Żyją w swoim świecie, w kokonie muzyki. W ciągłej podróży, w skupieniu przed wielkim koncertem i niepokoju, czy był inny niż poprzednie. Wirtuozi. Ale są przecież zwykłymi ludźmi. Pytamy więc Rafała Blechacza o życiowe błędy, szybką jazdę samochodem, ulubiony kolor nieba. I dlaczego wrażliwy artysta musi być też twardym biznesmenem?
Twój STYL: To prawda, że jako dziecko chciałeś być organistą?
Rafał Blechacz: Organy były moją pierwszą fascynacją. Kiedy chodziłem z rodzicami do kościoła, uwielbiałem słuchać ich potężnego brzmienia. Zapragnąłem na nich grać. Stąd zainteresowanie muzyką Bacha, od niego wszystko się zaczęło. Potem pojawili się Mozart i Chopin, i uświadomiłem sobie, że muzyka fortepianowa to bajka, do której chcę zajrzeć głębiej i na dłużej. Ale muzyka organowa cały czas mnie kręci. Jest też odskocznią od fortepianu.
Grywasz na organach?
Gdy tylko mam możliwość, na przykład w Nakle, gdzie się urodziłem. Czasem daje się zagrać w miejscach, które zwiedzam, jeśli spotykam ciekawe historyczne instrumenty organowe z epoki baroku lub wcześniejsze.
Trzeba być Rafałem Blechaczem, żeby zostać dopuszczonym do zabytkowych organów. Mówi się, że za chęcią dzieci grania na instrumencie często stoją rodzice. Jak to było u ciebie?
Miałem szczęście, że w domu było pianino – dziadek uczył się na nim grać, wujek, tata. Ja też, ale wyobrażałem sobie, że to organy piszczałkowe. Rysowałem piszczałki i rejestry, które mają organiści. Rodzice zauważyli fascynację i posłali mnie do ogniska muzycznego. Przez rok uczyłem się etiud, ćwiczeniówek, utworów, które rozwijają warsztat. Ognisko szybko okazało się niewystarczające, więc posłali mnie do szkoły muzycznej w Bydgoszczy. Im bardziej wchodziłem w „literaturę fortepianową”, tym bardziej się do fortepianu przekonywałem. A kiedy sięgnąłem po Nokturn H-dur Chopina, uzmysłowiłem sobie, że wolę być pianistą niż organistą.
Rafał Blechacz o dzieciństwie
Kiedy zagrałeś pierwszy utwór Chopina?
Miałem 10 lat. W 1996 roku startowałem w konkursie fortepianowym dla dzieci w Gorzowie i tam obowiązkowym utworem był właśnie nokturn – przygotowałem go do pierwszego etapu. Oprócz tego trzeba było wykonać sonatę Scarlattiego i kilka utworów Bacha.
Sam siebie pilnowałeś, jeśli chodzi o ćwiczenia?
Trochę uwagi dorosłych potrzebowałem, ale nie było sytuacji, żebym powiedział, że nie chcę grać. Nie buntowałem się, nie chciałem iść w inną stronę. Czasem potrzebowałem więcej pobyć na podwórku, ale po dwóch, trzech dniach zabawy tęskniłem za instrumentem. Już w drugiej, trzeciej klasie podstawówki rozumiałem, że gra na fortepianie to coś, co chcę rozwijać.
Często opowieść o dzieciństwie wielkich muzyków to historia o samotniku, który chciałby iść na podwórko do dzieci, ale nie może, bo musi ćwiczyć.
Kiedy szedłem bawić się z kolegami, a wcześniej nie poćwiczyłem, wydawało mi się, że czegoś nie dopełniłem. Dopiero po dwóch, trzech godzinach gry miałem poczucie, że wykonałem, co do mnie należy, i czas na przyjemności. Tak jest do dzisiaj. Zabawa jest fajna, ale od dzieciństwa wiedziałem, że muzyka jest czymś więcej i potrzebuję poświęcić jej wystarczająco dużo czasu na początku dnia.
Masz stałą porę, o której siadasz do fortepianu?
Staram się mieć ustabilizowany rytm, ale nie zawsze się udaje. Trzeba sprostać wymaganiom rynkowym i odpowiadać na wiadomości, ogarniać rzeczywistość. Ale kilka godzin przy instrumencie to jest „zasada dobrego dnia”.
Nie możesz zająć się wyłącznie muzyką?
