"Zawsze chciałem robić filmy piękne. A Andrzej Wajda nauczył mnie, że trzeba robić nie tylko filmy piękne, ale też ważne", mówi Allan Starski, wielki polski scenograf, laureat Oscara. Od 50 lat w życiowej drodze towarzyszy mu żona, Wiesława Starska, znakomita kostiumografka.
Spis treści
PANI: Mówią o panu: mag kina, esteta, artysta, wielbiciel piękna... Siedzimy w salonie w cudownym domu, który stworzył pan z żoną. Na półce stoją Oscar, Cezar, platynowe Lwy, cztery Orły. Ostatni za całokształt twórczości po raz pierwszy w historii został przyznany scenografowi.
ALLAN STARSKI: Zaskoczyli mnie zupełnie życzeniami od przyjaciół ze świata. Wzruszyłem się. Trzy dni temu rozmawialiśmy z moją żoną o tym, że ten cały glamour czasem się należy. Nie zawsze tak uważałem. Cezara dostałem za „Pianistę”. Mam szczególny sentyment do tej nagrody, do Francji, a jednak nie poleciałem do Paryża, żeby ją odebrać. Robiłem w Pradze inny film, coś tam rysowałem - w poniedziałek musiałem pokazać reżyserowi szkice - i wydawało mi się, że nie mogę pozwolić sobie na dwa dni przerwy. Jakim byłem głupcem! Dziś z żoną myślimy, że trzeba było pojechać, wejść na scenę...
…i pozwolić się oklaskiwać. Też tak uważam. Andrzej Wajda mówił, że ma pan instynkt, intuicję. Widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Co było pana pierwszą pasją?
Pociągi. Mama jeździła ze mną jeszcze w wózku na dworzec Łódź Kaliska, bo fascynowały mnie lokomotywy parowe. Drugą pasją było rysowanie. Od dziecka cały czas coś gryzmoliłem. Te rysunki zawsze miały bogatą stronę fabularną. O dziwo – teraz zdałem sobie z tego sprawę - nie rysowałem parowozów, tylko wojnę: Niemców uciekających przed partyzantami, polskie myśliwce bombardujące wrogie terytorium. Miałem 6-7 lat, kiedy mama, związana artystycznie z Teatrem Wielkim, postanowiła zaszczepić we mnie bakcyla opery i baletu. Chyba jej się nie udało... Pamiętam natomiast „Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków”, bo dramaturgia tego filmu mną wstrząsnęła. Jako dziecko żyłem w świecie wyobraźni.
Ludwik Starski, pana ojciec, pisał teksty szlagierów, które nuciła cała Polska, np. „Karuzela” czy „Warszawa, ja i ty”, ale przede wszystkim był świetnym scenarzystą. Autorem scenariusza pierwszego powojennego filmu – „Zakazanych piosenek”.
Później napisał scenariusz „Skarbu”, który też okazał się wielkim sukcesem. Tato był szefem zespołu filmowego „Iluzjon”. Przez pierwsze osiem lat mojego życia mieszkaliśmy w Łodzi. I w tej Łodzi wszyscy ludzie związani z filmem rezydowali w Domu Filmowca na Narutowicza. Były bankiety, spotkania i rozmowy fantastycznych twórców. Jako mały chłopiec z pasją podsłuchiwałem dorosłych. Kiedy nauczyłem się czytać, ojciec podsuwał mi Sienkiewicza, Prusa, Reymonta, ale ja rwałem się do scenariuszy filmowych. Scenariusz z natury jest kondensacją historii, to mi się najbardziej podobało. Bywałem też z tatą na planach filmowych, np. w Czorsztynie, gdzie w ruinach zamku Anatol Radzinowicz zbudował dekorację do „Janosika”, czy w Żywcu, gdzie rozgrywał się „Pierwszy start”, kolejny film według scenariusza mojego ojca. Obserwowałem szybowce startujące z góry Żar... Barwny okres życia, kiedy chciałem być „filmowcem”. W liceum mi przeszło. Zacząłem się w szkole męczyć.
Dlaczego?
