Wywiad

Anna Szymańczyk: "Gdy dostałam scenariusz Lady Love, pomyślałam: o rany, w co ja wdeptuję?"

Anna Szymańczyk: "Gdy dostałam scenariusz Lady Love, pomyślałam: o rany, w co ja wdeptuję?"
Anna Szymańczyk
Fot. ALDONA KARCZMARCZYK/VDA

Anna Szymańczyk wie, że warto czekać na dużą rolę. Ona poczuła swój czas jako dojrzała aktorka. Nie żałuje, że tyle to trwało. Mogła doszlifować atuty, dopracować warsztat. Znak rozpoznawczy Anny Szymańczyk: ostry temperament. Reżyser może się go przestraszyć lub go... pokochać. Przyszła chwila na to drugie.

Grudniowe popołudnie, hotel w centrum. Słychać muzykę disco, new romantic. Jesteśmy w pokoju niedaleko sceny, na której za trzy godziny premiera serialu Lady Love. Czy to będzie kij w mrowisko? Zahukana prowincjonalna piękność przeradza się w carycę imperium porno. Na bok pierwsze skojarzenia, to nie serial erotyczny, choć raczej dla dorosłych. Są w nim realistyczne postaci, dramaty, wiele poziomów emocji. Jest kolorowo, brokatowo i głośno. Film niesie jedna aktorka. Objawiła się w Znachorze jako Zośka – zuchwała feministka tamtych czasów. Teraz będzie mocniej. Dla Ani to prawdopodobnie przełom w karierze. Przychodzi na wywiad w dresie, włosach w kitkę, nieumalowana. Wieczorem wyjdzie do gości jako hollywoodzka gwiazda. A dwa dni wcześniej wzięła udział w naszej sesji z bolącym kręgosłupem, ledwo żywa. Czy nie jest to kwintesencja profesjonalnego aktorstwa?

Anna Szymańczyk o roli w "Lady Love"

Twój STYL: Za chwilę spadnie na ciebie deszcz złotego konfetti, ale Lucyna Lis, czyli Lady Love, nie jest bohaterką poprawnych seriali. Co czujesz tuż przed premierą?

Anna Szymańczyk: Niepewność i strach. Żyję tym projektem od 10 miesięcy. Dla aktorki, która wcześniej grała dużo w teatrze, a mniej w kinie, to ogromne wyzwanie. W Znachorze moja rola zyskała sympatię, ale Zośka była pozytywną postacią, bez kontrowersji. Z Lucyną Lis może być różnie. Nastawiam się, że zelektryzuje widzów, ale znajdą się tacy, którzy będą się buntować. Pierwsze skojarzenie podpowiada, że jest to film o branży porno. Prawda jest bardziej złożona. Gram postać niejednoznaczną. Chwilami ją kocham i rozumiem. Jest empatyczną, ciepłą osobą skrzywdzoną przez los i czas, w którym żyła. Są jednak momenty, gdy się z nią nie zgadzam i nie mogę się utożsamić, ale nie oceniam jej i uważam, że zasługuje na wysłuchanie.

Lucyna jest dramatyczna, mroczna, a za chwilę wzruszająca. Ale od kontekstu jej zawodu nie uciekniemy. Dostałaś do ręki scenariusz i pomyślałaś…

O rany, w co ja wdeptuję? Jednak z każdą przeczytaną stroną byłam bardziej przekonana, że chcę ją zagrać. Czułam, że to postać dla mnie. Jestem szybka, wyrazista – można to wykorzystać, nie musiałabym się powściągać, powstrzymywać. Reżyserzy czasem boją się aktorek z temperamentem, a w trakcie pierwszego spotkania z Bartkiem Konopką poczułam, że on lubi moją niestandardowość, także fizyczną. Zależało mi na tej roli ze względu na jej pojemność. Historia, którą opowiadamy, dzieje się na przestrzeni 30 lat, więc miałam szansę pokazać dziewczynę, która wchodzi w dorosłość, kobietę w rozkwicie jej kobiecości i kariery, w końcu osobę dojrzałą, świadomą swoich klęsk i wygranych. To było pociągające. Mam świadomość, że rzadko trafiają się takie role.

Czyli jesteś szczęściarą?

