Jacek Koman mówi, że jest wykorzeniony, bo z rodzicami aktorami wędrował z miasta do miasta. Może dlatego nie zwariował z tęsknoty, gdy tuż przed stanem wojennym "na zawsze" wyjechał do Australii. A łatwo nie było: praca na zmywaku, czyszczenie basenów, po latach mała rólka w teatrze. W końcu wypłynął. Choćby w filmie "Moulin Rouge" u boku Nicole Kidman.
Twój STYL: Długo leci się z Australii do Polski?
Jacek Koman: Kiedyś podróż trwała 36 godzin z przesiadkami. Teraz, przez Dubaj albo Abu Dhabi, tylko dobę. Czasem więc prosto z lotniska jadę na plan. Ale zegar biologiczny przestawia się kilka dni. Budzę się o trzeciej w nocy i snuję po domu. Czytam książki albo robię sesję jogi, od „powitania słońca” po „śavasanę”.
TS: Warto było uciekać tak daleko? Po debiucie u Machulskiego otworzyły się drzwi do kariery...
JK: A ja się bałem, że zatrzasną się drzwi do wolności. Był przecież rok 1980. I rzeczywiście, rok później klatka się zamknęła.
TS: Wiedziałeś, że wyjeżdżasz na zawsze?
JK: Taki miałem plan.
TS: Nie było Ci żal rodziny, miejsc, w których masz korzenie?
JK: Od dziecka byłem wykorzeniony. Rodzice aktorzy wciąż się przeprowadzali. Urodziłem się w Bielsku, potem wyjechaliśmy do Koszalina, gdzie ojciec został dyrektorem teatru. Po roku przenieśliśmy się do Szczecina i dalej do Łodzi.
TS: Dla chłopaka to musiało być trudne.
JK: Tuż przed wyjazdem do Szczecina zakochałem się. I powiedziałem, że zostaję. Miałem 14 lat. Była awantura. Potem miałem kolejne bunty. Byliśmy z rodzicami w Jugosławii i tam zaprzyjaźniłem się z ekipą hipisów, coś z nimi zapaliłem i postanowiłem zostać. „Nie jadę z wami”, oświadczyłem rodzicom.
TS: Chuligan...
JK: Drobny. W pierwszej klasie podstawówki zrywaliśmy się z bratem z lekcji, bo życie poza szkołą było ciekawsze. Robiliśmy bomby z karbidu, podpalaliśmy garaże, toczyliśmy wojny z innymi podwórkami. Kto miał czas na naukę? Potem na początku liceum też rzadko przychodziłem do szkoły. Nie wiem, jak udało mi się przejść do drugiej klasy.
TS: Co na to ojciec?
JK: Czasem dostawałem lanie. Ale w tamtych czasach to było normalne. Najgorsze, że nigdy nie wiedziałem, za co będzie kara, a co mi się upiecze. Rodzice nie mieli planu pedagogicznego. Byli aktorami. Z dzieciństwa najbardziej pamiętam teatry, w których pracowali. Lubiłem przychodzić na Pana Twardowskiego, w którym ojciec grał Diabła. A mamę, nie wiedzieć czemu, zapamiętałem w roli czarownicy.
TS: Wtedy postanowiłeś być aktorem?
JK: Nie, chciałem być marynarzem. W Szczecinie z okna mojej klasy miałem widok na drogę do portu. Gapiłem się na marynarzy. Ale już gdy kończyłem liceum w Łodzi i byłem cieniasem z matematyki i fizyki, pomyślałem, że nie ma wyjścia, będę aktorem. Poszedłem do Filmówki.
TS: Ale gdy „Twój” reżyser Machulski robił Vabank, Ciebie już w Polsce nie było.
JK: I nie żałuję. Mama była esperantystką, my też uczyliśmy się tego języka i jeździliśmy do Jugosławii na obozy esperanckie. Może Jugosławia nie była symbolem wolności, ale czułem się tam światowo. A w Polsce było przygnębiająco...
TS: I wtedy wymyśliłeś Australię?
JK: Uznaliśmy z bratem Tomkiem, że jeśli wyjeżdżać, to tam. Drugi brat Andrzej miał już rodzinę, więc został. Pojechaliśmy z Tomkiem i przyjaciółmi. Po kilku miesiącach dojechała moja dziewczyna Magda.
