Ewa Błaszczyk, aktorka, piosenkarka, działaczka społeczna i charytatywna, założycielka fundacji "Akogo?, działającej na rzecz dzieci wymagających rehabilitacji po ciężkich urazach neurologicznych. "Czasem trzeba sobie odpuścić, bo jeśli cały czas mam tylko obowiązki i obowiązki, dostaję rozdwojenia jaźni" - mówi w wywiadzie, który ukazał się na łamach Twojego STYLU w 2015 roku.
Spis treści
TS: Błyszczą ci oczy. „Mój czas. Teraz ja!” – podpiszesz się pod tym?
EB: Tak. Mam teraz dobrą energię. Dookoła jest więcej światła, przestrzeni. Mniejszy stres. „Budzik” radzi sobie sam, choć ciągle mam dużo pracy. Ale – Boże ty mój – dobrze, że ona jest.
TS: Nieśmiało przypomnę, że tym roku obchodzisz 60. urodziny. To okazja do bilansu?
EB: Nie! Nie przejmuję się tym. Znam cyfry na moim liczniku, ale staram się myśleć, że to po prostu „pięćdziesiąt plus”. Bo jest takie przekonanie, że jak się ma ileś tam, to już nie „teges”. A ja właśnie teges.
TS: A stresujesz się, kiedy twój sprawdzony krem pod oczy działa jakby... słabiej?
EB: Nie boję się zmarszczek, jeśli o to pytasz. Martwię się tylko, że przyjdzie moment, kiedy stracę siłę, coś zacznie boleć i wypadnę z toru. A zmarszczki? Mam swój salon. Oni mają sposoby.
TS: Co ci tam robią?
EB: Mezoterapię, a jakiś czas temu złote nici. Przed paroma miesiącami opadała mi brew. Pewnie strzelił nerwik. Zauważyłam, gdy malowałam się przed spektaklem. Porozmawiałam o tym z ludźmi, którzy się znają. Okazało się, że są teraz nitki, które napinają coś tam w środku. Założyli mi taką i brew się podniosła. Jeśli więc są sposoby, czemu z nich nie korzystać? Myślę, żeby zrobić sobie „kwasy”, po których schodzi naskórek i wszystko się oczyszcza. Tylko że trzeba potem siedzieć w domu, a to kłopot.
TS: Mówisz szczerze, że pomagasz swojej urodzie. Nie lepiej powiedzieć, że to dobre geny?
EB: A po co oszukiwać? Innym kobietom to nie pomoże. Podkreślam tylko, że trzeba uważać: co, w jakim miejscu, czym i kto nam to robi. Kiedy się widzi reportaże o nieudanych zabiegach – zgroza. Ja zawsze staram się dowiedzieć jak najwięcej o danej metodzie, czy jest potwierdzona badaniami. Ale jeśli coś jest bezpieczne, a w dodatku zrobione raz, działa przez kilka lat – dlaczego nie? Po co pokazywać się z poszarzałą twarzą, jeśli może być ładniej?
TS: No to powiedz, co wbrew metryce zrobiłaś ostatnio pierwszy raz?
EB: Przez cały dzień chodziłam z Mańką po sklepach! Nakupowałyśmy sobie różnych rzeczy, a ja za jednym zamachem zgarnęłam trzy garnitury: różowy, czerwony i biały. Jak dla mnie to wielkie halo! Żeby zrobić to jednego dnia.
TS: Pogodne, jaskrawe kolory. To gra z twoim stanem ducha?
EB: Tak. Lubię, kiedy na zewnątrz mnie jest tak samo jak w środku. Chce mi się jasnych kolorów. Kwiatów mi się chce. Zobacz, ile mam w ogrodzie, różowych, białych.
TS: Deklarujesz: lubię harmonię. A co się dzieje, gdy jej brak? W środku czujesz się świetnie, ale kondycja nie nadąża? Złościsz się?
EB: Nie, działam. Staram się przywrócić równowagę. Teraz chcę o siebie zadbać. W sierpniu jadę do sanatorium, jak co roku, do Solca, do Malinowego Zdroju, podleczę kręgosłup. Od rana do nocy robią mi tam różne zabiegi: osteopatia, terapia manualna, masaże, baseny, siarka.
TS: Skąd problemy z kręgosłupem?