Mam szczęście spotykać ludzi, którzy we mnie wierzą. Ale jestem też pracowita i wytrwała. Nie oszukujmy się, Zośka przyszła do mnie późno. Część moich koleżanek zdążyła już pokazać się dużej publiczności. Ja pracowałam w Teatrze Dramatycznym, dubbingowałam, nagrywałam audiobooki, robiłam filmy z Wojtkiem Smarzowskim, ale to były mniejsze, nie tak wyraziste role. Kocham drugi plan, można tam udziergać ciekawe rzeczy, ale zaszczytem i marzeniem jest zagranie „jedynki”. Ja czułam niedosyt od czasów szkoły teatralnej. Grałam tam role raczej poboczne. Irytowało mnie, że byłam obsadzana jako starsza kobieta. W przedstawieniu dyplomowym grałam matkę i babcię. Z powodu „warunków” dostawały mi się starsze bohaterki.

Aktorstwo bywa logiczne.

Jest w nim dużo matematyki. Uświadomiła mi to moja koleżanka Agnieszka Warchulska. Pracowałyśmy razem w teatrze, próbowaliśmy Trzy siostry – ona grała Maszę, ja Irinę. W drugim akcie świat Iriny i ona sama zaczynają się sypać, więc ja wywalam na scenę wszystkie flaki, daję z siebie maksimum, a Agnieszka mówi: „A co ty zagrasz w trzecim i czwartym akcie? Musisz sobie wszystko obliczyć”. To była jedna z  mądrzejszych rad, jakie dostałam. Aby postać, zwłaszcza pierwszoplanowa, była atrakcyjna dla widza, powinna się zmieniać. Aktorka musi mieć rezerwę środków wyrazu. Tego trzeba się nauczyć. Aktorstwo to zawód cechowy, rzemieślniczy. Potrzebny jest warsztat i sprawność, dzięki której możesz żonglować narzędziami. Musisz zrozumieć, czym dysponujesz. Do mnie pewność co do własnych możliwości przyszła późno. Jestem przekonana, że gdyby ta rola trafiła mi się pięć lat temu, nie uniosłabym jej. Musiałam się pogodzić, że pewnych rzeczy nie mam, innych nie jestem w stanie zmienić. Nauczyć się korzystać z mocnych stron.

Czego nie masz?

Nie jestem filigranową blondynką, nie mam maślanych oczu, subtelnego głosu. Mam czasem energię tarana. Wrażliwość trzeba ze mnie wydobyć. Na szczęście jest coraz więcej ról dla kobiet, które nie są delikatnymi nimfami i tłem dla mężczyzn, ale również liderkami.

 

Anna Szymańczyk: "Gdy miałam 17 lat, nagle zmarł mój ojciec"

Dlaczego właściwie wybrałaś ten zawód?

Fascynuje mnie literatura, jestem molem książkowym. Nie mam komputera. Od młodości lubię Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego. Wydawało mi się, że jak pójdę pracować do teatru, to będę ze szlachetną klasyką obcowała stale. Drugim impulsem były wydarzenia w życiu prywatnym, które spowodowały, że chciałam uciec od rzeczywistości, odciąć się. Gdy miałam 17 lat, nagle zmarł mój ojciec. Szukałam sposobu na przepracowywanie traum. Trafiłam do kółka teatralnego „Kokon” pani Krystyny Jędrys i wciągnęłam się. Wtedy nikt nie sądził, że będę uprawiać ten zawód poważnie. Miałam być mikrobiologiem lub ichtiologiem, jak ojciec. Mama ma swoją jednoosobową firmę. Nie mam artystycznych konotacji w rodzinie. Dziadkowie od strony mamy mieli duże gospodarstwo, cała rodzina jest związana z ziemią albo z leśnictwem. To ludzie nauczeni ciężkiej pracy.

Z jakiego powodu myślałaś, że aktorstwo to sposób na poradzenie sobie z życiowymi problemami?

Dlatego, że pozwala odizolować się od swoich własnych emocji albo przetworzyć je na coś czynnego, co może zmienić życie innych, zainspirować ich, podnieść na duchu. Próbowałam radzić sobie ze śmiercią ojca przez zagłębienie się w sztukę, literaturę. Pomogła mi książka Tadeusza Różewicza Matka odchodzi. Bardzo osobista, o relacji z rodzicami, dorastaniu. Zabrała mnie w inny świat, podejrzewałam, że aktorstwo ma tę samą siłę. Dlatego zdecydowałam się na akademię teatralną.

