Teoretycznie w pewnym wieku powinniśmy być przygotowani na śmierć rodzica. I umieć sobie z nią poradzić. W praktyce strata mamy czy taty bywa wielką traumą. Dlaczego tak się dzieje? Czy jeszcze za ich życia możemy zrobić coś, by było nam potem lżej? Rozmawiamy z psychoterapeutką.
PANI: Jak często zgłaszają się do psychologa czy psychoterapeuty dorośli, którzy cierpią po śmierci rodziców?
Zofia Milska-Wrzosińska: Nie jest to częste zgłoszenie, w każdym razie nie bezpośrednio po stracie matki lub ojca. Częściej pacjenci przychodzą po kilku latach w innej sprawie i wtedy okazuje się, że to, co im doskwiera, ma związek z nieprzepracowaną żałobą. Po śmierci rodziców nie dopuścili do siebie uczuć, rana się nie zabliźniła, ale nie są tego świadomi. Czują niejasny dla nich samych smutek czy brak. Albo odkrywają to przy innej okazji. Pacjentka zgłasza się, bo czuje się samotna w swoim małżeństwie. Na konsultacji odkrywa, że ten stan się nasilił, gdy kilka lat temu umierał ojciec, a mąż nie dał jej takiego wsparcia, jakiego oczekiwała. Pacjentka nie ma już bliskiego mężczyzny – tata zmarł, a z mężem oddalili się od siebie. Nie widziała jednak tego powiązania, śmierć rodziców jest przecież traktowana jako naturalna kolej rzeczy.
I powinniśmy sobie z nią poradzić lepiej niż np. ze stratą partnera?
Mamy prawo do opłakania rodzica. Ale założenie, że szybciej pozbieramy się po śmierci rodziców niż wtedy, gdy umiera nam partner, jest zrozumiałe. W toku rozwoju emocjonalnego przygotowujemy się, na ogół nieświadomie, na wiele wydarzeń, które mogą nas spotkać. Widzimy, że nasi rodzice i inni bliscy tracą swoich rodziców, słabną, starzeją się. Uczymy się tej naturalnej kolei rzeczy. Amerykańska psychoanalityczka Judith Viorst napisała książkę „To, co musimy utracić”. Przypomina, że w ciągu życia wiele tracimy, i tak być musi. Tracimy dzieciństwo, bo dorastamy, tracimy idealny obraz rodziców, bo uświadamiamy sobie ich niedoskonałość, tracimy nasze małe dzieci, bo rosną i nieodwracalnie się zmieniają, potem tracimy młodość, często stopniowo sprawność, siłę, urodę i zdrowie, słabną nasze możliwości zawodowe. Jesteśmy wyposażeni w umiejętność znoszenia pewnej dozy bólu związanej ze stratą, którą, sprawiedliwie czy nie, uważa się w danej kulturze za naturalną. Otoczenie będzie nam bardziej współczuło, gdy straciliśmy dziecko czy trzydziestoletniego ojca naszych dzieci niż 70-letnią matkę.
Może więc ci, którzy szczególnie ciężko znoszą śmierć matki bądź ojca, nie są dość dojrzali emocjonalnie?
A co to znaczy, że „ciężko znoszą”? Trudno o obiektywne kryteria - jak długo wolno nam płakać i czuć pustkę po nagłym odejściu mamy albo ile razy dziennie ma prawo ścisnąć nam się serce, kiedy powraca myśl, że nie pożegnaliśmy się z tatą, gdy umierał w szpitalu na covid? Spróbujmy jednak określić to w przybliżeniu. Jeśli ktoś mówi: „Nie wiem, jak ja to udźwignę”, płacze, ma trudności ze snem, ale nie przestaje opiekować się swoimi małymi dziećmi, nie porzuca pracy, przyjmuje pomoc ze strony bliskich, to zapewne jest to reakcja w granicach normy. Jeśli jednak przez kilka miesięcy nie możemy spać, nie jemy, unikamy ludzi, nie rozmawiamy z partnerem, ciągle płaczemy czy pijemy butelkę wina dziennie, to niszczymy własne życie, nasza reakcja jest destrukcyjna. Czasem używane jest określenie „żałoba patologiczna”. Oznacza to nie tyle niedojrzałość, ile znak, że coś między nami a rodzicami nie zostało rozwiązane. Często towarzyszy odejściu rodzica, który stosował przemoc, nadmiernie wiązał ze sobą dziecko, opuszczał je, był agresywnie krytyczny.
Dlaczego wtedy żałoba jest trudniejsza?
