Kiedy kończyłam pięćdziesiąt lat, miałam wrażenie, że życie w wielu wymiarach jest już za mną. Dwa małżeństwa, każde zakończone rozwodem – oba bolesne i pozostawiające we mnie poczucie porażki. Z perspektywy lat widzę jednak, że to nie tyle moje wybory były błędne, ile moja świadomość siebie – a raczej jej brak. Byłam kobietą, która potrafiła zadbać o dom, o dzieci, o codzienność, ale nigdy nie nauczyłam się dbać o własne potrzeby. Również te najbardziej intymne.
Pierwszy mąż był moją młodzieńczą miłością. Pobraliśmy się szybko, pełni nadziei, że razem zdobędziemy świat. On był ambitny, zawsze krok przede mną – w pracy, w planach, w decyzjach. W sypialni również. A ja? Byłam bardziej widzem, niż uczestniczką. Udawałam, że wszystko jest dobrze, że bliskość wystarczy, że przyjemność to luksus, który nie musi mi się przytrafić. Czasami słyszałam w środku cichy głos: "To chyba powinno wyglądać inaczej". Ale zagłuszałam go, bo bałam się, że jeśli zacznę wymagać więcej, to stracę to, co mam.
Drugie małżeństwo było inne, ale pod pewnymi względami równie puste. Mój drugi mąż był czuły, uważny, lecz zdominowany przez własne kompleksy. Seks stał się dla niego sposobem potwierdzania męskości, a dla mnie – obowiązkiem, którego nie wypadało odmawiać. Nie czułam przyjemności, tylko rezygnację. A jednak trwałam w tym układzie kilka lat, bo wydawało mi się, że to lepsze niż samotność. Tak, wiem jak to brzmi... najgorzej.
Dopiero po kolejnym rozwodzie zaczęłam pytać samą siebie: "Czy ja w ogóle wiem, czym jest prawdziwa bliskość? Czy kiedykolwiek dałam sobie prawo do bycia w centrum?". Odpowiedź była bolesna. Nie. Nie znałam własnego ciała. Nie wiedziałam, czego potrzebuję. Bałam się rozczarować innych, a tym samym skazywałam siebie na życie w cieniu. Przyjaciółka kazała mi obejrzeć film "Powodzenia, Leo Grande" o wdowie, która postanawia dowiedzieć się, czym w ogóle jest namiętność, umawiając się na płatną randkę z młodym mężczyzną. Patrzyłam i płakałam. Bo ta bohaterka, jak ja, nie miała pojęcia o bliskości. Nie znała swojego ciała.
I wtedy pojawił się On – trzeci mężczyzna w moim życiu, choć tym razem nie mąż, a partner. Poznaliśmy się w zupełnie niespodziewanych okolicznościach, na wyjeździe, który miał być jedynie służbowym obowiązkiem. Był inny od wszystkich, których znałam – cierpliwy, uważny, ale też pewny siebie w sposób, który nie przytłaczał, lecz dawał poczucie bezpieczeństwa. Z początku broniłam się przed zaangażowaniem. Miałam przecież swoje lata, doświadczenia, rozczarowania. Mówiłam sobie: "Nie daj się wciągnąć w kolejną historię, bo znowu skończysz z sercem w kawałkach".
A jednak coś się we mnie przełamało. Może dlatego, że on nigdy nie naciskał. Zamiast oczekiwać, słuchał. Zamiast udowadniać, pytał. To było nowe – i zarazem przerażające. Kiedy po raz pierwszy byliśmy razem, poczułam, że czas się zatrzymał. Że nie muszę udawać, że wszystko jest dobrze. Mogłam mówić, co czuję, mogłam milczeć, mogłam się śmiać – i nic nie psuło tej chwili.
I wtedy to się stało. Mój pierwszy orgazm. Po pięćdziesiątce. Do dziś pamiętam ten szok – nie tyle fizyczny, co emocjonalny. Poczułam, że przez całe życie byłam okradana z czegoś fundamentalnego, ale nie przez mężczyzn, lecz przez własne milczenie i brak odwagi, by zawalczyć o siebie. Płakałam, choć nie ze smutku. To były łzy ulgi, odkrycia, że jeszcze nie wszystko stracone.
Przez kolejne miesiące uczyłam się swojego ciała od nowa. To był proces – czasami trudny, czasami pełen niepewności. Ale każdy krok był krokiem ku mnie samej. Zrozumiałam, że seksualność nie kończy się z wiekiem, a wręcz przeciwnie – może rozkwitnąć wtedy, gdy zdejmiemy z siebie presję młodości, wyglądu, perfekcji.
Dziś, mając ponad pięćdziesiąt lat, czuję się bardziej kobietą niż kiedykolwiek wcześniej. Patrzę wstecz na swoje dwa małżeństwa nie z żalem, lecz z wdzięcznością – bo to one nauczyły mnie, jak ważna jest prawda wobec samej siebie. Gdyby nie te doświadczenia, być może nigdy nie miałabym odwagi otworzyć się na to, co przeżywam teraz.
Wiele kobiet w moim wieku nadal milczy. Udaje, że nie potrzebuje przyjemności. Godzi się na półśrodki, bo "tak już musi być". A to nieprawda. Nigdy nie jest za późno, by poznać siebie, by sięgnąć po radość, której nam brakowało. Ja przeżyłam swój pierwszy orgazm po pięćdziesiątce – i zamiast żałować straconych lat, cieszę się, że wreszcie odnalazłam tę część siebie, która przez dekady spała. To nie jest bajka, ale moje życie. Z dramatami, zakrętami, bolesnymi decyzjami. I z dobrym zakończeniem, które sama sobie napisałam – wybierając nie rezygnację, ale odwagę.