TS: Mama płakała?
JK: Cieszyła się, że jedziemy powalczyć o lepsze życie. Łzy polały się na dworcu w Koluszkach, gdy wsiadaliśmy do pociągu do Wiednia. W Austrii mieliśmy poprosić o azyl. Był 26 lutego 1981. A parę miesięcy po tym rozstaniu, które miało być na zawsze, rodzice przyjechali do Austrii nas odwiedzić. To był zresztą ostatni ich wyjazd, bo po powrocie nie dostali już więcej paszportów.
TS: A wy?
JK: Początki były ciężkie. Nie dostaliśmy azylu, spaliśmy gdzie popadnie. Łapaliśmy dorywcze zajęcia w Wiedniu. No i poszliśmy do Ambasady Australii, prosząc o przyjęcie do ich kraju. Po ośmiu miesiącach przyszedł list, że dostaliśmy azyl. To był szał. Do dziś mam paszport z australijską wizą uciekiniera, dzieciom pokazuję. Ambasada kupiła nam bilety w jedną stronę.
TS: Pierwsze wrażenie z Australii?
JK: Z mroźnego Wiednia trafiliśmy na małe lotnisko w Perth, gdzie temperatura dochodziła do plus 40 stopni. Zrzuciliśmy palta. Poczuliśmy się wolni. Co dwa tygodnie dostawaliśmy zasiłek „naukowy”, który wystarczał na mieszkanie, jedzenie i kurs angielskiego. Po dwóch latach otrzymałem obywatelstwo. Cała rodzina je dostała, bo pobraliśmy się z Magdą i urodziła nam się córka.
TS: A co z aktorskim dyplomem?
JK: Okazał się bezużyteczny. Pracowałem na budowie, na zmywaku, czyściłem baseny, przeganiałem bydło. Kiedyś postanowiliśmy z bratem zająć się układaniem glazury. Gdy dostaliśmy zlecenie, zadzwoniliśmy do kolegi, który robił to zawodowo. Przez telefon uczył nas, co i jak. Kupiliśmy używane narzędzia i pojechaliśmy „na robotę”. Glazurnik skończyłby ją w dzień, a my dopiero po trzech zaczęliśmy łapać poziom. Wtedy przyjechał właściciel i zaczął krzyczeć: „Dlaczego tak krzywo?!”. Wynieśliśmy się bez słowa. I bez pieniędzy. Z desperacji wymyśliłem, że będę lekarzem. Był to świetny kurs języka, bo musiałem zakuwać fizykę, biologię po angielsku. Ale trzeba było też zarobić na rodzinę, więc sprzedawałem na targu warzywa. A na skrzynkach trzymałem podręczniki i się uczyłem na zajęcia.
TS: Były kryzysy? Nie myślałeś, żeby wracać?
JK: Drogę do domu miałem zamkniętą. Dziesięć dni po naszym przylocie do Australii w Polsce ogłoszono stan wojenny. W telewizji widziałem czołgi na ulicach. Martwiłem się o rodziców. Telefony były koszmarnie drogie. Minuta kosztowała dwa dolary, a zasiłek wynosił 37 dolarów tygodniowo. Raz żona rozmawiała z rodziną, nie wiadomo, kiedy minęło 45 minut, potem potrzebowaliśmy żyranta.
TS: Zapomniałeś o aktorstwie?
JK: Długo udawałem, że aktorstwo mnie nie interesuje. Ale w 1984 roku spotkałem dwoje polskich aktorów, którzy też tęsknili za sceną, i postanowiliśmy założyć teatr. Dostaliśmy dotację i salę. Wystawiliśmy trzy jednoaktówki Mrożka. Potem Emigrantów. Na festiwalu sztuki w Perth dostaliśmy świetne recenzje. Tam też zobaczył mnie reżyser z Melbourne i zaproponował rolę. To był mój pierwszy angaż teatralny w Australii. Wtedy zacząłem myśleć, żeby wyjechać na wschodnie wybrzeże, bo wszystko, co ważne, działo się tam. Sprzedałem samochód, rzeczy oddałem znajomym i rzeczywiście... Sydney okazało się zupełnie inne.
