Wywiad

Dorota Kolak: "Ze związkiem nie jest tak, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostajemy go w prezencie"

Dorota Kolak: "Ze związkiem nie jest tak, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostajemy go w prezencie"
Fot. East News

Dorota Kolak mawia o sobie „prowincjonalna aktorka dużych ról z popularnością osiedlową”. Ale nie dajmy się zwieść tej kokieterii. To aktorka wybitna i popularna. A jej role konstruowane są tak, że zawsze wychodzimy z kina poruszeni.

PANI: Myśli pani o sobie gdańszczanka czy krakowianka? A może pani serce podzielone jest na pół?

DOROTA KOLAK: Jeszcze parę lat temu odpowiedziałabym, że pół na pół... A jeszcze wcześniej, że krakowianka. A dziś odpowiadam z całą odpowiedzialnością, że jestem gdańszczanką. Wiele się zapewne na to poczucie złożyło, ale też nie ukrywam, że niedawne wydarzenia związane z tragiczną śmiercią prezydenta Pawła Adamowicza spowodowały, że poczułam z tym miastem i gdańszczanami głęboką więź i rodzaj prawdziwej wspólnoty. Dla mnie ważny jest Gdańsk, ale równie ważne są Kaszuby. Są mi niezbędne do życia...

Państwa dom na Kaszubach jest tak ważny?

Nawet nie dom, ale las, spokój. Przyroda, zieloność, woda. To daje mi napęd do życia, ukojenie. W Krakowie też jest kawałek mojego serca, bo tam mieszkają moja mama, siostra, siostrzenice. W Krakowie bywam, ale chętnie i z czułością wracam na Pomorze.

Kraków to pani rodzinny dom, ale też krakowska PWST, którą pani skończyła. Co się mówiło o Dorocie Kolak w szkole aktorskiej? Charakterna, charakterystyczna, piękna?

(śmiech) Z ani jednym określeniem nie udało się pani trafić. Piękna? W ogóle się  o tym nie mówiło, w szkole to nie było istotne. Charakterna? Nie, ja skończyłam szkołę z plakietką grzecznej uczennicy. Dosyć pokornej, spolegliwej, właściwie niebuntującej się. Nie chcę powiedzieć, że niemającej własnego zdania, ale chyba do tego to się sprowadzało...

A to niedobrze rokuje.

To zdecydowanie niedobrze rokuje. Charakterystyczna? Może trochę…

Profesorowie dosyć wcześnie wszystkim nam aktorkom uświadomili, że amantkami będziemy krótko, jeżeli w ogóle będziemy. I ta charakterystyczność, jeśli będziemy ją miały, pozwoli nam dłużej być w zawodzie, dłużej go uprawiać.

Czyli ani piękność, ani charakterna, ani charakterystyczna?

Pamiętam, że w szkole zagrałam Katarzynę w „Poskromieniu złośnicy” u profesor Anny Polony. Dostałam tę rolę ku mojemu zaskoczeniu. Bo nie czułam się faworytką. Kiedy zeszłam ze sceny, miałam wreszcie wrażenie, że te mocne role są w moim zasięgu, że potrafię je zagrać. Szkołę aktorską opuszczałam z przesłaniem moich profesorów, że powinnam pracować nad swoją głębią, bo wszystko przychodzi mi zbyt łatwo i na to muszę uważać... (uśmiech)

Zachęcano panią do buntu? Często ci niepokorni, zbuntowani szybciej przebijają szklany sufit i sięgają po role. A grzecznym dziewczynkom chyba jest trudniej?

Myślę, że tak było. Ale ja wtedy o tym nie wiedziałam. Myślałam, że wystarczy być dobrym rzemieślnikiem, dobrym wykonawcą i role będą przychodziły same. Że wystarczy opanować głos, dykcję, ciało, i pójdzie. A to tak nie działa. Kiedy przyjechałam z Kalisza do Gdańska i zaczęłam grać antygony, buntowniczki, alkoholiczki, kobiety pokręcone, po przejściach, spadające na dno, to dopiero stałam się aktorką. Głębia roli chyba zawsze wynika ze sprzeciwu, buntu czy niezgody. Każda rola powodowała, że byłam coraz bardziej świadoma siebie. Okazywało się, że docieranie w te ciemniejsze strony mojej osobowości jest odkryciem, że to mnie kręci. Bunt i niezgoda są zawsze bardziej pociągające i intrygujące. 