Anna Szymańczyk: "Umiem żyć w luksusie, ale i w namiocie"

Jak zniosłaś wyjazd do Warszawy?

Miałam ciepły dom i kochającą, opiekuńczą mamę. Zostawienie tego nie było łatwe. Nie umiałam się odnaleźć w szkole teatralnej. Zdałam z dobrą notą, ale miałam wrażanie, że nie doskakuję do wymagań, mam inną estetykę, poczucie humoru, wielu rzeczy nie rozumiem. Na moim roku było kilka osób z rodzin aktorskich albo takich, które grały już jako dzieci. Ja byłam zdana na siebie, wydawało mi się, że do nich nie przystaję. Musiałam się uczyć życia w Warszawie. Cały czas się uczę. Kocham to miasto, potrafię korzystać z jego dobrodziejstw, z tego, że ono żyje nocą. Mogę iść na masaż albo pogapić się na wystawy. Ale chwilami Warszawa mnie męczy i tęsknię do zielonego. Potrzebuję stanąć bosymi stopami na trawie. Brak mi ciszy. Jestem wrażliwa na dźwięki, gdy wracam do domu, nie słucham muzyki, zawsze jest cisza. Chętnie jeżdżę w rodzinne strony, kocham spływy kajakowe. Umiem żyć w luksusie, ale i w namiocie.

Przeczytałam, że lubisz skanseny. Osobliwe.

Uwielbiam. Wiem, że dla niektórych to nuda. Dla mnie – powtórka z dzieciństwa. W skansenie w Sierpcu zaskoczył mnie wzorek na ścianie w jednej z chat. Taki rzucik, zrobiony wałkiem, był u mojej babci na wsi. Jej domu już nie ma, ale jakbym zobaczyła go znowu. W skansenach lubię ogródki przy domach, dewocjonalia. Czuję ten klimat. Moje 38-metrowe mieszkanie na Żoliborzu ma coś z ludowej chaty. Kolekcjonuję rękodzieło, jestem fanką ceramiki z Bolesławca. Mam jeszcze jedną pasję – biżuterię, także vintage’ową. Kilka sztuk z mojej kolekcji grało w filmie. W pewnym stopniu lubię kicz.

W latach 80. było go sporo, wielu tęskni za brokatem, fryzurami na mokrą Włoszkę. Każda epoka zostawia coś w zbiorowej wyobraźni. W filmie takich cytatów jest dużo.

W domu rodzinnym Lucyny była witrynka, w której stały kieliszeczki – moi olsztyńscy dziadkowie mieli coś podobnego, barek za szkłem. Świetne są też fryzury, w moim przypadku – peruki. No i te makijaże! Rzęsy grubo tuszowane mazidłem z pudełeczka, do którego trzeba było napluć… W filmie chodziło o to, żeby tego nie przerysować, sprytnie zmiksować z nowoczesnością. Ekipa odpowiedzialna za wizualną stronę filmu to artyści – zespół Marty Ostrowicz robił kostiumy, ekipa Dominiki Dylewskiej charakteryzację. Wspominam ich, bo uważam, że ideą mojego zawodu jest zespołowość. Paradoks, bo aktorstwo karmi się także indywidualizmem. Ale sama nie zrobię nic. Potrzebuję ekipy technicznej, reżyserskiej, producenckiej, PR-owej. Film nigdy nie jest dziełem jednostki.

 

Anna Szymańczyk: "Mocne role nie muszą szufladkować"

Głębsza warstwa serialu to obraz rzeczywistości społecznej, patriarchatu. Lucyna, już jako Lucy Love, walczy z dominacją mężczyzn. Ale w rodzinnym miasteczku jej życie zależy od nich – w domu, w pracy. Grając, miałaś refleksję na temat różnicy między tamtymi i dzisiejszymi czasami?

Tak, ale przykre jest poczucie, że wciąż istnieją związki, jak ten Lucyny, z facetem, który stosuje przemoc fizyczną, emocjonalną, finansową. Mentalność zmienia się wolno i zanim do mężczyzn dotrze, że nie jesteśmy ich własnością, że nierówności w traktowaniu kobiet w płacach, awansach to dyskryminacja – minie dużo czasu. Na szczęście dziś słyszymy: nie wstydź się tego, że ktoś cię krzywdzi, zacznij o tym mówić. Są instytucje, które pomagają, wiele możliwości interwencji. Jest mniejsze przyzwolenie społeczne na przemoc.