Byłem beznadziejny z matematyki, a ojciec chciał, żebym skończył architekturę na politechnice. Jednocześnie próbował rozbudzić we mnie ambicje pisarskie, poprawiał wszystkie moje wypracowania, o co się wściekałem. Oraz muzyczne. Sam pięknie grał na pianinie. Wydawało mi, że wywijanie palcami po klawiaturze jest bardzo proste, okazało się jednak, że nie odziedziczyłem tego talentu. Rozmawiając z panią, uświadomiłem sobie, że ojciec bardzo dużo ode mnie wymagał. Spodziewał się z mojej strony pewnej dorosłości, której nie miałem. Nasze konflikty, szczególnie gdy byłem w wieku 16-18 lat, brały się z tego, że on uważał, że ja nie podchodzę poważnie do życia. A przecież młody człowiek głównie szalał! Były prywatki, zabawy, rock’n’roll, Elvis Presley, a później Beatlesi. Muzyka mnie pochłaniała. Chciałem dotrwać do matury i dostać się na Akademię Sztuk Pięknych.
A kino?
Zawsze było bardzo ważne. Lubię salę kinową, zgaszone światła, oczekiwanie na film. Magię. Na przełomie lat 50. i 60. repertuar kinowy to była zgroza, dominowały polskie i radzieckie gnioty, czasem puszczali francuski film noir czy włoski neorealizm. Filmy typu „Fanfan Tulipan” to była rzadkość. Kiedy w kinie Skarpa pojawiły się Konfrontacje Filmowe, godzinami staliśmy w kolejce po bilety, bo to była jedyna szansa, żeby zobaczyć filmy, którymi zachwycał się wolny świat. Olbrzymie wrażenie zrobił na mnie „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy. 1958 rok, miałem 15 lat. Pierwszy film, który mną wstrząsnął, jak na tamte czasy bardzo odważny, z nieoczywistym bohaterem. Przedtem główny bohater był albo zły, albo dobry. A tu nagle zobaczyłem postać tragiczną, rozedrganego faceta pośrodku straszliwych, historycznych dylematów, który nie potrafi podjąć decyzji. Wtedy jeszcze nie widziałem „Na wschód od Edenu” czy „Buntownika bez powodu” z Jamesem Deanem, ale Cybulski niewątpliwie widział. Zachwyciłem się jego kreacją.
Rozmawiał pan z ojcem o kinie?
Rozmawiałem. Dużo i na poważnie, tylko że byliśmy w opozycji. Tato był wychowany na klasycznym amerykańskim kinie, gdzie bohater musi prezentować czytelne, pozytywne cechy, walczyć o wyższe cele, zdobywać je. Uważał, że film powinien mieć optymistyczny wydźwięk. Przesłanie. Dawać widzowi rozrywkę, ale też poczucie sprawiedliwości, że dobro zwycięża, że miłość zwycięża. On bronił kanonu, mnie pociągała awangarda. Spieraliśmy się o „Popiół i diament”. Mnie się podobał nieoczywisty bohater, który ginie na śmietniku. Ojcu nie.
Nie spełnił pan marzeń ojca, tylko swoje. Na ASP w Warszawie wybrał pan wystawiennictwo.
Nie było wtedy wydziału scenografii. Wykombinowałem, że będę projektował wystawy i polskie pawilony na międzynarodowych targach, naiwnie wydawało mi się, że to otworzy przede mną świat. Od dziecka marzyłem, żeby wyjeżdżać za granicę. Rzeczywistość szybko zweryfikowała te wyobrażenia. Ale długo byłem daleko od kina. Scenografię filmową traktowałem lekceważąco. Myślałem, że jestem wciąż niespełnionym, ale już dorosłym artystą. Nie po to studiowałem pięć lat na akademii, żeby teraz kopiować rzeczywistość. W ogóle mnie to nie pociągało. Uważałem, że film dla artysty jest rodzajem zniewolenia, a nie czystą, wyzwoloną sztuką. Przez rok robiłem z kolegami jakieś projekty graficzne, reklamy. Szybko się zniechęciłem. I spokorniałem. Poprosiłem nawet ojca o wsparcie. Zostałem asystentem scenografa przy filmie „Album polski” Jana Rybkowskiego. Był 1970 rok. Tu pani widzi zdjęcie z planu: siedzę na jabłoni i zrzucam na młodożeńców białe kwiatki, trzęsąc drzewem. Jedno z moich pierwszych zadań scenograficznych. Produkcja trwała rok. Szkoła życia i zawodu, mnóstwo się wtedy nauczyłem od Witka Sobocińskiego, operatora. Potem zostałem asystentem w serialu „Miłość Balzaka”, koprodukcji francusko-polskiej. W halach na Chełmskiej budowaliśmy dekoracje, rozbieraliśmy, budowaliśmy następne... Ogromne wyzwanie i kolejna lekcja. Zdobyłem renomę najlepszego asystenta planu.