 

A co mówili pani rodzice? Pani ojciec był kierownikiem technicznym w teatrze. Mama uczyła wuefu. Babka była taperką, przygrywała na pianinie do niemych filmów. Ciotki założyły damską orkiestrę, dziadek był teatralnym krawcem. Ciekawa rodzina. Rodzice zachęcali panią i siostrę do zostania aktorkami czy zniechęcali?

Mówili: uważajcie, bo to zawód chimeryczny, niewdzięczny? Zarówno mama, jak i tata to niespełnieni aktorzy. Oboje nie zdawali do szkół teatralnych z różnych powodów, więc w jakimś sensie ta nasza szkoła teatralna była spełnieniem ich pragnień. Mój tata pracował w teatrze, ale nie doświadczał goryczy zawodowych. W związku z tym nie rozmawialiśmy nigdy na ten temat. Nigdy nie udało mu się mnie ostrzec (śmiech), a wiedział chyba znacznie więcej, niż mówił... Może nie chciał mnie zniechęcać. A mama niewiele wiedziała o tym zawodzie, bo nie miała bezpośredniej styczności z aktorstwem... Uczyła wuefu w szkole, potem tańca.

Rodzice panią chwalili?

Dzieci nie były aż tak zaopiekowane jak dzisiaj. Nie miałyśmy podwórka, bo mieszkałyśmy w kamienicy. Byłyśmy jedynymi dziewczynkami, nie miałyśmy specjalnie koleżanek. Biegałyśmy na Planty poskakać na skakance albo pograć w klasy.

To były czasy, kiedy nie rozumiało się tego, że chwalenie dzieci, mówienie im, co jest dobre, jest istotną częścią wychowania. Zwracano uwagę głównie na wykształcenie. W moim domu nie mówiło się np. nigdy o urodzie. Słyszałyśmy z siostrą: „nie patrz w lustro, bo ci się tam diabeł ukaże”. Z dzieciństwa pamiętam tylko: „ucz się!”. Mój tata sam pochodził z bardzo surowego domu, więc rzadko miał odruch przytulenia czy powiedzenia czegoś miłego.

Dopiero pod koniec życia zrozumiał, że fajnie jest przytulić się albo powiedzieć: „kocham cię, córeczko”, natomiast nie praktykował tego przez większość życia. Mama bardziej, ale była wciąż zajęta. Pracowała na dwóch albo trzech etatach. Była w ciągłym biegu. Przychodziła, dawała nam jeść i prosiła, żebyśmy jej dały 20 minut się przespać, bo biegła do następnej pracy.

Czuła się pani samotna? 

Nigdy, bo wychowywałyśmy się z siostrą, wszędzie chodziłyśmy razem. Miałyśmy wspólne zainteresowania, wymyślałyśmy zabawy i nie mogłyśmy się nagadać. Dzieliło nas tylko dwa i pół roku. Ja jestem tą starszą. Potem zaczęły się koleżanki. Nie, samotności nigdy nie czułam. 

Czuła pani wyjątkowość tego domu? Że zostaje pani wyposażona w zbiór cech, które potem ułatwią pani życie?

W PRL-u babka grająca na skrzypcach czy fortepianie nie była żadnym atutem. (śmiech) Dodatkowe punkty dostawało się za pochodzenie robotniczo-chłopskie. Ale mój dom doceniłam znacznie później, kiedy się okazało, że moja wiedza, np. z dziedziny malarstwa czy teatru, zaszczepiana przez mamę tak mimochodem, jest znacznie większa od wiedzy moich rówieśników. Mama robiła to niezwykle naturalnie. Zabierała nas ot tak do opery czy teatru, a my tym nasiąkałyśmy. A potem okazało się, że to wszystko wpływa na mój gust, wybory estetyczne. 

