Była symbolem seksu w latach 90., ale niewiele sobie z tego robiła. Renata Dancewicz, najbardziej wyzwolona polska aktorka i bohaterka lipcowego wydania magazynu PANI, żyje na własnych zasadach, a za luksus uważa posiadanie wolnego czasu.
Spis treści
PANI: W kinie można panią zobaczyć w epizodach i tylko co jakiś czas. Ale gra pani od ponad 20 lat w telenoweli „Na Wspólnej”. To pani wystarcza?
RENATA DANCEWICZ: Ja nie jestem fanatyczną aktorką. Nigdy nie miałam wielkich ambicji związanych z zawodem ani nie byłam przekonana o swoim talencie. Nie mam poczucia, że muszę grać wszystkie role i ciągle mi mało. Uważam, że sukcesem jest utrzymywanie się ze swojego zawodu. A luksusem - posiadanie wolnego czasu. W „Na Wspólnej” gram rzeczywiście długo i to ma swoje zalety. Widzowie, o czym dowiaduję się, kiedy jeżdżę po Polsce z przedstawieniami teatralnymi, przywiązują się do tych bohaterów. Czasem widzami „Na Wspólnej” okazują się osoby, po których wcale bym się tego nie spodziewała. Podejrzewam, bo sama ich nie oglądam, że takie seriale spełniają ważną funkcję, skoro po tylu latach nadal mają oddanych widzów.
Nie tylko jako aktorka nie ma pani przymusu obecności. Nie ma pani też w social mediach.
Nigdy nie odczuwałam owczego pędu i chętnie podważam powszechne opinie czy ustalone zasady. Ludzie mają różne potrzeby i nie zamierzam z tym dyskutować, ale social media zawsze wydawały mi się dziwne. Nie mam potrzeby epatowania swoją prywatnością czy szukania akceptacji mierzonej w lajkach. Jestem zadowolona ze swojego życia. Wiele osób zapomina, że ten wyreżyserowany obraz zazwyczaj nie ma wiele wspólnego z prawdą, a znajomi na Facebooku nie są naszymi przyjaciółmi. Czasem obserwuję to popisywanie się i myślę, że szczególnie w Polsce mamy tendencję do polerowania na wysoki połysk naszego okna wystawowego, które z zapleczem nie ma nic wspólnego.
Żyjemy w kulturze przesiąkniętej przekonaniem, że młodość jest najlepsza. Jaki pani ma stosunek do swojej dojrzałości?
Bycie młodym jest urocze, ale męczące. Więc traktuję dojrzałość dość spokojnie. Nie ma co prężyć firan i pudrować trupa - ludzie się rodzą, dojrzewają, starzeją, a potem umierają. Chociaż nasza gwarancja przydatności do spożycia się wydłuża. Dawny wiek balzakowski, czyli po trzydziestce, jest dzisiaj już całkiem nieaktualny. Chociaż kiedy miałam 20 lat, pięćdziesięciolatka wydawała mi się starszą panią – do widzenia, pociąg odjechał, co ona może mieć za historię. (śmiech) Tymczasem ja, jak pewnie większość osób w dojrzałym wieku, czuję ciągłość ze sobą, kiedy miałam 18 lat i nawet czasami jestem niemile zaskoczona, że tak wyglądam. Że jestem grubsza, że mi się marszczy i że jestem coraz bardziej podobna do swojej mamy. Każdy chciałby być młodszy, szczuplejszy czy fajniejszy, ale trzeba się cieszyć tym, co jest.
Na początku kariery była pani postrzegana przez pryzmat swojej seksualności. Piersi Renaty Dancewicz właściwie stanowiły sprawę narodową. Przeszkadzało to pani?
Po pierwsze, chcę powiedzieć, że seksualność jest bardzo ważna, nie do przecenienia. I trzeba ją pielęgnować. Natomiast lata 90. charakteryzowały się tym, że film bez rozebranej laski właściwie się nie liczył. To, że akurat mój biust nabrał znaczenia, to zasługa Kazia Kutza i jego filmu „Pułkownik Kwiatkowski”. Scena, w której Marek Kondrat płacze na mój widok, była bardzo piękna i może dlatego tak zadziałała. Może znaczenie miał też film Janusza Majewskiego „Diabelska edukacja”, w którym również wystąpiłam z Markiem. Tylko że wszyscy się wtedy rozbierali i byłam zdziwiona, że akurat na mnie to całe zainteresowanie się skupiło. Inne aktorki też miały atrakcyjne biusty.
Postrzeganie jako symbolu seksu pani zaszkodziło?
Mnie samej trudno było w to uwierzyć i nigdy nie dałam się przekonać, że to ma znaczenie. Jeżeli ktoś cię ocenia tylko przez pryzmat wyglądu, to jego problem. Nie chciało mi się z tym walczyć, miałam to gdzieś. Ale na pewno definiowanie wyłącznie w kontekście ciała, jako obiekt seksualny, jest dla kobiet ograniczające i niesprawiedliwe. Nie zależało mi jednak tak bardzo na karierze aktorskiej i wiedziałam, że to nie jestem cała ja, więc nie przejmowałam się zbytnio. Czerpałam też z tego jakieś korzyści – dostawałam pracę, w końcu od 20. roku życia sama się utrzymuję. Możliwe, że ten element wizerunku wpłynął ostatecznie na kształt mojej kariery. Ale taka sytuacja coś daje i coś odbiera.
