Małgorzata Rozenek-Majdan to antyteza matki Polki: ani cicha, ani skromna, nie poświęca się dla innych. Celebrytka? Owszem, ale też aktywistka, która mówi o sprawach trudnych, na przykład o niepłodności. Swoją popularność oswoiła i nauczyła się wykorzystywać do ważnych celów. Z jej pomocą udało się przywrócić rządowe finansowanie in vitro. Czy kusi ją, by utrzeć nosa politykom, którzy gdy pojawiła się w sejmie, mówili, że jest jak Barbie? Cokolwiek planuje, osiągnie cel. Bo ta Barbie jest inteligentna i skuteczna.
Małgorzata Rozenek-Majdan lubi panować nad sytuacją. Wygląda naturalnie, ale wszystko jest pod kontrolą, od makijażu przez lekko rozwianą fryzurę po idealny francuski pedikiur. Ma mocny uścisk dłoni, zdecydowany głos, pewne siebie spojrzenie. Lata temu w roli „Perfekcyjnej pani domu” pomagała nam uporać się z nieładem w mieszkaniach. Dzisiaj to wojowniczka z programu „Pokonaj mnie, jeśli potrafisz”.
Od 2016 roku żona ekspiłkarza Radosława Majdana, prezeska Fundacji MRM, wspierającej pary doświadczone niepłodnością, mama trzech synów, autorka poradników, a niedawno przekonaliśmy się, że też mówczyni sejmowa i działaczka społeczna. Po wywalczeniu refundacji in vitro zaangażowała się w think tank, który ma za zadanie ochronę dzieci przed internetowym hejtem. Dla wielu Polek jest wzorem. A dla wielu nie. Bo Małgosia, jak wiele postaci publicznych, budzi kontrowersje i bywa obiektem ataków. Jak sobie z tym radzi? Uważa, że to nieodłączna część jej zawodowego życia. – Gdy zaczynałam pracę w telewizji szef przestrzegł mnie: „Nie jesteś gotowa na hejt, nie jesteś gotowa na sławę”, więc postanowiłam się uodpornić.
"Twój Styl": Twój najstarszy syn ma 18 lat, długo się o niego starałaś, zanim zdecydowaliście się z ówczesnym mężem Jackiem Rozenkiem na in vitro?
Małgorzata Rozenek-Majdan: Prawie dwa lata, czyli już ponad 20 ten temat jest wpisany w moje życie.
Podjęcie decyzji o zapłodnieniu pozaustrojowym było trudne?
Wylosowałam dobre życie, to wiele ułatwiło. Pochodzę z Warszawy, moi rodzice też. Miałam ogromne wsparcie mamy, taty, męża. Nie dotknął mnie ostracyzm środowiskowy, nie miałam wątpliwości, że mogę o problemach z zajściem w ciążę mówić głośno, że jeśli będzie trzeba przeznaczyć na leczenie większe środki, one się znajdą. Takie szczęście w nieszczęściu, więc podjęcie decyzji nie sprawiło nam problemu. Na początku to był eksperyment z kategorii lotu w kosmos, tak traktowano tę metodę. Budziła entuzjazm, zaciekawienie. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak wielkie osiągnięcia polscy lekarze mają na tym polu.
Od razu trafiłaś na dobrych specjalistów?
Tak. I pierwsza ciąża przyszła szybko.
Co podziwiasz w sobie sprzed 20 lat?
Pamiętasz, jak mówiłam o mechanizmie zamrażania emocji? To skuteczne na etapie osiągania celu. Gdy do niego zdążam, nie roztkliwiam się nad sobą. Nie myślałam: Boże, dlaczego mnie to spotkało, ale raczej, co mogę z tym zrobić. Pamiętam pierwszy telefon wykonany do rodziców, gdy usłyszałam, że albo in vitro, albo nie będę miała dziecka. Pomogli mi zrozumieć, że to nie koniec świata, upewnili, że trzeba działać.
Byliście w to zaangażowani z Jackiem, twoim mężem, na równi czy sprawa dotyczyła w większym stopniu ciebie?
Jacek był w tym ze mną.
Jak przygotowywałaś się do pierwszego in vitro?
To był skok na głęboką wodę. Jasne, zebrałam wiedzę medyczną, ale tylko dotyczącą mojego przypadku, który okazał się stosunkowo łatwy, jeśli mówimy o Stasiu. Byliśmy z Jackiem młodzi, ogólnie zdrowi, miałam wokół kochających bliskich. Nikt nie próbował obciążyć mnie odpowiedzialnością za niepłodność. To mnie zdziwiło w późniejszych latach, gdy rozmawiałam o in vitro. Kobiety mówiły, że ich środowisko wini je, że nie mogą zajść w ciążę. Czuły się z tym fatalnie.