A co z tolerancją dla inności? Jesteś z Olsztyna, ja ze Szczecinka. Myślisz, że te miasta są gotowe na serial Lady Love?

Myślę, że będzie tam oglądany. Może kilku osobom troszeczkę zmienimy punkt widzenia. Powtarzam: nie gloryfikujemy środowiska porno. Pokazujemy ludzi z nim związanych, z ich historiami i rozterkami.

Zanim zdecydowałaś się na rolę, uprzedziłaś mamę, bliskich?

Tak, mama to przeżywa. Ale ma do mnie zaufanie, wie, że nie zagrałabym w filmie, w którym chodzi o rozbieranie się.

Uspokajający mógł być fakt, że pracował z tobą koordynator scen intymnych.

U nas była to Marta Łachacz. No i miałam wspaniałych partnerów. Te sceny są stresujące dla wszystkich, musimy mieć do siebie zaufanie. Nic nie dzieje się tam naprawdę. Wyjątkiem jest pocałunek. To bardziej intymne przeżycie niż zagranie sceny stosunku. Z koordynatorem określam osobiste granice, mówię np., że nie lubię być całowana po szyi. I proszę o unikanie tego w scenach. To samo może zrobić partner, zgłasza np., że nie lubi, jak dotyka się jego stóp. Omawiamy wszystkie sceny, to jest właściwie układ choreograficzny. W trakcie zdjęć koordynator jest obok, na umówione hasło możemy przerwać. Zdarzają się sytuacje zabawne, gdy ciało nie pasuje do drugiego ciała, choćby rozmiarami. Kiedy dwie osoby grają miłość, ale jej nie czują, techniczne uwagi w stylu: przesuń łokieć, bo mi wchodzi w żebro, brzmią zabawnie.

Mówimy o tym swobodnie. Jako Polka 50 plus jestem z tego dumna. Myślisz, że otwartość kobiet na tematy związane z seksem, a konkretniej na oglądanie pornografii, zmienia się?

Myślę, że kobiety są wyzwolone, częściej mówią o swoich potrzebach. Spójrz, ile jest zabawek erotycznych, nawet w aptekach, ile literatury. Mężczyźni lepiej rozumieją, że nie tylko oni są beneficjentami seksu. Porno? Myślę, że wiele kobiet ogląda. Nie oceniam, zostawmy każdemu prawo wyboru, nie ma ważniejszej rzeczy niż wolność.

Po tak wyrazistej roli nie boisz się pudełka z etykietką?

Mocne role nie muszą szufladkować. Cieszyłam się, że po Znachorze mogłam zagrać w komedii romantycznej, w serialu Camera Café, opartym na slapstickowym żarcie. Wierzę, że pojawi się kolejna propozycja, dzięki której będę mogła zmienić wizerunek, być kimś zupełnie innym.

Datę, nawet godzinę wywiadu ustalałyśmy z precyzją zegarmistrza. Zajętość oznacza popularność. A co z wodą sodową?

Spokojnie. Pamiętam, skąd wyszłam, twardo stąpam po ziemi. Nie dalej jak wczoraj grałam Mistrza i Małgorzatę na małej Scenie Przodownik w piwnicy na ulicy Olesińskiej. Konsekwentnie wracam do rzeczy, które robiłam wcześniej – czytania audiobooków, dubbingu. Gwiazdorstwo raczej mi nie grozi, choć mogę już poprosić np. o kampera na planie, by odpocząć między scenami. To przywilej, o którym bym wcześniej nie pomyślała. Ale wtedy miałam też więcej czasu i niosłam mniejszy bagaż.

Bilans?

Dodatni. A jestem dobrą księgową wśród aktorek – tak mówią koleżanki.

Kim jest Anna Szymańczyk?

Anna Szymańczyk - Rocznik 1987. Pochodząca z Olsztyna aktorka teatralna, serialowa i filmowa. Zadebiutowała w spektaklu "Maszyna do liczenia" na deskach Teatru 6. Piętro. Później występowała na deskach Teatru Stu w Krakowie oraz Teatru Dramatycznego w Warszawie. Znana z seriali: "Na Wspólnej", "Pierwsza miłość", "Na dobre i na złe" oraz filmów: "Znachor", "Nic na siłę". Zagrała pierwszoplanową rolę w serialu "Lady Love".

 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 02/2025