EB: Przyczyna tkwi w psychicznej spince, jakimś ścisku emocjonalnym. Ja w stresie robię się sztywna, od ciągłego napięcia bolą mnie plecy, kark. Ale teraz chcę wszystko ponaprawiać. Na co dzień też staram się utrzymywać formę. Pilnuję, żeby rano zacząć dzień od pozytywnego przemyślenia – nie wiem, czy to nazwać medytacją, czy modlitwą. A potem robię ćwiczenia mnichów tybetańskich. Mówi się, że dzięki nim w klasztorach nie ma starych ludzi. Jest kilka stopni wtajemniczenia, moja piątka to zestaw prosty. Codziennie robię 21 powtórzeń każdego ćwiczenia, zajmuje mi to pół godziny. Połączenie elementów jogi z rozciąganiem, oddech zgrany z ruchem. To mi daje poczucie równowagi, sprężystość. I pewnie wpływa na utrzymanie sylwetki.
TS: Nie stosujesz diet?
EB: Nie. Po prostu się pilnuję. Kiedyś Pola Raksa, z którą się przyjaźniłam, nauczyła mnie, że waga może się poruszać maksymalnie trzy kilogramy w dół lub w górę. Tego się trzymam. A co do kondycji – mam zamiar wrócić do regularnego pływania. W młodości trenowałam wyczynowo, należałam do zespołu pływania synchronicznego, byłam „hydroprimabaleriną”! Tylko że dziś nudzi mnie pływanie od ściany do ściany. Muszę mieć cel. Jeśli np. mam płynąć daleko, to po to, żeby dostarczyć komuś drinka na środek jeziora. Albo załatwić sprawę na drugim brzegu. To jest konkret. Ale prostą żabką to sobie znowu popływam. Odświeżę karnet mojej pływalni. O, jak skończymy, to od razu zadzwonię.
TS: Tak sobie myślę, że gdy chcemy dobrze wyglądać, to często... dla kogoś.
EB: Interesują cię moje relacje damsko-męskie? No cóż, gdy byłam młodsza, miałam więcej kontaktów z mężczyznami. Teraz częściej rozmawiam z kobietami. Zauważyłam, że kiedy załatwiam coś trudnego, lepiej idzie mi z kobietą. Decyzyjnych kobiet jest dzisiaj więcej...
TS: Pytam o co innego. Ciekawi cię odbicie w męskich oczach czy odwracasz wzrok?
EB: Ciekawi, oczywiście. Bo w ogóle interesują mnie nowe kontakty. Dziś, kiedy nie ma wokół mnie burzy, mam większą ochotę na nowe znajomości, zaaranżowanie czegoś, wyjście z domu.
TS: Jacy mężczyźni są dla ciebie interesujący? Komu dałabyś się zaprosić na kolację?
EB: Kolacyjnych epizodów raczej nie miewam, ale lubię relacje z mężczyznami. U facetów podoba mi się pasja, wewnętrzny „fikołek”. Coś, co cię wciąga. To jest ta osławiona chemia miłości – sposób w jaki się dyskutuje, żartuje. Ciepło jest ważne, poczucie humoru, dystans, mądrość. Ale żeby jeszcze ten ktoś miał dobre serce. Lubię obserwować mężczyzn, których praca kręci. Ostatnio w szpitalu w Olsztynie przyglądałam się młodym neurochirurgom, w których jest nieprawdopodobna energia! To mnie fascynuje. W sumie trudno jest mi mówić o facetach. No wiesz, jestem w takim wieku... Może nie powinnam w ogóle tych spraw roztrząsać?
TS: Sama mówiłaś, że nie liczysz lat. Roztrząsaj.
EB: To powiem coś serio. Jacek, mój mąż, umarł 15 lat temu. A mnie wciąż brakuje pełnego domu. Poranka, wspólnego śniadania z drugim człowiekiem. Żeby ktoś czekał, gdy wracam z teatru. Wspólnych wakacji. Dołuję się, kiedy na urlopie widzę dookoła same pary.
TS: Przez lata życia w pojedynkę wyrabiają się przyzwyczajenia, rytuały. Umiałabyś zaprosić nowego człowieka do swojej kuchni, sypialni?
EB: Po tak długim czasie samotności nie wiem. Bo może być wspaniale, ale równie dobrze coś może zacząć przeszkadzać. To wszystko zależy od mentalności, trybu życia drugiej osoby. Wierzę jednak, że jeśli ludzie naprawdę chcą być razem, nie zepsują sobie życia głupotami.
TS: O ilu ludziach możesz powiedzieć „moi bliscy”?