W 1980 roku wychodzi pani za mąż i kończy krakowską PWST. Mąż, Igor Michalski, kończy łódzką filmówkę. Na dwa lata przenosicie się z Krakowa do teatru w Kaliszu. Wyobrażam sobie, że panuje tam atmosfera jak z „Aktorów prowincjonalnych” Agnieszki Holland.

Nie do końca – z tej prostej przyczyny, że myśmy poszli do tego teatru sporą grupą. Byli koledzy z mojego roku i z reżyserii. Przypominało to raczej obóz młodzieżowo- treningowy. Myśmy bardzo dużo pracowali, opiekowała się nami dyrektor Próchnicka, moja pedagog z Krakowa, która dawała nam bardzo dużo pracy. Pracowaliśmy od nocy do nocy i znów od nocy do nocy. W nocy, popijając alkohol, naprawialiśmy polski teatr, bo oczywiście, to od nas się wszystko miało zacząć. (uśmiech) Po drodze jest stan wojenny i ta nasza grupa po prostu się rozsypuje. Odchodzi pani dyrektor, nasi koledzy rozjeżdżają się do różnych teatrów w Polsce. Każdy szuka swojego miejsca. Mnie i Igora przyjmuje do Teatru Wybrzeże mój teść Stanisław Michalski.

Pamięta pani Gdańsk stanu wojennego? SKOT-y na ulicach, palące się koksowniki. Atmosferę lęku, niepewności…

Mieszkaliśmy wtedy na Przymorzu. Do dziś pamiętam, że przejeżdżając kolejką miejską obok stacji Stocznia, widzieliśmy siedzących na dachu stoczniowców, którzy na tym dachu pisali kredą: Wytrzymamy! Bądźcie z nami! (Dorocie Kolak łamie się głos)

Ten stan wojenny siedzi w człowieku głęboko...Wie pani, ja jestem tchórzliwą jednostką, wielu rzeczy się boję, jestem podszyta lękiem i do dziś mam do siebie żal, że nie poszłam wtedy pod stocznię, choć mąż mnie bardzo namawiał. Czuło się, że w Gdańsku jest ogromna siła.

W teatrze byli niezwykli ludzie: Halina Winiarska, Jurek Kiszkis (internowany w stanie wojennym), Halina Słojewska. To oni biorą nas pod blok Wałęsy na Zaspie, kiedy on dostaje Nobla. Stoimy w grupie aktorów Wybrzeża w tłumie ludzi pod blokiem, krzyczymy uradowani, rozpiera nas duma, szczęście. Pamiętam tylko flesze sprzed tych 40 lat, ale wtedy zaczęłam czuć, że nadchodzi jakaś zmiana, że coś się rodzi, że jest nadzieja, że coś się zmieni. Czuliśmy, że w tym garnku kipi od emocji, że stan wojenny to przydusił, ale to się odrodzi, to się kiedyś uda zmienić.

 

Pamięta pani pierwsze mieszkanie w Gdańsku?

Oczywiście, służbowy pokój ze ślepą kuchnią i ślepą łazienką na parterze, z dodatkowymi lokatorami w postaci karaluchów, które regularnie wychodziły z piwnicy. Ale to było nieważne. Cieszyliśmy się, że mamy samodzielne mieszkanie. To było wtedy wielkie szczęście. (uśmiech) Przez chwilę w tamtych czasach myślałam, że teatr jest najważniejszą częścią mojego życia. I on chyba rzeczywiście był. Bardzo dużo grałam, spełniałam się w zawodzie. Byłam szczęśliwa, że dostaję role i że mam u boku Igora. Miałam przy sobie kogoś, kto był niezawodny, opiekuńczy, szalenie odpowiedzialny, a jednocześnie pełen poczucia humoru, szaleństwa, radości życia.

Mąż równoważył pani lęki?

Zdecydowanie tak. Miał w sobie ten rodzaj wolności, dezynwoltury, która pozwalała mu na nieprzejmowanie się rzeczami drobnymi, nieistotnymi.

