Decyzja, którą podjęłam lata temu była przemyślana i świadoma. Żyłam w małżeńskiej bajce i nie mieliśmy w planach dziecka.
Kilka miesięcy temu mojej siostrze urodził się wnuk, a mi po raz pierwszy przemknęło przez myśl, że bezdzietność z wyboru to nie była dobra decyzja. Poczułam ukłucie zazdrości, gdy patrzyłam, jak Lucyna tuli niemowlę. Miała dwójkę dzieci, a gdy w końcu doczekała się też wnuka, z miejsca oszalała na jego punkcie. Podobno typowe zachowanie dla kobiet w naszym wieku.
W zasadzie nie wiem, czego się spodziewałam. Że będzie żyła tak jak ja? Jej dzieci dorosły i, owszem, poczuła wolność, z której chętnie korzystała. Bardzo się wtedy do siebie zbliżyłyśmy. Wreszcie miała dla mnie czas, którego wcześniej ciągle jej brakowało. Doceniała też chwile samotności, kiedy mogła nic nie robić i po prostu wsłuchiwać się we własne myśli. Różnica między nami polegała na tym, że dla niej to była jedna z opcji, a dla mnie konieczność.
Znajomi mieli swoje życie, swoje sprawy. Kiedyś wspólnie imprezowaliśmy, jeździliśmy na wakacje, organizowaliśmy weekendowy wyprawy, uprawialiśmy sporty… Po latach, kiedy jeszcze nie szykowaliśmy się na emeryturę – zostaliśmy z mężem praktycznie sami. Przeszkadzało mi to, może nie bolało, ale smuciło. Nawet rodzina o nas zapominała, dzwoniąc lub wpadając tylko od święta. Wszyscy tworzyli swoje własne małe enklawy, do których nie bardzo chcieli wpuszczać kogoś więcej. Dorosłe córki zabierały matki na zakupy i do kosmetyczki, babcie spędzały czas z wnukami. Nie było tu już miejsca dla bezdzietnej koleżanki, kuzynki czy nawet siostry. Odwiedziny stawały się coraz rzadsze i wiedziałam, że wkrótce już nikt nie będzie o nas pamiętał…
– Chyba trochę przesadzasz – powtarza mój mąż.
On też zdaje się żałował podjętej przed laty decyzji, ale radzi sobie z tym zdecydowanie lepiej niż ja.
– Lucyna po raz pierwszy została babcią. Daj jej się nacieszyć wnukiem, niedługo wszystko wróci do normy...
– Chyba żartujesz! Taka babcia jak Lucynka, chętna do pomocy, mobilna, energiczna, jest dziś na wagę złota. Po prostu muszę się pogodzić z tym, że znów się ode mnie odsunie.
– Nie przeszkadzało ci to, gdy jej dzieci były małe – zauważył Mirek.
– Tak, ale wtedy miałam inne zajęcia, a teraz… – westchnęłam.
Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć Mirkowi, co czuję. Sama się pogubiłam. Nigdy nie chcieliśmy mieć dzieci. Oboje uważaliśmy, że to za duża odpowiedzialność, za poważne obciążenie, właściwie do końca życia. A związane z opieką nad niemowlęciem obowiązki praktycznie zamknęłyby mnie w domu, czego bym nie zniosła. Znałam się na tyle dobrze, by to wiedzieć. Ktoś nazwie mnie egoistką, ale lepszy zdrowy egoizm niż unieszczęśliwienie siebie i dziecka.
Przez wiele lat pracowałam jako stewardessa i uwielbiałam swój zawód. Dawał mi poczucie wolności i pozwalał na zdobywanie nowych doświadczeń. Ale coś za coś. Nienormowane godziny pracy nie sprzyjały zakładaniu rodziny. Cały wolny czas poświęcałam mężowi. Wiele podróżowaliśmy, wybudowaliśmy wymarzony dom i adoptowaliśmy psa; Ares przez piętnaście lat był pełnoprawnym członkiem rodziny.