EB: To jest cebula, która ma kolejne warstwy. Jedni ludzie są bliżej, inni na dalszej orbicie. Zawsze blisko jest ksiądz Wojtek Drozdowicz i moja przyjaciółka Sonia, która mieszka w Gdańsku. Są panie, które prowadzą nam dom, moi muzycy, potem ludzie z fundacji. Nie mam jednak wielu osób bardzo blisko siebie. Można je policzyć na palcach jednej ręki.
TS: Oddzielasz życie prywatne od pracy? Fundacja Akogo? i twój dom to dwa budynki na jednej działce. Dzieli je płot. Celowo tam jest?
EB: Tych światów nie da się oddzielić, są jak naczynia połączone. Wszystko się przenika i oszalałbym, gdybym nie stawiała granic. Płotek stanął, kiedy dziewczynki były małe. Chodziło o to, żeby one i nasze psy przez otwartą na moment furtkę nie wyszły na ulicę. Gdy powstała fundacja i zadomowiła się obok, pracownicy szybko złapali, że jeśli jestem po drugiej stronie, to znaczy, że potrzebuję się odłączyć, wyhamować. Kiedyś wchodzili do domu, ale z czasem sami się zorientowali, że zamkniętej furtki otwierać nie należy.
TS: Ale chyba bywają u ciebie znajomi, przyjaciele? Nie mieszkasz w strzeżonej twierdzy?
EB: Kiedyś nie było czasu, żeby kogoś zapraszać. Żyłyśmy tu z Olą i Manią we trzy. Przychodziły pielęgniarki, rehabilitanci i terapeuci do Oli. Znajomi rzadko. Teraz znajduje się na to czas. Niedawno, na zakończenie sezonu w fundacji, było duże przyjęcie w ogrodzie. Ale też spotkanie z rodziną i przyjaciółmi. To było dobre, bardzo przyjemne.
TS: Upiekłaś ciasto?
EB: Oczywiście, piekłam całą noc! Nie podpuszczaj mnie, wiesz, że nie gotuję, nie piekę. Ale wiem, gdzie kupić dobre ciasto. Taki jest układ: ja zarabiam na dom, a prowadzą go na zamianę pani Basia i pani Beata. Po śmierci Jacka pomagała mi jego mama, zamieszkała z nami. Potem przez wiele lat była pani Zdzisia. Opiekowała się dziewczynkami, robiła lekcje z Manią, żegnała nas i witała, kiedy latałyśmy z Olą do Moskwy na terapię komórkami macierzystymi. Łączy nas kawał życia. Dzięki tym ludziom mój dom pachnie jedzeniem, a to dla mnie ważne. Ogień w kominku, zapach kawy. Ja w ogóle jestem wariat na punkcie zapachów. Pamiętam je latami, a najbardziej te z dzieciństwa. Na przykład jak pachniało moje przedszkole, poduszki w naszym domu, fotel. I wiesz, pamiętam zapach suszonego tytoniu w różnych fazach – najpierw, kiedy jest dopiero co ścięty, i później, gdy już wysechł. Tam, gdzie mieszkała babcia, ludzie uprawiali tytoń.
TS: Życie wymagało od ciebie twardości. A bywasz sentymentalna? Przechowujesz pamiątki, zdjęcia?
EB: Zdjęć u mnie mało, ale mam w głowie zdarzenia, takie stop-klatki. Na przykład pamiętam siebie, jak stoję w majtkach, z brodą opartą o blat stołu w letniej kuchni babci. Jest upał, a w „kołchoźniku” grają hejnał z Krakowa. Albo inną scenę: stoimy przytuleni z Jackiem, a dookoła biegają dwie malutkie dziewczynki. Pamiętam wyprawę z mamą nad staw. Jestem w ciąży, leżę na trawie z głową na jej kolanach, a mama głaszcze mnie po włosach. Zatrzymane kadry. Mam ich wiele.
TS: Kiedy córka wyfruwa z gniazda to jest to powód do stresu czy radości? Będziesz dzwonić trzy razy dziennie, gdy Mania się wyprowadzi?
EB: Mogłabym wpaść w dołek, ale próbuję uprzedzić ten moment. Staram się tak organizować swoje życie, żeby nie zrobiło się pusto, gdy Mania zamknie za sobą drzwi. Nie chcę, żeby musiała wybierać: nasz dom z Olą czy jej wolność. Nie będę jej przytrzymywać. „Posiadanie” to słowo, którego nie lubię w relacjach z ludźmi. Nie chcę nikogo „posiadać”, nie chcę zazdrości. Bardzo bym chciała doprowadzić do takiego stanu, by odejście Mani nie bolało, tylko dawało radość. A co do dzwonienia – ona sama dba o to, żebym wiedziała, gdzie jest, kiedy wraca. Przysyła SMS-y. To komfort.