U was po której stronie była przyczyna problemów?
Cieszę się, że mówisz „przyczyna”. Język, jakiego używamy w przypadku trudności z poczęciem, jest ważny. Moja Fundacja MRM zajmuje się też tym, żeby go zmienić. Nie chcę czepiać się słów, ale one mają wpływ na psychikę. Przyczyna jest czymś innym niż wina, nikogo nie obciąża. A niepłodność w warstwie odczuć nigdy nie dotyczy tylko kobiety czy mężczyzny, zawsze pary. Nie mam problemu z tym, żeby powiedzieć, że przyczyna medyczna była po mojej stronie. Rodząc się, wylosowałam z puli genów określony kolor włosów i oczu oraz pewne problemy zdrowotne, m.in. wadę wzroku i niemożność zajścia w ciążę bez pomocy medycznej.
(...)
Ile prób in vitro przeszłaś za każdym razem?
Stasiek udał się za pierwszym razem, Tadek za drugim, co i tak mnie zdziwiło, bo myślałam po Stasiu, że to szast-prast i gotowe. Mimo fantastycznych statystyk, jakie mamy w Polsce, skuteczność zapłodnienia pozaustrojowego to około 37 procent. Henio okazał się dla nas z Radosławem, obecnym mężem, poligonem doświadczalnym.
Od razu po urodzeniu Stasia wiedziałaś, że będziesz starała się o kolejne dziecko?
Pierwsze macierzyństwo uważam za doświadczenie graniczne, dojechało mnie, chociaż było wyczekane. Przez kolejne dwa lata mówiłam: nie ma mowy, żebym jeszcze kiedyś urodziła dziecko!
Doświadczenie graniczne fizycznie czy psychicznie?
Mam skłonność do perfekcjonizmu, więc chciałam być idealną matką. To najgorsze, co możesz sobie zrobić. Dziecko jest szczęśliwe, gdy ma matkę, która je kocha, przytula, karmi. Wszystko mu jedno, czy będzie miało wyprasowane śpioszki. Ja chciałam, żeby miało. Najpierw karmiłam piersią, potem gotowałam i przecierałam jedzenie dla syna, spacerek codziennie o konkretnej porze, wyprawa na ekobazarek po najzdrowsze ekomarchewki, ubranka poukładane w szafie kolorami i jednocześnie pisanie pracy doktorskiej na wydziale prawa. We wszystkim chciałam być idealna, chociaż nikt tego nie wymagał. Bliskie mi kobiety mówiły: zwolnij, odpuść, to bez sensu! Zajęło mi parę lat, by zrozumieć, że to, co robię, to kretynizm. Dzisiaj moi synowie wiedzą, że są najważniejszym, co mnie w życiu spotkało, jedyną stałą, ale zdają sobie też sprawę, że mam swój świat.
Co sprawiło, że jednak zdecydowałaś się na kolejne dziecko?
Któregoś dnia obserwowałam, jak paroletni Staś, urodzony prymus, bawił się z innymi dziećmi piłką. To były dwie pary rodzeństwa i w naturalny sposób faworyzowały siebie nawzajem. Mój Stasiek zostawał na środku sam, bez piłki. Wtedy myśl o drugim dziecku zaczęła kiełkować. Ale przypomniałam sobie, że znowu będzie leczenie, zmiany w psychice, w ciele, końskie dawki hormonów – i myśl minęła. Kolejnym razem siedzieliśmy z rodzicami w restauracji. Trzyletni Staś, ubrany w koszulę i kamizelkę, bo uwielbiam styl preppy w wydaniu dziecięcym, rozmawiał poważnie z dziadkiem, z którym ma doskonałą relację, trzymał elegancko nóż i widelec, był taki grzeczny… Pomyślałam: „Boże, ten dzieciak zachowuje się jak starszy pan!”. Zrozumiałam, że musi mieć rodzeństwo, i po jakimś czasie pojawił się na świecie Tadek.
Jak znosiłaś przygotowanie do in vitro i same ciąże?