TS: Wyjechałeś z rodziną?
JK: Moje małżeństwo się rozpadło. Walczyliśmy o przetrwanie, rzeczywistość nas przytłaczała. W takich warunkach kończą się największe miłości. Został mi kontakt z córką. W Sydney postanowiłem zacząć nowy etap. Aktorski też.
TS: Janusz Głowacki napisał, że emigrant „traci wszystko poza akcentem”. U Ciebie ten akcent nie był przeszkodą?
JK: Nigdy nie pozbyłem się akcentu, więc do niektórych ról nie jestem brany pod uwagę. Ale dostaję inne. A w teatrze akcent jest w ogóle bez znaczenia. Nikomu nie przeszkadzało, że Klaudiusz w Hamlecie mówił z moim akcentem, skoro rzecz działa się w... Danii. Raz tylko dyrektor teatru w Perth powiedział: „Nie widzę szans. Może spróbujesz z akcentem amerykańskim?”.
TS: W końcu jednak trafiłeś do filmu.
JK: W 1988 roku zadzwoniła dawna koleżanka, Joanna Miłosz. Okazało się, że prowadzi agencję aktorską. Szukała aktora, który miał zagrać Emila Zatopka w The Four Minute Mile. „Ty jesteś do niego podobny!” – zachwyciła się. To była maleńka rola, ale się zaczęło. No i wreszcie miałem agentkę. Wtedy postanowiłem, że stawiam tylko na aktorstwo. Pomyślałem, że wolę być głodującym aktorem, niż sprzedawać banany.
TS: Dało się?
JK: Miałem kartę kredytową. Wiele lat żyłem dzięki niej. Brałem epizody w filmach. Równolegle dostawałem dobre role w spektaklach, jak choćby Anioły w Ameryce, Hamlet... Zdjęcia do plakatu na sezon 1994 w teatrze robił Baz Luhrmann, późniejszy reżyser "Moulin Rouge". Całe Sydney oblepione było plakatami z moją twarzą, bo Baz zrobił bliski kadr.
TS: I stąd propozycja roli w Moulin Rouge?
JK: Grałem w Belvoir Street Theatre w Sydney, przez który przewijali się najwybitniejsi reżyserzy i aktorzy – Geoffrey Rush, Cate Blanchett. Luhrmann widział mnie w wielu sztukach, bo do tego teatru się chodziło. Najpierw zaprosił mnie do pracy nad scenariuszem "Moulin Rouge". Czytaliśmy tekst z podziałem na role i poprawialiśmy. Mnie przypadła rola Toulouse-Lautreca. Kilka miesięcy później Baz znów zadzwonił. Spotkaliśmy się. „Wolny jesteś? – zapytał. Kiwnąłem głową. – Czułbyś się na siłach zagrać... narkoleptycznego Argentyńczyka?” – zapytał. Wyjął kamerę. „Poleciałem” Latynosem, tą moją chrypką, nie znając hiszpańskiego. Za kilka dni załatwił mi lekcje tanga argentyńskiego.
TS: Miałeś też śpiewać?
JK: Baz od razu powiedział: „Szukamy kogoś, kto podłoży głos”. Pomyślałem wtedy: „Sam bym to chętnie zaśpiewał”. Opiekę muzyczną nad musicalem miał Marius de Vries, współtwórca sukcesu między innymi Björk i Madonny. Gdy zawyłem mu Roxanne głosem zranionego łosia, mało nie spadł z krzesła. Nagraliśmy to, żeby puścić Bazowi. „Masz rację, śpiewasz ty” – powiedział.
TS: Wreszcie więc sukces. I po ponad 30 latach, wróciłeś na polskie plany zdjęciowe.
JK: Tyle lat nie pracowałem we własnym języku i zwyczajnie zatęskniłem. Nie chciałem już być w Polsce turystą. Podczas moich pobytów tutaj kilka razy dzwoniłem do agencji. To były krótkie rozmowy: „Kto? Koman? Nie! Nie przyjmujemy”. Nie miałem napinki, odpuściłem. Ale kiedyś dostałem telefon z Polski. Zaproponowano mi rolę w filmie "Kochaj i tańcz". Rola mi bliska, podobna do mojego życia. Zagrałem...