Niestety. Mam 12 lokalnych menedżerów, którzy działają na poszczególnych rynkach: niemieckim, francuskim, hiszpańskim, ale gdybym przestał się interesować, co robią, przypuszczam, że dzisiaj bym już nie grał. Muszę patrzeć agentom na ręce, taki jest świat. Jeśli nie sprawdzę wszystkiego, nie mogę spokojnie zająć się muzyką. Poczucie, że coś nie idzie, jak powinno, odchorowuję. Dwa lata po wygranym Konkursie Chopinowskim, w 2007 roku postanowiłem, że będę w kontakcie ze wszystkimi menedżerami. To mi zapewnia spokój – wiem, że zaplanowany przeze mnie na 25 października 2027 roku koncert się odbędzie. Bo gdy dostaję gotowy plan na dwa lata do przodu i nie mam nad nim kontroli, pojawiają się wątpliwości, czy występ dojdzie do skutku, czy określony dyrygent będzie obecny, a obiecana orkiestra rzeczywiście zagra. Nie chcę tego.
Nigdy nie czułeś się zmęczony graniem?
Muzyka zawsze była dla mnie ujściem emocji, również trudnych, bolesnych. „Wylewam” uczucia przez dźwięki i dotyk klawiatury. Zawsze mam w sobie siłę, żeby usiąść do instrumentu i stworzyć coś tylko dla siebie i swojego serca. I to za każdym razem przynosi ukojenie. Uświadomiłem też sobie, że po okresie pandemii, po rozmaitych bolesnych doświadczeniach inaczej patrzę na pewne utwory, które grałem kilka lat temu. Jakby otworzyła się nowa brama do świata emocji.
Masz utwory na konkretne stany emocjonalne?
Mam sentyment do mazurków Chopina. To miniatury muzyczne, które w zależności od charakteru zawierają w sobie określoną emocję. Gram je, kiedy jestem w melancholii. W pandemii, kiedy odeszło sporo bliskich mi osób, sięgnąłem po sonatę b-moll. Znałem ją już wcześniej, ale teraz, z powodu trudnych doświadczeń, zobaczyłem ten utwór inaczej. Wszystko, co przeżywamy, w nas pracuje i nadaje określony kierunek interpretacyjny.
Niedawno ukazał się twój kolejny album z utworami Chopina nagrany dla wytwórni Deutsche Grammophon. Co cię urzeka w jego muzyce?
Dla mnie to unikatowe połączenie poetyckości i harmonii. U niego wszystko jest zrównoważone – rytmika, kolorystyka, dynamika. Nic nie przeważa, wszystko współgra w takich proporcjach, że jakakolwiek zmiana zaburzyłaby strukturę. Jak u Bacha – zmiana jednej nutki zepsułaby wszystko. Przez to muzyka Chopina jest doskonała. Matematyczna, ale też poetycka. Może dlatego tak przyciąga i jest rozpoznawalna. Nawet dla kogoś, kto nie jest obeznany w muzyce klasycznej. Na tym chyba polega największy geniusz tego kompozytora.
Jest twoim ukochanym twórcą?
Teraz tak, choć nie od początku byłem tego świadomy. Zaczynałem od Bacha, potem był czas Mozarta, Beethovena i Haydna, ale kiedy zacząłem grać więcej Chopina, uświadomiłem sobie, że to najwłaściwszy język, dzięki któremu chyba najpełniej mogę się wypowiedzieć. I tak jest do dzisiaj.
Zastanawiam się, jak pogodzić oparty na konkurencji świat konkursów pianistycznych, które wymagają odporności psychicznej, z wrażliwością potrzebną, żeby pięknie grać.
Rzeczywiście, jest presja, zwłaszcza u polskich muzyków, którzy biorą udział w Konkursie Chopinowskim. Przekonywałem sam siebie, że mamy na świecie wiele innych konkursów, po których też można prowadzić międzynarodową karierę i działalność koncertową. To mi pomogło przygotować program na Konkurs Chopinowski w 2005 roku. Pomyślałem, że jeśli nie pójdzie dobrze, mogę próbować sił w konkursie Van Cliburna w Teksasie albo Rubinsteina w Tel Awiwie i to zdjęło ze mnie trochę stresu. A że stało się tak, jak się stało, to Chopinowski stał się moją wejściówką na sale koncertowe świata. Dzielenie się pięknem muzyki z ludźmi zawsze było moim marzeniem.
Doświadczenie konkursu jest tak silne, że się o nim cały czas pamięta? A może nie chce się go wspominać?
Kiedy dzisiaj jakiś pianista gra ostatnie dwie strony koncertu e-moll Chopina, przypomina mi się finał, mój ostatni pasaż i oklaski, które zerwały się jeszcze przed zakończeniem orkiestry. Piękne chwile. Nie chcę od nich uciekać, wolę je zachować w sercu.
Jak wygląda życie w trakcie konkursu, który przecież trwa trzy tygodnie?