W programie „Wieczór z wampirem” z 1998 roku deklarowała pani, że nie nosi biustonosza i nadal tak jest.
Czasami noszę. Ale wszystkie doskonale wiemy, że stanik trochę pomaga i trochę pęta. To w końcu pozostałość gorsetu. Im jestem starsza, tym mniej lubię biustonosze. Choć czasami - jak podczas ćwiczeń czy biegania - utrzymanie w ryzach żywiołu się przydaje. Poza tym ostatnio czytałam, że jak się chodzi bez biustonosza, piersi są w lepszej kondycji. Dla mnie wygoda jest najważniejsza. Choć oczywiście, są momenty, kiedy człowiek chce się wystroić i czuć wyjątkowo. Podobnie jest z butami na obcasach, które są fajne, poprawiają proporcje, ale wymagają wysiłku. Dlatego najczęściej wybieram buty na platformie. Dokonywania cudów akrobacji na szpilkach i ze ściśniętymi paluszkami nigdy nie lubiłam. Mogę zrobić trochę, żeby lepiej wyglądać, ale tak, żeby się nie umęczyć. I przede wszystkim dla siebie, a nie dla kogoś. Trzeba być egoistką.
Określenie „matka Polka” nie powstało bez przyczyny. Byłyśmy przez pokolenia wychowywane do poświęcania się. Pani zdaje się nigdy nie była matką Polką?
W 2003 roku, będąc jeszcze w ciąży, udzieliłam wywiadu, w którym powiedziałam to, pod czym dzisiaj mogę się podpisać, że nie zamierzam zmieniać swojego życia z powodu dziecka. Potem ktoś mi pokazał komentarze. Rozpętała się burza. Czytelnicy pisali, że jestem wyrodną matką, współczują mojemu dziecku, że będzie podrzucane obcym i po co właściwie ja się rozmnażam. Oraz, co najważniejsze, że jestem właśnie egoistką.
Co, pani zdaniem, jest w wychowaniu najważniejsze?
Żeby maksymalnie ograniczyć szkody, które można wyrządzić dziecku i sobie. Trzeba się starać, ale jednocześnie pamiętać, że nie wszystko od nas zależy. Nie ma co przypisywać sobie roli boga i demiurga, bo to jest szkodliwe także dla nas. W życiu nie ma tak, żeby wszystko się udawało, więc nadmierna identyfikacja ze wszystkim, co spotyka nasze dziecko, może być naprawdę trudna do uniesienia. Powiedziałabym, że mam niezobowiązujący stosunek do macierzyństwa. Kocham swojego syna Jurka, dzisiaj 22-latka, ale nigdy nie chciałam mieć dzieci. Co nie znaczy, że nie potrafiłam kochać czy troszczyć się o kogoś. Ale nie zgadzam się z twierdzeniem, że dzieci całkowicie wywracają życie do góry nogami.
Może na początku.
Wtedy na jakiś czas zmienia się tryb życia. Sama byłam przez pierwsze trzy miesiące przekonana, że moje życie się skończyło. Jestem już tylko karmicielką i koniec. Co było straszne. Ale z czasem wszystko wraca do normy. Kiedy Jurek skończył siedem miesięcy, wyjechałam z przyjaciółką do Tajlandii, żeby odetchnąć i zobaczyć świat z innej perspektywy. Mam wrażenie, że dość szybko z moim synem nauczyliśmy się siebie i dobrze funkcjonujemy do dzisiaj. Od początku zabieraliśmy go z partnerem na wyjazdy i turnieje brydżowe, bo jestem zapaloną brydżystką. Zresztą gry w karty nauczyła mnie babcia, gdy miałam siedem lat. To taka nasza rodzinna tradycja. Jurek jakoś wplątał się w nasz świat, bo tak powinno być. To nie my się musimy dostosowywać, tylko dziecko musi znaleźć miejsce w świecie, w którym się urodziło. Tak się uczy, bo przecież nie wychowujemy przez mówienie, tylko przez wspólne doświadczanie. Jeśli to, co mówimy i co robimy, znacznie się różni, powstaje szczelina - miejsce na hipokryzję.
Oboje z partnerem mieliście takie podejście do wychowania?
Zdarzały nam się różnice zdań. Czasem się sprzeczaliśmy, bo ojciec Jurka miał do mnie pretensje, że nie staję bezwzględnie po jego stronie. Twierdził, że rodzice muszą trzymać wspólny front. Oczywiście, jak dziecko wchodzi do piekarnika, to muszą mieć spójny pogląd. Ale kiedy już zaczyna być podobne do ludzi i pojawiają się różni - ce w opiniach i dyskusje, to moim zdaniem każdy ma prawo do odrębnej opinii. Mówiłam mu: „Człowieku, kompromituj się na własny rachunek. Jeżeli robisz coś, co mi się nie podoba, to niech dziecko przynajmniej wierzy, że chociaż jedno z rodziców jest rozsądne”. I nie wymagałam, żeby mnie zawsze popierał. A potem przeczytałam wywiad z prof. Jerzym Vetulanim i cytowałam go z satysfakcją. Według profesora, gdyby natura chciała, żeby rodzice mówili jednym głosem, to byłby tylko jeden. Jest ich dwoje, żeby dziecko poznawało różne aspekty dyplomacji, intrygowania, kompromisu. U ojca można załatwić jedno, a u matki drugie.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu PANI.