Czy te wszystkie hasła o ciałopozytywności są po nic? Spędziłam tydzień na włoskiej plaży i tydzień nad Bałtykiem i... jestem w szoku. Polki są o wiele bardziej wstydliwe i speszone swoją nieidealnością.
Zawsze lubiłam polskie morze, choć wiem, że dla wielu to żart – "Bałtyk to nie wakacje, tylko stan umysłu" mówią znajomi. Ale ja mam do niego sentyment. Te gofry, smażona ryba, nieprzewidywalna pogoda, droga przez wydmy na plażę i krzyk mew budzą we mnie coś znajomego, jakby dzieciństwo nadal mieszkało w tych piaskach. W tym roku znów dałam się namówić. Po jednym tygodniu spędzonym z koleżankami we Włoszech, koło Rimini, zdecydowałam drugą część wakacji spędzić nad polskim morzem. Wynajęłam mały domek w Pobierowie, spakowałam książki, krem z filtrem i parę sukienek. Plan był prosty – odpocząć, popatrzeć na fale, nie myśleć za dużo.
Pierwszego dnia poszłam na plażę dość wcześnie, zanim tłum zaleje wszystko parawanami. Szłam brzegiem morza, w kapeluszu i zwiewnej tunice, obserwując ludzi. To mój mały rytuał – nie śledzę, nie oceniam, tylko patrzę. Kocham patrzeć na ludzi, jak się układają w słońcu, jak rozmawiają, śmieją się, kłócą o miejsce. I wtedy to do mnie dotarło – coś, co zobaczyłam, a raczej… czego nie zobaczyłam.
Ciał. A dokładniej – kobiecych ciał.
Włoszki na plażach Rimini potrafią iść po espresso w klapkach i bikini. Hiszpanki w Walencji z dumą pokazują rozstępy i cellulit, jakby były naturalną ozdobą dorosłości. Holenderki, które spotkałam kiedyś na kempingu we Francji, paradowały nago z taką swobodą, jakby nagość była stanem neutralnym, a nie występkiem. A tutaj – nad naszym polskim morzem – kobiety jakby się chowały.
Siedziały na plażach zawinięte w ręczniki, pareo, narzutki. Nawet gdy było gorąco i nie było żadnego logicznego powodu, by zakrywać ramiona czy uda, coś je powstrzymywało. Przechadzały się po plaży w czarnych kostiumach jednoczęściowych, często z szortami lub tuniką, zakryte prawie od stóp do głów. Jakby ciało było czymś, co trzeba tolerować, a nie świętować. Patrzyłam na nie i czułam coś między smutkiem a irytacją. Bo przecież miały prawo – każda z nich – do tego, żeby być w swoim ciele, jakkolwiek ono wygląda. Ale wyglądało na to, że wiele z nich tego prawa sobie nie przyznaje. Jednocześnie ich partnerzy wygrzewali swoje spore brzuszki w słońcu bez cienia obciachu.
Zaczęłam rozmawiać z sąsiadkami z domków obok. "Nie no, w moim wieku to już nie wypada bikini", "Muszę schudnąć, wtedy może coś bardziej odkrytego założę", "Ty to masz odwagę tak się rozebrać" – słyszałam co chwilę. Jaką odwagę, myślałam? Od kiedy kostium kąpielowy stał się manifestem odwagi?
Miałam na sobie zwykłe bikini. Czarne. Moje ciało – 42 lata, trochę rozstępów po ciąży, trochę luźnej skóry po wahaniu wagi, kilka pieprzyków i blizna po operacji – nie jest doskonałe. Ale ja w końcu przestałam je karać. Nie przesadzam – to była długa droga. Latami uczyłam się nie przepraszać za swój brzuch, za swoje uda, za skórę, która nie jest z katalogu. I właśnie dlatego, kiedy słyszę "ciałopozytywność" odmienianą przez przypadki w mediach, a potem widzę te kobiety skulone pod ręcznikami, to coś mi się w środku nie zgadza.
Gdzie jest ta ciałopozytywność w praktyce? Czy to tylko modne słowo w internecie, hasztag pod zdjęciem fitness influencerki z wypiętym tyłkiem i złotym światłem w tle? Bo tutaj, nad Bałtykiem, na piasku, w słońcu, nie widzę tej odwagi, którą tak chętnie deklarujemy.
Zaczęłam się zastanawiać, kiedy dokładnie uczymy się, że mamy się wstydzić swojego ciała. Czy to w przymierzalni z matką, która kręci głową na nasze odbicie w lustrze? Czy w szkole, gdy chłopak komentuje nasze uda? A może później – gdy widzimy, że tylko pewien typ ciała jest "plażowy"?
Jedna kobieta, około sześćdziesiątki, siedziała kilka leżaków dalej. Miała kolorowy strój, siwe włosy spięte w koczek i książkę w rękach. Bez tuniki, bez szortów. Po prostu – ciało i spokój. Patrzyłam na nią długo. Nie z zazdrością, ale z podziwem. Ona nie wyglądała jak z reklamy. I może właśnie dlatego wyglądała tak dobrze – bo była sobą, bez kalkulowania, bez przeprosin.
Tego dnia poszłam do sklepu i kupiłam sobie nowe bikini. Z wzorem w panterkę. Nigdy nie nosiłam nic tak odważnego, zawsze wybierałam bezpieczne kolory i fasony, które "ukrywają". Ale tego dnia uznałam, że nie mam już czego ukrywać. Nie przed obcymi ludźmi na plaży, nie przed sobą. Założyłam je następnego ranka i szłam brzegiem morza z uniesioną głową. Czy ktoś patrzył? Może. Ale po raz pierwszy od dawna nie obchodziło mnie to.
Bo ciałopozytywność nie zaczyna się od czytania postów i lajkowania zdjęć. Ona zaczyna się wtedy, kiedy przestajesz się chować. Kiedy dajesz sobie prawo do istnienia – nie w wersji poprawionej, nie po "projekcie bikini", nie z milionem filtrów. Tylko tak po prostu. W bikini, w bliznach, w piegach. W słońcu. Na plaży.
I może, jeśli więcej z nas się odważy, to za kilka lat nikt już nie będzie pisał takich tekstów. Bo ciało na plaży będzie czymś oczywistym, nie problemem do rozwiązania.