Mój mąż ma tę cudowną cechę nieprzejmowania się „pierdołami”, czego ja nie mam. Igor ma jasno wyznaczone priorytety i nie zbacza z obranej drogi. Mój związek od początku był fundamentem, na którym wszystko budowaliśmy. Był na zawsze.

Czego nie mogłam powiedzieć o teatrze. Tu pewności nie miałam. Czy to będzie trwało, czy będę miała pracę, czy będę mogła realizować moje filmowe lub teatralne marzenia...

Ze związkiem też nigdy nie mamy pewności, że będzie na zawsze. A państwo są już razem 41 lat. To chyba rzadkość, szczególnie w świecie teatralno-filmowym?

Nie mam takiego wrażenia, że jesteśmy wyjątkiem. Wielu naszych sześćdziesięcioparoletnich znajomych ma podobne staże.

To młodsze pokolenie szybciej z siebie rezygnuje, szuka szczęścia często tam, gdzie go nie ma. Ze związkiem nie jest tak, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostajemy go w prezencie. My nad naszym wykonaliśmy solidną pracę, każdy w innym okresie swojego życia. Jesteśmy z Igorem kompletnie inni i może ta inność powoduje, że to wszystko trwa. I jest dobrze.

Ma pani dużo przyjaciół?

Policzyłabym ich na palcach jednej ręki. Na pewno do najbliższych należą mój mąż, moja córka, moja siostra i dwie przyjaciółki. To wszystko. Ja całe życie mam tak, że zamiast zwierzać się koleżankom, wolę wrócić do domu i opowiedzieć wszystko Igorowi. Nie jestem łatwa w przyjaźni. Jestem nieufna. A jak już zaufam, to potem wystarczy naprawdę niewiele, by znowu mnie do siebie zniechęcić jakimś zdaniem albo gestem. (uśmiech)

Siostra jest podobna do pani?

Chyba tak. Obie jesteśmy wsobne, może dlatego tak dobrze się dogadujemy, że byłyśmy dla siebie wystarczające na wczesnym etapie życia. A potem obie urodziłyśmy córki i one nas też zbliżyły.

Czyli trudno dotrzeć do pani serca?

Trudno. Ja sobie też często zadaję pytanie, dlaczego jestem tak nieufna, zamknięta w sobie. 

Ta cecha przeszkadza w zawodzie?

Trudno to wyjaśnić, ale mam wrażenie, że wszystko, czego mi w życiu brakuje, rekompensuję sobie, grając. Na przykład szaleństwo. Jestem ułożona i taka zwyczajnie porządna (śmiech), w życiu codziennie sprzątam, gotuję, wynoszę śmieci, a potrzebę szaleństwa spełniam na scenie. Ten obszar, którego czasem moim koleżankom zazdroszczę, realizuję poprzez role. Kiedy jadę na plan, realizuję się też towarzysko. Jest gęsto od emocji. Śmiejemy się, rozmawiamy, spieramy. Niestety nagle koniec zdjęć – wszystko się kończy. Wsiadam do pociągu i wracam do Gdańska. Taki moment wyciągnięcia z wody. Może dlatego, kiedy taki projekt się zamyka, mam poczucie osamotnienia i opuszczenia.

Kiedy wraca się z planu filmu albo po przedstawieniu w Nowym Teatrze, gdzie gra pani gościnnie, przychodzi moment szczęścia, spełnienia?

Nie, to jest raczej moment, kiedy wreszcie mogę wypuścić trochę powietrza z poczuciem: „Dobra, dałam radę”.

Jest pani dumna z siebie?

Tak nie mogę powiedzieć, bo film jest zawsze w drodze... Jeszcze go nie widzę przez kolejnych kilka miesięcy. My, aktorzy, jesteśmy tylko podwykonawcami. Nie znamy końcowego efektu, nie wiemy, jak zostanie zmontowany. Zawsze więc czeka się na tę ostateczną wersję.

Lubi pani oglądać siebie na ekranie?