I wyjechał pan do Londynu, choć Jerzy Hoffman chciał mieć pana na planie „Pana Wołodyjowskiego”…
Wtedy nie robiło się dużo filmów, więc trudno było przebić się na pierwszą linię. Podobało mi środowisko filmowe, ta otoczka cyganerii, życie na wyjazdach, w plenerach, poznałem świetnych twórców, aktorów, ale... Nie chciałem być wiecznym asystentem scenografa, film Hoffmana to była praca na kolejne dwa lata! Londyn zawsze mnie pociągał. Kolorowy, atrakcyjny, z najlepszą muzyką. Od początku studiów spędzałem tam każde wakacje u znajomego ojca. Pamiętam, że gdy jechałem pierwszy raz londyńskim metrem, wysiadłem przy Piccadilly Circus i zobaczyłem ogromny plakat „Goldfingera” z Seanem Connerym w roli Bonda. Od razu poszedłem do kina. Wiedziałem, że w Polsce tego filmu raczej nie obejrzę. Tak więc zamiast na plan „Pana Wołodyjowskiego” wyjechałem do Londynu, żeby przeczekać. Pół roku malowałem i tapetowałem mieszkania – co poźniej przydało mi się w zawodzie. Potem pracowałem w antykwariacie. Wróciłem, bo dostałem propozycję zrobienia scenografii do „Chłopców” Rysia Bera.
1973 rok, pana debiut w roli scenografa.
Drewnianą willę pod Warszawą zaadaptowałem na dom starców. Wtedy zauważył mnie Andrzej Wajda. Czym jest scenografia, co to są filmy ważne czy wielkie, zrozumiałem, gdy zacząłem pracować z Andrzejem na planie „Smugi cienia” w 1976 r. Pierwsza moja wielka przygoda filmowa, piekielnie trudny scenograficznie film. Zdjęcia kręciliśmy w Polsce, Bułgarii, Anglii i w Bangkoku, który wtedy był dla mnie szalenie egzotyczny. Port w Bangkoku zbudowałem w Bułgarii nad Warną, a wnętrze XIX-wiecznego żaglowca w wytwórni w Warszawie. Ten film otworzył przede mną nowy świat. Wajda był wówczas w swoim szczytowym okresie, po „Ziemi obiecanej”, tuż przed „Człowiekiem z marmuru”.
Zrobiliście razem 14 filmów! Kawał życia.
Mogę chyba powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi artystycznymi. Podziwiałem go od „Popiołu i diamentu”. Dzięki Andrzejowi nigdy nie miałem kompleksów, że pochodzę z biednego kraju z prowincjonalną kinematografią. Miał wizję każdego filmu. Potrafił mi przekazać swoje oczekiwania, emocje. Wszystko zapisywał w słynnych notatkach. Robił świetne szkice, pokazywał mi swoje pomysły, a ja mu rysowałem moje. Umiałem go zaskoczyć. Zaproponować coś zupełnie innego, przekonać, że konkretną scenę można dopasować do ciekawego obiektu. Słuchał moich uwag i się z nimi liczył. Często reżyserzy są tak przywiązani do swojej wizji, że nie umieją otworzyć się na nowe propozycje, rozwiązania. Andrzej miał do mnie zaufanie, co jest szalenie ważne. Kupował moje pomysły. Przez lata pracy z wybitnymi twórcami zrozumiałem, że scenograf musi umieć sprzedawać swoje pomysły. Musi umieć o nie zawalczyć. Ludziom się wydaje, że ja jestem artystą, który rzuca pomysłami i wszyscy są zachwyceni. Nie do końca. Ja nie wybieram filmów, reżyserzy mnie wybierają. Żyję w kinematografii reżyserskiej. Akceptuję, że wodzem w filmie jest reżyser, on decyduje o kształcie filmu. Moje zadanie polega na tym, żeby realizować jego pomysły, ale też wzbogacać je o własne. Być partnerem. Największe wyzwanie - przedstawić swoją koncepcję w tak przekonujący sposób, żeby reżyser potraktował ją jak… własną. (śmiech)
Obaj skończyliście ASP, pokrewieństwo wyobraźni. Pokłóciliście się kiedyś?