Nasz związek był i jest bardzo udany, mimo różnych kryzysów, a może także dzięki nim, bo je wspólnie pokonywaliśmy. Lubimy spędzać ze sobą czas. Jeśli mamy ochotę, wsiadamy w auto i jedziemy w Polskę. W każdy weekend chodzimy do kina, a w niedzielę śpimy do południa, wtuleni w siebie. Małżeńska bajka…
A jednak czegoś zaczęło mi brakować. Zrozumiałam, że nigdy z nikim nie będę miała tak bliskiej więzi, jaką ma Lucyna ze swoimi dziećmi. Nikt nie spojrzy na mnie pełnymi bezgranicznej miłości oczami, nie oplecie ramionek wokół mojej szyi i nie powie: „kocham cię, mamusiu”. Łącząca mnie z mężem miłość to co innego. Kiedyś jedno z nas zostanie zupełnie samo, ze swoją żałobą i smutkiem. Nie będzie z kim podzielić bólu po stracie…
– Kochanie, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, czasu cofnąć się nie da – tłumaczył mi Mirek. – Naprawdę nie ma sensu się tym teraz zadręczać.
Przyjaciółki tyle razy przekonywały mnie, że po narodzinach dziecka priorytety ulegają przewartościowaniu, a miłość do dziecka to coś, co trzeba przeżyć, bo zdefiniować się tego nie da. Zawsze wydawało mi się, że przesadzają, ale to chyba ja nie doceniałam wagi macierzyństwa w życiu kobiety. Czy dlaczego czuję tak wielką pustkę?
Nie zaprzątałam sobie tym głowy, póki byłam młodsza. Póki mogłam zajść w ciążę, gdzieś podświadomie miałam poczucie, że jeszcze zdążę, że jeszcze mogę zmienić zdanie. No i przegapiłam ostatni pociąg do rodzicielstwa. Teraz, gdy przestało to być możliwe, gdy nawet na adopcję byliśmy za starzy, raz po raz trącały mnie fale żalu. Miałam do siebie pretensje, że nie spróbowałam, że zwyczajnie stchórzyłam. Mogliśmy być takimi fajnymi rodzicami, wychować mądrego i otwartego na świat człowieka, ale zaprzepaściliśmy naszą szansę...
– Wiesz co? Irytujesz mnie tym swoim narzekaniem – wytknęła mi niedawno siostra. – To nie inni się od was odsuwają, tylko wy jesteś samowystarczalni i nikogo innego nie potrzebujecie do szczęścia. Na pewno macie ciekawsze zajęcia i tematy niż, co tam u dzieci, co tam u wnuków. Wiesz, ile razy ci zazdrościłam, że nie jesteś uwiązana tą całą rodzicielską odpowiedzialnością? Zresztą nie tylko tobie. Rozejrzyj się wokół siebie, zobacz, jak wiele współczesnych kobiet wybiera życie bez dzieci. I są szczęśliwe. Podziwiam was za odwagę, by głośno mówić: nie jestem matką, bo nigdy nie chciałam nią zostać. To dużo lepsze i uczciwsze niż małżeństwo z powodu dziecka albo dziecko mające na nowo scalić związek swoich rodziców. I gdzie pewność, że spełniałabyś się w roli matki?
Owszem, to prawda. Zaufałam intuicji, która mi podpowiadała, że macierzyństwo nie jest dla mnie, zamiast dać się zwieść mitom typu: jak urodzisz, to momentalnie pokochasz.
Więc skąd ten smutek? Powinnam być konsekwentna, zamiast rozglądać się po naszym dużym, pięknym domu i wzdychać, że nie słychać w nim tupotu małych stópek ani dziecięcego śmiechu. Powinnam się cieszyć, że płaczów i kłótni też w nim nie słychać, a my świetnie się oboje wysypiamy.
– A może zaangażujemy się w jakiś wolontariat? – zaproponował Mirek. – Przyda nam się nowe zajęcie.
– Schronisko? – zasugerowałam.
Mąż kiwnął głową i uśmiechnął się szeroko. Oboje kochamy zwierzęta, więc może ta miłość zasklepi dziurę w moim sercu.
Szukając jakiegoś wolontariatu, natknęłam się na ogłoszenie ośrodka adopcyjnego. Maluszki potrzebują noszenia i tulenia, a w ośrodku brakuje rąk do pracy. Wyobraziłam sobie, jak zaciska się na moim palcu mała rączka, i do oczu napłynęły mi łzy. Nie jestem pewna, czy udźwignę takie emocje, czy dam radę… W każdym razie czymś muszę zająć myśli i ręce. Potrzebuję jakiegoś bodźca, który pozwoli mi otrząsnąć się z żałoby po dziecku, którego nigdy nie miałam, nie chciałam mieć. To brzmi jak abstrakcja, ale pustka w sercu jest boleśnie prawdziwa.