TS: Sama też jesteś córką. To trudna rola, kiedy rodzice starzeją się, chorują?
EB: Nie. Po prostu się o nich troszczę, bo ich kocham. Rodzice nie wywierają na mnie presji. Wiedzą, że jestem zapracowana. Czekają, aż ja zadzwonię czy przyjadę, nie dobijają się. Oczywiście, ich sprawy są moimi sprawami. Ostatnio martwiłam się o tatę. Ma 87 lat, choruje. Odzywają się też przeżycia z dawnych lat. W czasie wojny tata był najmłodszym partyzantem kieleckiej Armii Krajowej, potem został pilotem wojskowym, ale nie mógł się przystosować do reżimu Wojska Polskiego. Napięcie wzmogło się w stanie wojennym: usztywnił się, posmutniał. A ja bym chciała założyć mu różowe okulary. Jeździmy do specjalistów, tata bierze antydepresanty. To silny człowiek, niedawno przeszedł ciężką operację. Nawet ludzie z fundacji podziwiali, jak ćwiczył w moim ogrodzie – w tę i z powrotem, od płotka do furtki, żeby tylko chodzić, nie zalec w łóżku.
TS: Ile masz z ojca?
EB: Odziedziczyłam jego wewnętrzną dyscyplinę. Kiedy coś postanawiam, układam sobie: ma być tak i tak, odtąd dotąd. Wiem, że odzywa się wtedy szkoła ojca.
TS: A co masz po mamie?
EB: Dostałam od niej łagodny ton, życiowy „pastel”. Mama zawsze umiała zorganizować przestrzeń, była twórcza. Dbała o dom, otoczenie, o nasze ciuchy. Nie znosi konfliktów, woli się wycofać, niż narzucać. Żyje tak, żeby nie stwarzać problemów. Jest wyciszona. Dobra i mądra.
TS: Ty mogłabyś powiedzieć o sobie: jestem mądrą kobietą?
EB: Dążę do tego, choć bywają momenty, kiedy jestem lekkomyślna albo chciałabym być. Czasem trzeba sobie odpuścić, bo jeśli cały czas mam tylko obowiązki i obowiązki, dostaję rozdwojenia jaźni. Część mnie mówi: trzeba się rozpiąć, żeby życie stało się, jak by to powiedzieć... piankowe. Lecz jak tu zrobić ze stali piankę?
TS: No jak?
EB: Staram się być dla siebie miłosierna. Chce mi się wtedy spotkać i pobyć z osobami, które mają dużą tolerancję na innych. Nie wymagają, żebym wciąż stała na palcach, wyprężona. Nie oceniają. Czasem nie odbieram telefonu, piszę krótkie SMS-y. Bo chwilowo mam wszystkiego dość, wszystko mi opadło i cała jestem marna. I jeśli ktoś to rozumie – super.
TS: Pozwalasz sobie na błędy?
EB: Bywa, że czasem coś nie wychodzi. I coraz częściej łapię się na tym, że już mnie to nie denerwuje. Bardzo pilnuję, by mieć właściwą perspektywę. Przecież ta czy inna skucha to nie jest sprawa życia. Po co się zatrzymywać na bzdetach? Idę do przodu. Czekam na nowe. Chcę się rozwijać.
TS: Zamknęłaś ważny rozdział, „Budzik” budzi już dzieci. Nie brakuje ci nowego celu?
EB: Nie. Teraz zajmujemy się w fundacji ściąganiem najnowszych osiągnięć nauki. W listopadzie organizujemy konferencję na temat odróżniania stanu wegetatywnego od stanu minimalnej świadomości. To ważne – ze stanem wegetatywnym nie da się zrobić nic, ale świat naukowy ma pomysły, co robić dalej z chorymi, którym została minimalna świadomość. Przyjadą m.in. profesorowie z Japonii, którzy od dawna wszczepiają stymulator w pień mózgu.
TS: A ty, poza pracą, na co masz dzisiaj ochotę?
EB: Chciałabym jeszcze chwilę odpocząć. A potem na nowo ustalę, czego chcę. Zauważyłam, że kiedy nie mam trzęsawki, stresu, jestem bardziej kreatywna. Po prostu chciałabym, żeby życie było jaśniejsze. Żeby było w nim więcej radości.