Teraz mnie pani zaskoczyła… Niesamowite, ale chyba nigdy. Czasem mogłem być wściekły na Andrzeja za jakieś trudne pomysły, którymi mnie zaskakiwał z dnia na dzień, ale brałem to na klatę i robiłem, bo wierzyłem w jego geniusz. Wierzyłem, że to, co Andrzej robi, co chce osiągnąć, ma sens. Wydaje mi się, że praca scenografa jest warta tego wysiłku, tego stresu, jeśli się wierzy, że reżyser coś sobą reprezentuje. Na tyle fascynującego, że chcesz spełnić jego marzenia, jego sen.
Kiedy Wajda dostał propozycję zrobienia filmu o rewolucji francuskiej, był we Francji bogiem, mógł zatrudnić każdego francuskiego scenografa. Wziął mnie. W Polsce wprowadzono wtedy stan wojenny, w Paryżu spędziliśmy siedem miesięcy. Dostałem wielki budżet i znakomitą ekipę. Te przywileje oznaczały zaufanie producenta w stosunku do mnie. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, że scenograf, oprócz tego, że jest fajnym kumplem i robi fajne dekoracje, coś znaczy. Poczułem się doceniony. Uparłem się, że zbudujemy gilotynę, choć oczywiście paryskie magazyny były zapchane przeróżnymi modelami gilotyn. Chciałem, żeby nasza filmowa gilotyna była ogromna, ciężka i przerażająca. Nie poddałem się żadnym naciskom i postawiłem ją na placu La Défense.
To jeden z moich ulubionych filmów Wajdy. Zamiast na planie „Dantona” w Paryżu mógł pan być na planie „Wyboru Zofii” Alana Pakuli.
Alan zaproponował mi dokumentację do „Wyboru Zofii”, nie wiedząc, jak się nazywam. Chciał pracować ze „scenografem Andrzeja Wajdy”. Byliśmy razem na dokumentacji w Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Jugosławii. Alan skończył historię sztuki, był zaintrygowany moją wyobraźnią, świetnie nam się rozmawiało. Zaprzyjaźniliśmy się. Andrzej mnie tego nauczył, takiej emocjonalnej otwartości i rozmawiania. Gdy widzę zainteresowanie, to się otwieram, rozwijam, a wtedy rodzi się partnerstwo. Niestety, oba filmy miały obsunięcia terminów i nałożyły się na siebie. Musiałem odmówić Alanowi.
A gdyby odmówił pan Wajdzie?
Moje życie potoczyłoby się inaczej. Nie siedzielibyśmy w salonie w Warszawie. Musiałaby pani przylecieć do Los Angeles... Alan skończył przed nami „Wybór Zofii” i przyjechał do Paryża. Spotkaliśmy się, powiedział, że jest szefem gildii reżyserów, że może mi wszystko załatwić i chciałby, żebym przeniósł się do Stanów. W Warszawie miałem przyjaciół, dom i chorego tatę. Odmówiłem. Drugą propozycję dostałem nazajutrz po gali wręczenia Oscarów. Zadzwonił do mnie Larry Mirisch, do dziś mój agent, który pochodzi ze słynnej rodziny producentów największych klasyków – „Siedmiu wspaniałych” czy „Garsoniery”, i powiedział: „Allan, powinieneś przeprowadzić się do Los Angeles”.
Brał pan to w ogóle pod uwagę?
Wtedy już nie.
Pracował pan z najlepszymi. Wajda, Holland, Spielberg, Polański…
Każde z nich jest wielkim artystą, ale każde ma inny temperament, sposób podejścia do problemów, inny system przekazywania swoich pomysłów scenografowi. Trzeba się do tego dostosować. Od Agnieszki nauczyłem się, żeby szanować wizję reżysera. Jest silną kobietą i wymagającym reżyserem. Wie, co chce uzyskać, i potrafi to wyegzekwować od każdego. Z kolei Steven Spielberg jest reżyserem kompletnie innym. Spędziłem z nim w Krakowie trzy dni na dokumentacji, pokazywałem mu obiekty, które mogłyby zagrać w jego filmie. Okazały się decydujące. Steven jest typem introwertyka, podobnie jak ja, ale film był wspólnym tematem i dużo rozmawialiśmy. Mieszkaliśmy w hotelu Cracovia, po tych trzech dniach producent Branko Lustig powiedział: „Steven chce z tobą zjeść jutro śniadanie”. To śniadanie było pasowaniem na scenografa. Steven zakłada, że wybrał do filmu najlepszych ludzi i im ufa. A Roman Polański chce, żeby film w stu procentach zgadzał się z jego wizją. Ma precyzyjne wyobrażenie każdej sceny, każdego detalu. Kiedy dostałem od niego zaproszenie do „Pianisty”, wpadłem w panikę, bo wszystko musiało być wykreowane od zera. Ulice Warszawy zbudowałem pod Berlinem, ruiny stworzyłem, burząc pruskie baraki z cegły, a część getta i most nad strefą aryjską zrobiliśmy na warszawskiej Pradze.