Każdy uczestnik ma inną strategię. Ja na podstawie doświadczeń i konkursu w Hamamatsu w 2003 roku w Japonii zrozumiałem, że lepiej nie sugerować się innymi pianistami i ich interpretacjami, a skupić się na sobie. Zdecydowałem, że nie będę słuchał uczestników, tylko całkowicie oddam się swojej interpretacji i pomysłom, nad którymi pracowałem przez ostatnie lata. Ten sposób się sprawdził. Nie słuchałem radia, nie oglądałem telewizji, nie czytałem gazet. Nie nurzałem się w konkursowej atmosferze. Między kolejnymi etapami wracałem do domu pod Bydgoszczą, miałem kilka dni na relaks i ćwiczenia. Niestety po wygranej nie udało mi się utrzymać tej dyscypliny – zbyt wielu ludzi chciało wykorzystać mój sukces dla siebie. A ja nie wiedziałem, jak się zachować. Dopiero po dwóch latach udało mi się wypracować strategię, która sprawdza się teraz, w dalszych sezonach koncertowych.
Jak wygląda pokonkursowe tornado?
Świat rzuca się na laureata, każdy chce mieć go u siebie. Od razu. Organizatorzy koncertów, dyrektorzy filharmonii, festiwali... A ponieważ Konkurs Chopinowski jest znany na całym świecie, chodzi o światowy rynek muzyczny. Nie miałem rozeznania, która oferta może poczekać, a którą trzeba przyjąć od razu, żeby dobrze ułożyć przyszłość. Pomógł mi Krystian Zimerman (zwycięzca IX konkursu Fryderyka Chopina – red.), ale też inni laureaci sprzed lat, którzy już mieli doświadczenie. Skorzystałem z rad i wypracowałem sposób, który okazał się słuszny.
Wydajesz się osobą metodyczną, wszystko masz zaplanowane, strategie wypracowane…
Ale to wymaga czasu i popełnienia kilku błędów, by ich później nie powtarzać.
Co dzisiaj rozegrałbyś inaczej?
Nie ruszyłbym od razu w tournée, tylko poprosił, a może nawet zażądał dwóch miesięcy odpoczynku. Wtedy to wydawało się niemożliwe. Musiałem wsiąść w samochód i objechać najważniejsze sale koncertowe w kraju. Byłem wyczerpany konkursem, przygotowaniami, a od razu miałem grać koncerty z napięciem i presją, bo oczekiwania publiczności były duże. Starałem się sprostać, a nie wiem, czy po tak intensywnym czasie jest to do zrobienia.
Ale pozwoliliby ci na dwa miesiące odpoczynku?
Gdybym zareagował szybko, stanowczo i kategorycznie, pewnie tak. Ale byłem trochę przestraszony tym, co się wokół mnie działo, a niektórzy ludzie takie sytuacje wykorzystują.
Gdzie dzisiaj szukasz relaksu?
We Włoszech. Gdy mam wszystkiego dosyć, wsiadam w samolot i lecę tam na dwa, trzy tygodnie. Mam kontakt z włoską sztuką, przyrodą. Vladimir Horowitz (amerykański pianista rosyjskiego pochodzenia – red.) mówił, że artysta ma dwie ojczyzny – kraj, w którym się urodził, i Włochy. Italia jest dla nas, artystów, miejscem, do którego uciekamy nabrać energii do dalszej pracy.
Dlaczego akurat tam?
Ktoś mi kiedyś powiedział, że kolor nieba we Włoszech jest inny. W końcu to zauważyłem – niebo jest jaśniejsze, lżejsze i to ma przełożenie na dźwięk. Kiedy pracowałem nad sonatą Debussy’ego i byłem akurat tam, miałem wrażenie, że gram lżej. To nie do końca uchwytne rzeczy, ale w dłuższej perspektywie mają znaczenie. Kolor nieba, przyroda, przejście się po rzymskiej ulicy – to wszystko wpływa na interpretacje. Czuję, że Włochy korzystnie działają na moją muzykę.
Kiedy patrzę na stalowy kolor polskiego nieba przez większą część roku, zaczynam rozumieć. Nie chciałeś tam zamieszkać?
Myślałem o tym. Ale problemem są niekorzystne podatki. Lepsza pod tym względem byłaby Szwajcaria, np. odcinek na granicy z Włochami, choć tam jest drogo. Ale gdy gram koncerty w Paryżu lub Mediolanie, mogę te odległości pokonać samochodem.
Słyszałam, że lubisz jeździć autem.