Bo wraz ze śmiercią takiego ojca czy matki musimy porzucić złudzenie, że tę relację uda się jeszcze naprawić. Martha Stark, amerykańska psychoanalityczka, wprowadziła termin „nieustępliwa nadzieja”. Na ogół nadzieja kojarzy nam się pozytywnie, ale w tym przypadku jest okrutnym złudzeniem. Liczymy, że wreszcie dostaniemy od rodziców to, czego nigdy nam nie dali. Jeśli bardzo krytyczna matka nigdy nie chwali swojego dziecka, to kiedy ono dorośnie, będzie ciągle czekać na słowa: „Jestem z ciebie taka dumna”. A matka nic takiego nie powiedziała, nawet na łożu śmierci narzekała, że syn nie zarabia dość pieniędzy, żeby sam ordynator się nią zajął, a koniec końców umarła. Teraz jej dziecko, choćby i 50-letnie, musi się zmierzyć z tym, że nie ma nadziei, nigdy nie zostanie przez nią docenione. Im zdrowsza relacja rodzic - dziecko, tym zdrowiej przebiega żałoba. Jeżeli było dużo trudnych uczuć, np. wpędzania w poczucie winy, jest nam ciężej. Na przykład ojciec wypominał córce: „Ty się mną nie zajmujesz, dzieci mojego brata dbają o niego lepiej niż ty o mnie”. Po jego śmierci pojawią się pytania: „Może za mało zrobiłam? Może powinnam była bardziej się o niego zatroszczyć? Jeździć do niego codziennie, gotować i sprzątać, bo on przecież koło siebie nic nie umiał zrobić?”.
Znam osoby, które po śmierci ojców odczuły ulgę. Ci ojcowie byli agresywni, pili.
To dotyczy też matek. A zdarza się, gdy ktoś tej nieustępliwej nadziei pozwolił sobie nie mieć. Gdy uznał jeszcze za życia rodzica, że nic już od niego nie dostanie, że nie ma na to wpływu. Osoby, o których pani mówi, widziały rodziców takimi, jakimi byli. Nie miały złudzeń. Alkoholicy bywają obciążający również dla dorosłych dzieci, może np. pojawiają się bez zaproszenia, oczywiście pijani, na ważnych uroczystościach, domagają się pomocy czy pieniędzy, straszą samobójstwem. Wzbudzają w swoich dorosłych dzieciach złość, żal i wstyd. To zrozumiałe, że po ich odejściu można poczuć ulgę.
Na jakie emocje należy się więc przygotować? Bo, jak widać, smutek to nie wszystko.
Czasem znaczenie mają drobiazgi. Na przykład czujemy się zranieni, bo mama zawsze mówiła, że ten stolik rokoko będzie dla nas, po czym się okazuje, że zapisała go kuzynce. Wtedy rośnie w nas poczucie krzywdy, zastanawiamy się: „Może mama mnie nie kochała tak, jak mówiła... Bywa, że gdy umiera rodzic, rodzeństwo zaczyna walczyć o majątek, i pojawia się myśl: „Gdyby tata naprawdę o nas dbał, załatwiłby wszystko tak, żeby nie było awantury”.
Czujemy więc złość.
Czujemy ją też dlatego, że rodzic nas zostawił. Nie chciał się badać, czyli nieodpowiedzialnie się zachował, a przecież wiedział, że był dla nas taki ważny, tyle jeszcze można było razem zrobić. To też reakcja w granicach normy.
A może generalnie nie jest tak łatwo pożegnać rodziców, mimo że powinniśmy być na to przygotowani, bo przecież ich naprawdę nie da się zastąpić. Oczywiście żadnego człowieka nie da się zastąpić innym, niemniej możemy np. ponownie wyjść za mąż. A drugiej matki nie będziemy mieli.
Czasem ludzie mówią po śmierci rodziców: „Teraz nic mnie już nie oddala od śmierci”. Dopóki żyli rodzice, „dzielili” mnie od śmierci. A teraz śmierć znalazła się dużo bliżej mnie. I nie jestem już dla nikogo dzieckiem. Użyła pani wcześniej słowa „dojrzałość”. Miarą emocjonalnej dojrzałości jest to, czy potrafię poradzić sobie z tym, że dla nikogo nie jestem już dzieckiem. Bo rodzice czasem umieją w nas dostrzec małego syneczka czy córeczkę, nawet gdy jesteśmy już dojrzali. Mówią: „A pamiętasz, jak miałaś trzy latka i zgubiłaś się na plaży? Wariowaliśmy, szukaliśmy cię wszędzie”. Gdy umrą, nie będzie już świadków całego naszego życia. Ale jeśli w naszej relacji wszystko przebiegało dobrze (czy raczej „dość dobrze”, jak by powiedział wybitny psychoterapeuta i zarazem pediatra Donald Winnicott), poradzimy sobie z tym. Bo wcześniej przecież powinna była nastąpić separacja – wyprowadziliśmy się z domu, zaczęliśmy na siebie zarabiać, związaliśmy się emocjonalnie z ludźmi spoza naszej rodziny. Jeśli tak się nie stało, to znaczy, że mieliśmy tzw. trudności separacyjne wskutek błędów w postępowaniu rodziców. Dobry rodzic nie oplątuje dziecka tysiącem trudnych do zerwania nitek. Nie domaga się codziennych rozmów telefonicznych, podczas których syn musi wysłuchać, co mamę bolało, co ugotowała i co powiedziała jej sąsiadka. Trafiła do mnie kiedyś 70-letnia pacjentka, która straciła 93-letnią matkę. Była od niej skrajnie uzależniona. Nie miała własnego życia, bo matka oczekiwała, że będzie zawsze do jej dyspozycji. Gdy matka umarła, zresztą nawet wtedy terroryzując córkę i wpędzając w poczucie winy (twierdziła, że jej stan zdrowia się pogorszył, bo córka umieściła ją w szpitalu), pacjentka miała głęboką depresję. Nie mogła znieść separacji psychicznej ani nawet fizycznej, bo całe życie mieszkała z matką. U dorosłej osoby rodzice nie powinni być w centrum świata emocjonalnego. Jeżeli całe życie oprzemy na rodzicach i nie zbudujemy nic własnego, oddzielnego, to po ich śmierci poczujemy się zagubieni w pustce.