TS: Następnie pojawili się popularni "Lekarze". Polska rodzina Cię oglądała?
JK: „Strasznie mało cię tam jest”, mówiła mama. Gdy żyła, przyjeżdżałem do Szczecina i czasem pokazywałem jej fragmenty "Moulin Rouge" i innych filmów, w których grałem. Ale one nic jej nie mówiły. Mój sukces dla rodziców był zawsze niewymierny. Bo co im miałem powiedzieć? Że zagrałem z Geoffreyem Rushem albo Cate Blanchett? Tylko Moulin Rouge był dla nich dowodem, że mi poszło, ale też nie do końca, bo kiedy zabrałem ich na poranny seans w Łodzi, na sali było nie więcej niż 15 osób – nie sprawiało to wrażenia sukcesu. Ale to był czysty układ. Kiedy mama widziała na przykład moją scenę z Danielem Craigiem w "Oporze" i mówiła, że jest bardzo dobra, to wiem, że mówiła szczerze.
TS: Czujesz się w Polsce u siebie?
JK: Pierwszy raz przyjechałem tu po 11 latach. Rzuciłem się na polski chleb, pierogi mamy. Ale teraz nie czuję już takiego „głodu”. Czytam polskie książki, chodzę do teatru, słucham, jak zmienia się język. Wciąż czuję się Polakiem, mam polski dowód osobisty. Tylko prawo jazdy straciło ważność.
TS: A gdybym zapytała: gdzie jest Twój dom?
JK: Dom jest tam, gdzie kładę kapelusz. To może być namiot, w którym spędzamy z rodziną wakacje, albo łódź, którą płyniemy po Mazurach. W Australii mam fajny dom, jest mi w nim dobrze, ale nie przywiązuję się do ścian, tylko do ludzi. A jeśli już do rzeczy, to bliskich sercu. Przywiozłem z Polski nóż ze zjechanym ostrzem, którym ukroiłem pierwszą kromkę chleba. Miałem może ze cztery lata. Niedawno też przywiozłem czeską plastikową miednicę w wyblakłym żółtym kolorze, w której jako dzieciak byłem kąpany.
TS: Żona jest Australijką?
JK: Catherine (McClements, aktorka – przyp. red.) poznałem w teatrze. Pracowaliśmy wtedy nad "Chorym z urojenia" Moliera. Graliśmy parę kochanków. No i tak zostało.
TS: To było 20 lat temu. Da się kochać jedną kobietę tyle lat?
JK: Jest piękna i niewiarygodnie mądra. Jest wspaniałym partnerem, co przy tak długim stażu jest ogromnie ważne.
TS: Jak znosicie rozłąkę? Gdybyś policzył, ile dni jesteś w Polsce, a ile w Australii, jak wypadłby bilans?
JK: Przez ostatnie lata wyszłoby pół na pół. Ale bywa też tak, że to ona wyjeżdża, a ja zostaję ze wszystkimi obowiązkami. Z naszymi dziećmi spędziłem pierwszych kilka lat. Jesteśmy aktorami, podróże to nasze życie.
TS: Tylko czy dzieci to rozumieją?
JK: Siedmioletni Quincy jakoś to znosi, ale Coco, która ma 12 lat, wciąż pyta: „Musisz jechać? Dlaczego? – Za chlebem” – odpowiadam żartem. Teraz Catherine przyjechała do Polski na pięć tygodni razem z dziećmi. Pokażę im Bielsko-Białą, gdzie się urodziłem. Najstarsza córka, z poprzedniego związku, też kilka razy była w Polsce.
TS: Nie masz czasem dość życia w rozkroku?
JK: Mówiłem już: jestem nomadą. Czasem, kiedy się tak „napodróżuję”, myślę sobie: czas osiąść. Ale po paru tygodniach swędzą mnie stopy i znów ruszam. Teraz zaczynam tęsknić za domem i ogrodem. Mam piękny ogród. Miałem też kury, ale została jedna, bo pozostałe zagryzł lis. Widać, że brakuje jej towarzystwa, więc wpuszczamy ją do domu. Łazi po domu, rozgląda się. Po powrocie chcę założyć hodowlę ryb. A potem wiem, że znów będzie mnie nosić.