Znalazłam się w dołku finansowym. Jeszcze do niedawna byłam właścicielką świetnie prosperującej firmy, a dziś stoję na skraju bankructwa. Naprawdę niewiele dzieli mnie od krawędzi. Mam przyjaciół, od których mogłabym pożyczyć pieniądze, a jednak coś mnie powstrzymuje...
Spis treści
To stało się niemalże z dnia na dzień. Pozycja życiowa, którą budowałam przez lata, niby stabilna, prysła jak hartowane szkło, gdy spadł na nią niespodziewanie silny cios. Tak mocny, że prawie mnie powalił, a nie należę do słabych kobiet. Jak do tego doszło? Przecież mój biznes był dla mnie bardzo ważny, dbałam o niego jak o własne dziecko. Nie obniżyliśmy jakości usług, nie zaczęliśmy stosować gorszych materiałów, nie wykorzystywaliśmy pracowników.
Cóż, podjęłam fatalną w skutkach decyzję, biorąc na wspólnika złego mężczyznę. Obiecywał rozwój, otwarcie kolejnych salonów, szeroko zakrojoną reklamę… Omamił mnie wizją kariery o zasięgu międzynarodowym. Twierdził, że widzi we mnie ogromny potencjał. Więc zainwestowałam więcej, niż powinnam. Zdecydowanie za dużo, bo wzięłam jeszcze spory kredyt. A potem wszystkie moje pieniądze przepadły. Poszkodowanych jest więcej, nie tylko ja dałam się oszukać, sprawa trafiła do sądu, ale utraconych środków już raczej nie odzyskam. A jeśli nawet, długo to potrwa.
Zdaję sobie sprawę, że moja wina jest niebagatelna. Nie jestem amatorką w biznesie, mam doświadczenie, powinnam staranniej sprawdzić swojego potencjalnego wspólnika. Chyba po prostu uwiodło mnie marzenie o szerokim rozwinięciu skrzydeł...
Ale czy upadłość to nie za poważna kara za ten błąd? Przez lata wkładałam w firmę swój czas i serce. Bo tu nie chodzi tylko o pieniądze, lecz o coś znacznie ważniejszego. Na przykład pracownicy, za których jestem odpowiedzialna. Nie chciałabym zawieść ich zaufania, zmuszać do szukania innego zajęcia. Poza tym nie chcę się z nimi rozstawać, tworzymy zgrany zespół.
Jestem ambitna, odważna i nigdy się nie poddaję, więc na pewno nie odpuszczę bez walki. Już podjęłam decyzję, że zamiast likwidować firmę, spróbuję ją uratować przed bankructwem. Pytanie zasadnicze brzmi: skąd wziąć pieniądze? Widzę dwie możliwości: albo kolejny kredyt w banku, albo zwrócenie się z prośbą o pożyczkę do moich przyjaciół.
Zdroworozsądkowe argumenty przemawiają za tym, aby pożyczyć pieniądze od przyjaciół. To ludzie majętni. Kwota, której potrzebuję, to dla nich kwestia likwidacji jednej, dwóch lokat. Co więcej, pewnie musiałabym zwrócić tyle, ile pożyczyłam, bez prowizji, odsetek, ubezpieczenia, a Renata i Jarek daliby mi tyle czasu, ile bym potrzebowała. Znamy się już ponad dwadzieścia lat, naprawdę się lubimy, wiele razy sobie nawzajem pomagaliśmy. Nic dziwnego, że rozum mówi: dzwoń do nich, a dostaniesz przelew na konto już następnego dnia. Jednak w odpowiedzi intuicja alarmuje: nie rób tego! Skąd we mnie tak ogromny wewnętrzny opór?
Jest wiele przyczyn. Przede wszystkim moja duma. Całe życie staram się być wolna i niezależna, również od cudzej pomocy. Nie lubię mieć długów wdzięczności, u nikogo. Źle się czuję, będąc na pozycji osoby potrzebującej. Budzi to we mnie wypychane na strych pamięci kompleksy, na czele z poczuciem niższości. Znam jego źródło.
Pochodzę z niezamożnej rodziny i jako dziecko wstydziłam się swojego statusu. Tego, że moich rodziców nie stać na modne zabawki, stroje, buty, gadżety. W podstawówce wyśmiewano mnie, że donaszam ubrania po starszej siostrze. Nigdy nie zapomnę tego wstydu. W liceum sytuacja się poprawiła, bo mogłam sobie dorobić, ale pozostał we mnie kompleks biedy.
Nikt, kto nie doświadczył go na własnej skórze, nie pojmie, jak głęboki cień potrafi rzucać. A już zwłaszcza Renata, która odziedziczyła połowę kamienicy, ani jej mąż, któremu rodzice kupili na osiemnastkę mieszkanie, a potem wysłali na płatne studia za granicę.
Poznaliśmy na koncercie w filharmonii. Miłość do muzyki łączy i zrównuje ludzie, bez względu na pochodzenie. Kocham moich przyjaciół, są miłymi, empatycznymi ludzi, ale uważam, że są tacy, bo mogą, bo stać ich na wielkoduszność. Uświadomiłam to sobie dopiero teraz. Wraz z odkryciem dzielącej nas przepaści majątkowej…
Jako odnosząca sukcesy bizneswoman nie miałam podobnych refleksji. Chociaż nigdy nie byłam równie bogata jak Renata i Jarek, mogłam sobie pozwolić na wspólne wyjazdy razem z nimi i różne aktywności, które wszyscy troje lubimy. Czułam się im równa. Niestety to minęło.
Prawdopodobnie problem, z którym się zmagam, realnie nie istnieje, sama go kreuję w swojej głowie. Moi przyjaciele nie są materialistami. Wierzę, że lubią mnie za to, jakim jestem człowiekiem, a nie za to, ile mam na koncie. Jednak tak strasznie trudno jest mi przyznać się przed nimi do porażki! Fakt, że do wszystkiego doszłam sama, własną pracą i determinacją, zawsze napawał mnie dumą. Chyba w głębi duszy czułam się lepsza od nich, bo nie miałam tak jak oni ułatwionego startu w życie.
Drugi ważny powód to lęk o nasze późniejsze relacje. Wiele razy słyszałam historie, jak to pieniądze popsuły dotychczasowe układy między bliskimi sobie ludźmi. Podobno obowiązuję nieformalna zasada: nigdy nie rób interesów z przyjaciółmi i rodziną, bo takie spółki zawsze źle się kończą. Co prawda pożyczka to nie wspólny biznes, tylko przysługa, ale mimo wszystko…
Do tej pory nigdy nie wspieraliśmy się nawzajem finansowo, bo nie było takiej potrzeby. Nawet w restauracji każdy płacił za siebie. Jeśli już, nasza wzajemna pomoc dotyczyła wsparcia emocjonalnego. Głównie odpoczywamy i dobrze się razem bawimy, nie chcę tego popsuć. Co będzie, jeśli spłata długu się przedłuży? Albo jeśli mi odmówią, dla zasady? Muszę brać pod uwagę każdą ewentualność.
Dzięki kredytowi z banku uniknęłabym zawstydzenia, niezręczności i ryzyka utraty przyjaciół. Ale stracę na tym finansowo. To nierozsądne i niepraktyczne. Poza tym świadczy o tym, że gdzieś w głębi nadal jestem zakompleksioną dziewczynką z szóstej B.