Czy łatwiej jest uporać się z żałobą, gdy rodzic odszedł po długiej chorobie, czy wtedy, gdy tracimy go niespodziewanie?
Każda tych sytuacji wywołuje w nas uczucia ambiwalentne. Jeżeli umiemy spojrzeć z kilku perspektyw, to wprawdzie na niespodziewaną śmierć reagujemy uczuciami rozpaczy i opuszczenia, ale myślimy też: „On by pewnie tak wolał, bo nie cierpiał, nie doczekał czasu, gdy stałby się niedołężny”. A jeśli ktoś choruje długo, jest nam trudno na to patrzeć, czujemy się też obciążeni opieką. Gdy do tego mamy do czynienia ze zmianami miażdżycowymi czy chorobą Alzheimera, obcujemy z zupełnie inną osobą niż ta, którą znaliśmy. To była najbardziej kochająca matka na świecie, a teraz to agresywna kobieta, która oskarża nas przed wszystkimi, że ją bijemy i okradamy. Straciliśmy ją, choć przecież jeszcze nie umarła. Ale za to dostaliśmy czas na psychiczne rozstawanie się z nią.
Czy ważne jest pożegnanie?
Tak, ale czasem nieustępliwa nadzieja powoduje rozczarowanie. Liczymy, że na łożu śmierci ojciec wreszcie powie, że nas kochał, albo przeprosi za krzywdy. Tak się jednak na ogół w prawdziwym życiu nie dzieje.
Przyjmuje się, że żałoba ma pięć etapów: zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja, akceptacja. Jednak dr Leon Windscheid pisze w swojej bestsellerowej książce „Po co ci emocje”, że żałoba nie dzieli się na żadne etapy. To raczej nieprzewidywalne wahania nastroju. Ma rację?
Jestem sceptyczna wobec prób ujmowania uczuć w schematy. To, co czujemy, zależy od wielu czynników – jakości relacji, oparcia w bliskich, tego, czy spodziewaliśmy się śmierci. Gdy osoba zmarła była nam bardzo bliska, może pojawić się zaprzeczenie. Myślimy: „To niemożliwe, że tata zmarł, to pomyłka, zaraz się wyjaśni”. Mówiłyśmy już, że normalna jest złość na zmarłego. Ale to nie znaczy, że te uczucia pojawią się w określonej kolejności ani że u każdego. Dramatem podczas pandemii była niemożność przebywania z kimś, kto umierał w szpitalu. Bliscy tych zmarłych przeżywali wiele emocji z tym związanych, przede wszystkim poczucia winy, ale też złości na świat. Zadręczali się myślami typu: „Nie wiem, czy mama rozumiała, że nie mogę się z nią zobaczyć. Może uważała, że nie chcę?”. Inne zjawisko, też nie wszystkich dotyczące, to próba zachowania więzi ze zmarłym rodzicem poprzez dostosowanie się po jego śmierci do tego, czego życzył sobie dla nas przez całe życie. Buntowaliśmy się wobec nich, a gdy umarli, stali się dla nas autorytetami, czasem nawet zawodowo zaczęliśmy robić to, do czego nas nieskutecznie zachęcali.
Jak duże wsparcie jesteśmy winni temu drugiemu rodzicowi, który wciąż żyje? I też jest w żałobie?
Zabrzmi to bezdusznie, ale nic nie jesteśmy winni. Możemy ułatwić mu przechodzenie przez żałobę, pomóc, gdy czegoś nie umie zrobić, np. nigdy nic sobie nie ugotował, nie płacił sam rachunków. Ale czym innym jest wsparcie, a czym innym wypełnianie pustki w życiu mamy czy taty. Po pierwsze, jej się nie da wypełnić, po drugie, to nie jest zadanie dziecka. Dość dobry rodzic nie oczekuje, że dziecko z nim zamieszka, bo on czuje się samotny. Jeśli rodzic wymaga od nas tak daleko idącej zmiany, najwyraźniej nigdy nie zrozumiał, że jesteśmy oddzielnymi osobami. To znak, że separacja, o której mówiłam, nie przebiegła prawidłowo.