Niestety, nie umiem się zaangażować w oglądanie. Oglądam na zimno, technicznie: „to źle”, „i to źle”, „dlaczego on to tak zmontował”, mruczę pod nosem. „To trzeba było zrobić inaczej”, „no tak, gdybyś wiedziała, tobyś zrobiła...”, „po co on to tak skrócił”... zawsze jestem z siebie niezadowolona.

A my, widzowie, oglądamy „Zjednoczone stany miłości” czy „Zabawę, zabawę” i wchodzimy w te historie do końca. Zanurzamy się w te dramaty, jesteśmy obezwładnieni pani aktorstwem. Rola lekarki, prof. Teresy Malickiej, w filmie Kingi Dębskiej „Zabawa, zabawa” siedzi we mnie do dziś bardzo głęboko. Pani czuje, kiedy dostaje rolę tak ważną społecznie?

Nie. Zrozumiałam to, kiedy ten film wszedł na ekrany i się okazało, że ktoś mnie zaczepia na przystanku. Że jakiś młody człowiek w kolejce do samolotu podchodzi do mnie i opowiada mi swoją historię. Jakaś pani na przystanku, ktoś w pociągu, inna pani w sklepie. I nagle uświadamiam sobie, jak wiele osób widziało ten film. Co on uruchomił. Niestety, nie zdarzyło mi się, żeby usłyszeć , że film odmienił czyjeś życie, spowodował, że ktoś przestał pić. Raczej podchodzili ludzie, którzy mieli dużą potrzebę opowiedzenia swojej historii, swojego dramatu.

Powiedziała pani niedawno, że pandemia przypomniała pani czasy stanu wojennego. Podobny lęk, poczucie zagrożenia, niepewności.

Tak, na początku pandemii towarzyszyło mi poczucie zagrożenia, niepewności, lęku. Poczucie tego, że nie wiem, co będzie jutro, ale jednak było to coś zupełnie innego niż stan wojenny. Bo stan wojenny spowodował, że gdzieś w podziemiu skonsolidowaliśmy się w buncie i prawdzie. Zbieraliśmy siły, wierzyliśmy, że to musi kiedyś piep**nąć. Kumulowała się w nas twórcza siła. Natomiast w czasie lockdownów ta energia została kompletnie rozproszona. Jeżeli ktoś z kolegów mi mówi, że w czasie zamknięcia właściwie wydarzyło się coś dobrego, bo wreszcie miał czas dla siebie, to ja tak nie miałam. Byłam co prawda w luksusowej sytuacji, bo na początku pierwszego lockdownu wyjechaliśmy z mężem, córką, zięciem i wnuczkiem na Kaszuby. Mieliśmy siebie i przyrodę, ale nie czułam szczęścia i spokoju. Myślałam bez przerwy: „Co będzie dalej, jak to będzie, czy kiedykolwiek wrócimy do teatru, do filmu. Kiedy to się skończy?”. Czułam smutek i brak nadziei.

Żeby przetrwać, musiała pani przyjąć jakąś postawę obronną. Co to było?

Przetrwać! Zamrozić się i przetrwać. Miałam nawet katastroficzne myśli, że wszystko, co do tamtej pory zrobiłam, to już są moje ostatnie rzeczy. Że już nigdy nie wrócę do teatru, że...

To jest ta pani ciemniejsza strona osobowości?

Tak, zdecydowanie ciemniejsza. Ratował mnie oczywiście mąż, który mówił: „Będzie dobrze. Będą premiery! Dobra, teraz nie, ale za chwilę się ruszy. Przetrwamy! Wrócimy do teatru! W maju nas otworzą! Nie martw się na zapas. Odpoczywaj, kobieto, na leżaku i przestań się zamartwiać. Czy ty nie możesz się cieszyć?”. Trzymałam się tych słów jak kół ratunkowych.

Moją kotwicą był i jest też mój czteroletni wnuczek, który cieszył nas każdym wypowiedzianym słowem czy zabawnym gestem. Jest cudownym, mądrym chłopcem.

Jaka jest pani córka? Bardziej tatusiowa, wesoła, szalona, wyluzowana? Czy też podszyta lękiem jak pani. A może to miks waszych cech?