Mój wygląd zmieniał się pod wpływem leków hormonalnych czasem z dnia na dzień. Budziłam się opuchnięta i ważyłam trzy kilo więcej, bo ciało tak intensywnie magazynowało wodę. W dwóch pierwszych ciążach nikt tego publicznie nie analizował, ale podczas starań o Henia portale plotkarskie nie ustawały w opisywaniu tego, co prawdopodobnie sobie zoperowałam, bo nagle mam większe piersi czy pupę. Nie ukrywam, że korzystam z medycyny estetycznej, jednak wtedy, przez trzy lata starań, nie robiłam nic, bo nie mogłam! Po prostu byłam właśnie tuż przed in vitro, w trakcie stymulacji albo po. Pytasz o zmiany, tyłam w każdej ciąży 30 kilogramów. Musiałam ciężko pracować nad powrotem do formy, bo w moim przypadku to nie jest pstryk! – i mam idealną figurę. A dwa tygodnie po urodzeniu Henia musiałam wrócić do pracy w telewizji.
Mówiłaś, że z Heniem było wam ciężej również ze względu na psychikę, na emocje…
Poroniłam dwa razy, w tym bliźniaczą ciążę w 12 tygodniu, taka strata jest niewyobrażalnie kosztowna emocjonalnie. Podczas trzeciej ciąży odczułam też wpływ publicznej dyskusji o in vitro. Atmosfera wokół tej metody powodowała, że coś, co powinno być osobistą decyzją i procedurą medyczną, staje się kwestią publiczną i deklaracją światopoglądową. Chcesz czy nie, bierzesz udział w wojnie, opowiadasz się po jednej ze stron. W dodatku pary wykończone psychicznie, fizycznie, a często też finansowo słyszą, że ich dzieci będą frankensteinami. Umiem radzić sobie z emocjami, ale nawet mnie to obciążało.
Zakłóciło radość z narodzin Henia?
Opóźniło. Kiedy skończył trzy miesiące, wzięliśmy z Radosławem głębszy oddech – uff, nie umrze nagle z niewyjaśnionej przyczyny, rozwija się dobrze. Potem czwarty i piąty miesiąc, obserwowaliśmy, czy jest nadal OK. Wreszcie minęło pół roku i nawet lekarze mówili, że można się nie bać. Pamiętam, jak siedzimy z mężem w samochodzie pod domem, patrzymy na siebie i nagle zaczynam płakać – z ulgi i z radości.
Przy trzecim dziecku wyzbyłaś się perfekcjonizmu?
Częściowo. Henio odmówił jedzenia z piersi. A uznałam, że każde z moich dzieci dostanie ode mnie tyle samo: miłości, czułości, uwagi. Dwóch starszych synów karmiłam piersią, Henia też będę i już! Przez rok odciągałam mleko, żeby mógł jeść pokarm od mamy. Tłumaczyłam sobie, że to dla jego zdrowia, że to najlepsze, co mogę mu dać, ale chyba też chodziło o moje czyste sumienie. My, kobiety, potrafimy sobie życie utrudnić!
Radek od początku wiedział, że jeśli chce mieć z tobą dziecko, potrzebne będzie in vitro?
Oczywiście. I mówił: „Bogu dzięki! Bo bramkarze są w grupie ryzyka”. Żartowaliśmy, że zważywszy na jego rozrywkową przeszłość, fakt, że do tej pory nie ma dzieci, może się wydawać podejrzany. Po badaniach okazało się, że wyniki ma dobre. I odetchnęłam z ulgą.
Dlaczego?
Mnie to nie obcięło kobiecości, ale nie byłam pewna, czy Radosław nie poczułby się mniej męsko.
Twoi synowie wiedzą, że urodzili się dzięki in vitro. Powiedzenie im o tym było trudne?
Jadąc do domu z miasta, mijaliśmy klinikę, w której zostali poczęci. I pewnego razu, bez planu, powiedzieliśmy im – zobaczcie chłopcy, tu pracują lekarze, dzięki którym przyszliście na świat. Stasiek miał wtedy chyba z pięć lat. Tadek był jeszcze malutki. Dopiero za jakiś czas chcieli wiedzieć, o co chodzi. Wyjaśniliśmy, że niektórym rodzicom zajść w ciążę pomaga pan doktor, to im wystarczyło. A później mieli to szczęście, że posłaliśmy ich do szkoły francuskiej. Tam temat in vitro jest obciążony takimi emocjami, jak operacje wyrostka robaczkowego. Teraz najstarszy syn Staś pomaga mi w fundacji, nieraz mówił już na forum, że urodził się dzięki in vitro.
Cały wywiad można przeczytać w październikowym wydaniu Twojego STYL-u.