Ave Cesar! Stał pan w życiu przed wieloma trudnymi decyzjami. Z kim pan wtedy rozmawia?
Z żoną. I druga sprawa - mam wpojoną lojalność zawodową. Zaraz po moim debiucie w „Chłopcach” Andrzej Wajda zaproponował mi współpracę przy „Ziemi obiecanej”. Odmówiłem, bo z Rysiem Berem byłem umówiony na film o kopalni ołowiu „Katastrofa”. Siedziałem pod ziemią i robiłem ciężką i mało atrakcyjną robotę scenograficzną. Po „Placu Waszyngtona” Agnieszki Holland mogłem wsiąść do samolotu w Baltimore i polecieć do Bostonu, żeby od razu robić następny, amerykański film. Nie poleciałem, tylko wróciłem i w Warszawie zrobiłem z Jurkiem Stuhrem „Historie miłosne”. Wie pani, może dlatego, że nie mieszkam w Stanach, jestem szalenie przywiązany do tego, co znam, do swoich przyjaciół, do miejsc, które pamiętam z dzieciństwa. Do tego wszystkiego, co jest tutaj. Z jednej strony uwielbiam wyjazdy, nowe doświadczenia, ale ta potrzeba powrotu do domu jest bardzo silna. Filmowcy często mówią: „Kocham kino. Żyję tylko kinem”.
Ale nie pan?
Ja nie. Kocham kino. Kiedy robię film, mam obsesję, że muszę zrobić go jak najlepiej. Nic poza tym nie istnieje. Ale kiedy kończę, mam fantastyczne poczucie wolności. W filmie jestem człowiekiem zaprzęgniętym w gigantyczną machinerię, w której odgrywam ważną rolę, ale też muszę dostosować się do budżetu, wymagań reżysera, żądań producentów, terminów. To jest szalenie stresujące i ograniczające. Kiedy film jest skończony, jestem szczęśliwy, że mogę odetchnąć i zająć się kompletnie czymś innym. Pojeździć na łyżwach, mam kilku kolegów, z którymi lubimy poszaleć, wyjść z przyjaciółmi do restauracji, przyjmować gości - Wiesia fantastycznie gotuje - pojechać z żoną na wakacje, pójść do kina i obejrzeć film bez żadnych zobowiązań. Wczoraj widzieliśmy z Wiesią „Szpiegów” Stevena Soderbergha, podobała mi się krystaliczna czystość tego filmu.
Za wielkim sukcesem mężczyzny stoi niezwykła kobieta. Obok pana od 50 lat stoi żona Wiesława. Wciąż pan pamięta, gdzie zobaczył żonę po raz pierwszy?
Zwróciłem uwagę na Wiesię w kawiarni Motylek, w wytwórni filmowej na Chełmskiej. Nie można było jej nie zauważyć: ładna i bezpretensjonalna. Ubierała się w sposób przyciągający uwagę. Oboje byliśmy po ASP, imponowała mi jej kreatywność. Bliżej poznaliśmy się przy „Smudze cienia” Wajdy, gdzie Wiesia współtworzyła kostiumy. Żona ma mocny charakter i jest większą optymistką ode mnie. Oboje bardzo intensywnie pracowaliśmy, razem i osobno. Wracaliśmy późno, zmęczeni, w stresie. W pewnym momencie to ogromne napięcie zagroziło naszemu związkowi. Wtedy Wiesia wycofała się z filmu, a ja poszedłem dalej. To nie była dla niej prosta decyzja, tym bardziej ją doceniam i jestem żonie wdzięczny. To nam pozwoliło na pełniejsze życie. Dlatego cieszę się, kiedy nie robię filmu i mogę pożyć jak wolny człowiek.