Kasia to miks. Z jednej strony tak jak ja zamartwia się wszystkim. Nie znosi tej cechy i potrafi mi wypomnieć, że nie cierpi tego pesymizmu i lęku, którym ją nasączyłam! A z drugiej jest kobietą o wielkiej odwadze. To ona do mnie dzwoni i mówi: „Masz tutaj podpisać petycję, wysyłam ci”, chodzi na manify, broni praw kobiet.

Jest odważniejsza od pani?

Zdecydowanie. Ma wielką potrzebę wolności.

Moje pokolenie wychowane przemocowo w PRL-u nie mogło rozwinąć swojej potrzeby wolności, bo była u nas stłumiona. To moja Kaśka uświadamia mi, co to znaczy wolność, jak jest ważna, co to niezależność, emancypacja. To moja córka tłumaczy mi, że moje pragnienia w stosunku do jej pragnień są zbyt minimalistyczne, że ona sięga dużo dalej. Dużo rozmawiamy. To Kasia uświadomiła mi, co to jest przemoc językowa stosowana w szkołach teatralnych, w czym się to przejawia. To była dla mnie, wykładowcy, cenna wiedza.

Ona mi często pokazuje, że zostałam wychowana w czasach, w których nie obowiązywały żadne normy poza jedną: zduszenia w zarodku wszelkich przejawów wolności. Pokolenie mojej córki to są fantastycznie wykształcone, mądre i odważne kobiety, one określenia „tolerancja”, „poszanowanie dla inności” mają wypalone w sercu. I dlatego nie godzą się na czasy, w których teraz przyszło nam żyć.

Kiedy córka dostała angaż do Teatru Wybrzeże, obawiała się pani tej relacji? Matka, córka, jeden teatr. Konkurencja…

Tego się zupełnie nie obawiałam, ale wciąż się boję (czego się boi każdy człowiek teatru), że ten zawód nie przyniesie jej szczęścia. Że będzie musiała tak jak ja długo czekać na poczucie spełnienia.

Pani z wrodzoną skromnością mawia o sobie „prowincjonalna aktorka dużych ról z popularnością osiedlową”. Przecież to kokieteria. Pani się w tym zawodzie wiedzie. Późno, ale wiedzie.

Tak. Zdarza mi się mówić do córki: „Bądź cierpliwa, popatrz na mnie”, bo zaczęłam grać w kinie dopiero po 54. roku życia. Ale ona tych moich „mądrości” nie lubi, bo każdy młody aktor jest niecierpliwy i chce grać natychmiast. Pokazać, jaki jest sprawny warsztatowo i ile ma do zaoferowania światu.

Moja córka jest bardzo świadomą aktorką i ona wie, że czas aktorek jest dużo krótszy i że zegar tyka. Pewne rzeczy zostaną bezpowrotnie utracone. Dlatego moje uwagi, że „jej czas przyjdzie”, są dla niej nieakceptowalne. Bo ja też już nie zagram 30-letnich amantek. Nie zagram kochanek, boginek seksu. (śmiech) Nie da się cofnąć czasu.

Mówi pani o sobie: „Jestem jak akumulator. Im bardziej się kręcę, tym więcej mam siły”. W pandemii ten akumulator trochę przestał pracować? Jak się wraca po paru miesiącach na deski teatru?

Bardzo to było trudne. Gdy wróciliśmy do pracy, miałam w sobie absolutny popłoch. Czy potrafię generować te dawne przebiegi emocjonalno-myślowe, czy mam zwykłą fizyczną siłę, by wyjść na scenę i grać. Zadawałam sobie pytania, czy kondycyjnie wytrzymam dwie godziny na scenie. Czy wytrzyma mój głos? Mój aparat mowy, moje ciało były nie używane ponad siedem miesięcy. Pytania były najprostsze, nawet takie, czy znów nauczę się tekstu. Jakby ktoś wyrwał mi naturalne rozegranie. I przyszedł pierwszy spektakl. Ciało było nierozćwiczone, obce. Długo po nim bolały mnie wszystkie mięśnie… Do dziś nie przyzwyczaiłam się, że widzowie siedzą w maskach, że nie widzimy ich twarzy, mimiki, uśmiechu. Jakby to wszystko cały czas było przez jakieś pleksi. Oczywiście cieszymy się, że publiczność przychodzi, wspiera nas, ogląda. Ale mam też wrażenie dzielącego nas muru.