Bardzo. W dodatku szybko. Ale niedawno miałem wypadek i nieco zwolniłem. Lubię wracać po koncercie samochodem, to relaks. Mam w sobie dużo emocji, a kiedy wsiadam do auta, uspokajam się – muszę być tu i teraz, na drodze, nie mogę się rozpraszać, by nie stanowić zagrożenia dla innych. Odpowiedzialność każe mi zostawić to, co było, na scenie. Kiedy po trzech, czerech godzinach dojeżdżam do następnego miasta, stoję przed nowym zadaniem i nie ma sensu rozpamiętywać tego, co było.
Słuchasz muzyki w samochodzie?
Słucham radia, niekoniecznie muzyki klasycznej, bo ona mnie za bardzo wciąga. Kilka razy okazało się to niebezpieczne, bo się zasłuchałem, jechałem za szybko i nawet tego nie zauważyłem. Pop albo jazz są odprężeniem. Czasem słucham swoich nagrań, które muszę zaakceptować. Bo każdy utwór nagrywam kilkakrotnie, a potem muszę wybrać wersję, która najbardziej mi odpowiada. Często robię to właśnie w samochodzie, bo słuchanie w słuchawkach sprawia, że zaczynam za bardzo analizować dźwięk, a gubię całość – muzyczną narrację, frazę.
Z ilu wersji musisz wybrać jedną?
Kiedyś nagrywałem kilkadziesiąt wersji jednego utworu, więc kiedy wychodziłem ze studia po nagrywaniu płyty, miałem 300, 400 wersji do przesłuchania.
Brzmi jak koszmar!
Rzeczywiście, to niekoniecznie dobra droga. Na szczęście z czasem stałem się bardziej leniwy i nagrywałem coraz mniej wersji. Teraz jest ich kilka, czasem kilkanaście. Kiedy wychodzę ze studia, mam niewiele ponad sto do przesłuchania. Niby dużo, ale da się w tydzień czy dwa ogarnąć. Wersje bardzo się od siebie nie różnią, ale jeśli nagra się ich za dużo, łatwo zgubić tę najlepszą.
Oprócz grania wciąga cię filozofia…
W szkole średniej miałem superpolonistkę, ciekawie opowiadała o każdej epoce od strony filozofii właśnie. Szukałem odpowiedzi na klasyczne pytania – skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy, po co żyjemy. Zacząłem zgłębiać literaturę, ale potem wciągnęły mnie przygotowania do konkursu. Wróciłem do tego w 2009 roku, kiedy mój kalendarz się uspokoił. Zacząłem studia filozoficzne i mogłem jeszcze głębiej wejść w tematy, które mnie fascynowały od lat. Skoncentrowałem się na filozofii muzyki, wartościach estetycznych i etycznych w niej, roli metafizyki. To wszystko jest w muzyce Chopina i Bacha, te wartości otwierają nas na duchowość, głębię, której tak do końca na co dzień sobie nie uświadamiamy. Ale ona jest i w końcu każdy człowiek stanie przed tą tajemnicą. Te kwestie mnie fascynują i otwierają mnie w muzyce na coś nieuchwytnego, ulotnego. Dlatego mówię, że przez dźwięki mogę wypowiedzieć więcej niż słowami. Filozofia nadaje mojej muzyce nową jakość.
Ile grasz koncertów rocznie?
Około 60. To nie jest bardzo dużo, ale dzięki temu mogę mieszkać zarówno w Polsce, jak i za granicą. W Berlinie mam zarezerwowane dla siebie dwa fortepiany, tak samo w Paryżu. W Japonii i w ogóle w Azji też czekają na mnie dobrze przygotowane instrumenty. W każdym kraju jest publiczność, przyjaciele, znajomi. Dla mnie podróże są powrotami do ulubionych ludzi i miejsc, czekam na nie i je przeżywam.
Twój instrument zawsze musi brzmieć w określony sposób. Jak to osiągnąć?
Mam dwóch zaufanych stroicieli – Jarka Bednarskiego z warszawskiej Filharmonii Narodowej i Michela Brandjesa z Amsterdamu. Oni wiedzą, jak przygotowywać fortepiany do moich nagrań i koncertów. Innym nie ufam.
Czyli jak grasz w Japonii, któryś z nich musi z tobą polecieć?
Tak. Choć w czasie ostatniego tournée dopuściłem do fortepianu innego stroiciela, powiedziałem mu, co i jak ma przygotować, i muszę przyznać, że się sprawdził. Skrupulatnie zapisał ustawienia, intonację młotków, regulację klawiatury i kiedy po trzech latach pandemii wróciłem do sali koncertowej w Tokio, fortepian był ustawiony tak samo jak za pierwszym razem. Coś takiego rzadko się zdarza!