wchodzisz w pewne kwestie?
O nie! To nie byłoby w stylu Lolka. On był zawsze dżentelmenem. Kiedy wysłałam mu książkę do autoryzacji, dyskretnie powycinał wszystko, co było za intymne albo mogło urazić innych. Na moje protesty reagował grzecznie: „Ale, Kasiu, bardzo mi zależy, by tego nie było”. Cały Lolek – uroczy, ale stanowczy. Był człowiekiem, który nikomu nie chciał wyrządzić krzywdy.
Leonard Pietraszak (ur. 6 listopada 1936 w Bydgoszczy, zm. 1 lutego 2023 w Warszawie). Polski aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Popularność przyniosła mu rola Krzysztofa Dowgirda w serialu "Czarne chmury". Później przyszły role: doktora Karola Stelmacha, przyjaciela głównego bohatera - inżyniera Stefana Karwowskiego w popularnym serialu "40-latek" oraz płk. Wareda w "Karierze Nikodema Dyzmy". W latach 80. skradł serca widzów jako Gustaw Kramer w filmach Juliusza Machulskiego "Vabank" i "Vabank II".
W 2000 roku został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2010 roku otrzymał złoty medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".
Przez lata był mężem Wandy Majerówny. Z pierwszego małżeństwa z Hanną, miał syna Mikołaja.
Aktor zmarł w wieku 87 lat.
Katarzyna Madey - dziennikarka. Pierwsze zawodowe kroki stawiała w „Wiadomościach Kulturalnych” kierowanych przez Krzysztofa Teodora Toeplitza. Autorka wywiadów z osobami mającymi największy wpływ na media w Polsce. Jej wywiad rzeka z Leonardem Pietraszakiem „Ucho od śledzia” ukazał się w 2015 roku. Najnowsza książka Madey to „Janeczka. Tajemnica blaszanego pudełka”.