Rozmawiamy w pani ukochanym Gdańsku. Ma pani tu ulubione miejsca?

Uwielbiam Wyspę Spichrzów. To, jak wypiękniała w ostatnich latach. Tę naszą fantastyczną marinę, jeden most zwodzony, drugi otwierany. Kocham gdańską starówkę, lubię pooglądać nowe rozwiązania architektoniczne, cieszę się, że tyle nowego się buduje. Lubię to miasto za bliskość wody. Kocham spacerować nad Motławą. Uwielbiam Dolne Miasto. Tyle się zmienia, tyle powstaje ciekawych miejsc.

Ale bywa pani też często w Warszawie. Gościnnie gra pani w spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego „Wyjeżdżamy”. Co pani daje tamten zespół? Czego się pani od nich uczy?

Wielu rzeczy. Są odważni, bezkompromisowi. Uczę się nazywania rzeczy po imieniu, zdrowego radykalizmu, siły wspólnej artystycznej i politycznej wypowiedzi. Jadę tam zawsze z radością, z oczekiwaniem na publiczność Teatru Nowego. To są ludzie, którzy swoich aktorów kochają bezwarunkowo. Potrafią na jeden spektakl przyjść kilka albo kilkanaście razy.

Jest pani dla mnie oazą spokoju i opanowania. A tu takie zdanie o pani, notabene pani autorstwa: „Jeśli ktoś naciśnie u mnie na plecach guzik, to się uruchamia bomba emocji”. To co musi się stać, żeby ktoś ten guzik emocji nacisnął? I co się wtedy dzieje?

Wybucham, krzyczę, stawiam trudne pytania. To może być w sferze prywatnej i zawodowej, obojętnie. A zdarza się to tylko wtedy, gdy czuję niesprawiedliwość. Kiedy ktoś mi coś wmawia, mówi nieprawdę. Mąż takie moje stany neutralizuje humorem. Jak kiedyś uruchomiłam emocje, robiąc obiad, spojrzał na mnie poważnie i powiedział: „No to proszę, dźgnij mnie!”. Oczywiście zaczęłam się śmiać.

Szybko to mija czy tkwi pani w tym rozjuszeniu dłużej?

Szybciej wystrzelam, niż opadam. (śmiech) To musi potrwać, zanim wejdę znów na tor grzecznej dziewczynki. (śmiech)

A gdyby miała pani sobie wystawić ocenę z macierzyństwa, to jaka to byłaby ocena?

To jest bardzo trudne i bardzo smutne pytanie, bo myślę niestety, że trója z plusem byłaby raptem... Ta trója jest za to, że nie umiałam wyposażyć córki w różne rzeczy, które się w życiu bardzo przydają.

Na przykład w większą pewność siebie?

W większe poczucie wartości, dystans do życia… Ale jak można dać drugiemu człowiekowi to, czego się samemu nie miało albo nie w tak wielkim zakresie?

Kasia ma pani gestykulację? Przypomina panią i w życiu, i na scenie?

Ma bardzo podobny tembr głosu, podobną gestykulację. Są osoby, które mówią: „Rany boskie, cała matka!”. Nie wiem, czy Kaśka lubi takie porównania.

Największy komplement od córki?

Że chce ze mną jeździć po świecie. Walczy, byśmy we dwie gdzieś pojechały. Mieszkały razem, rano jadły leniwie śniadanie gdzieś w Berlinie, Pradze czy Barcelonie. Gadały o wszystkim. Czuję, że to jest przyjaźń. Że nas nasze towarzystwo nie nudzi, nie męczy, nie wkurzamy się nawzajem. Że marzymy, by te najdłuższe śniadania nowoczesnej Europy trwały bez końca.

Kompletnie nie wierzę pani w tę tróję z plusem. No po prostu nie wierzę! 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 02/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również