Karol Strasburger myślał, że już nigdy nie będzie szczęśliwy. U boku Małgorzaty odzyskał chęć do życia i spełnić marzenie, które od dawna wydawało mu się nierealne: został ojcem.
Małgorzata Strasburger – menedżer artystyczny i PR-owiec. Współpracowała m.in. z Maciejem Kuroniem, zarządzała marketingiem i organizacją eventów w branży HoReCa. Współtworzyła i zarządzała promocją nowych restauracji w Warszawie. Od wielu lat jest także wokalistką. Ukończyła studia magisterskie na wydziale logopedii. Od 11 lat wspiera męża, Karola Strasburgera, w karierze jako impresario. Mama pięcioletniej Laury.
Karol Strasburger - aktor filmowy, teatralny i telewizyjny, od dekad obecny na ekranach polskich widzów. Zyskał popularność dzięki rolom w takich produkcjach, jak „Noce i dnie”, gdzie wcielił się w postać Toliboskiego, czy „Polskie drogi”, w której zagrał Władysława Niwińskiego. Przez 25 lat prowadził kultowy teleturniej „Familiada”, który stał się jego znakiem rozpoznawczym. W życiu prywatnym pasjonuje się sportem i kulinariami.
Po raz pierwszy zobaczyłam Karola na ślubie wspólnego przyjaciela. To był 2006 rok, USC na Starym Mieście w Warszawie. Trudno było go nie dostrzec - on wchodzi i zapala się światło. Ale moją uwagę zwrócił sposób, w jaki traktował swoją żonę Irenkę. Widziałam miłość i szacunek w każdym jego geście, w każdym spojrzeniu. Miałam 22 lata i pomyślałam, że jeśli kiedyś będę miała męża, to chcę, żeby był właśnie taki - szarmancki, elegancki, uśmiechnięty, adorujący - stara szkoła dżentelmenów. Nawet nie myślałam, że moje wypowiedziane na głos marzenie usłyszą gwiazdy i spełnią je dosłownie. (śmiech) Tuż przed uroczystością poprosiłam mojego partnera, aby nas zapoznał. Miałam niewiele czasu, bo spieszyłam się do studia nagrań, z którym współpracowałam jako wokalistka. Zależało mi, aby się po prostu szybko przywitać. A tu złapaliśmy od razu towarzyską falę, lecz... to z Ireną spędziłam najwięcej czasu. Zaprosiła mnie do rozmowy, choć dla niej, mówiąc uczciwie, byłam przecież gówniarą. Rozmawiałyśmy o tym, że nie bardzo lubi tłum, woli kameralne spotkania. Że choć ludzie ją inspirują, to lubi się na jakiś czas wyizolować, że marzy już o wyjeździe do Chorwacji. Opowiadała o kamperze, którym podróżują. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że kiedyś znajdę się w tym kamperze jako żona.
Długo mijaliśmy się w życiu. Ja miałam swoje prace, studia. Byłam m.in. menedżerką Maćka Kuronia, organizowałam jego pokazy kulinarne. Działałam dużo artystycznie. Wciąż byłam w podróży. Nagle Maciek odszedł w 2008 roku i zostałam z wielką pustką po nim jako przyjacielu. Kimś, kto był dla mnie jak rodzina, drugi ojciec. Musiałam też od zera budować zawodowe życie. Zastanawiałam się, co mam zrobić, kiedy w 2009 roku dostałam propozycję od restauracji Gościniec Oycowizna. Stała się całym moim domem, bywało, że spędzałam w niej dnie i noce, życie znów zaczęło mieć sens. I nagle któregoś dnia zobaczyłam tam Karola i Irenę, którzy przyszli na urodziny znajomego. Potem często wpadali, bo polubili atmosferę tego miejsca i pyszną kuchnię. Ach, no i jak się okazało – mnie. (śmiech)
Kilka razy Irenka przyjechała do mnie sama, bez Karola. Dziwiło mnie to, bo byli raczej nierozłączni. Nasze rozmowy były wówczas inne, głębsze, jakby ważniejsze. Zauważyłam, że chodzi o lasce, ale nie miałam odwagi zapytać dlaczego. Nie wypadało! Jak się później okazało, to był szpiczak. Irenka nie przyznała mi się nigdy, ale wiedziałam, co to oznacza. To dlatego przyjeżdżała po pierogi, barszczyk lub ulubione naleśniki, bo Karolek wracał, a ona nie ma siły gotować. Któregoś razu przyszedł sam Karol. Zamiast człowieka, który był radosny, pełny życia i pasji, zobaczyłam jego wrak. Odchodził razem z nią. Musiałam stać się psychologiem, wsparciem w ten trudny czas.
Nasza miłość nie zaczęła się od romantycznych randek. Zaczynaliśmy od gruzów i to takich, że zastanawiałam się, czy będę w stanie się pozbierać. I tak się życie potoczyło, że jak przyszedł, tak został już w moim życiu. Moje krótkie małżeństwo się kończyło. Za długo sama udawałam przed sobą, że jestem szczęśliwa. Pomimo bliskości emocjonalnej zaczęło nam brakować wspólnych mianowników w życiu codziennym i nagle pomyślałam: „Nie chcę udawać! Chcę być naprawdę szczęśliwa”.
Pamiętam, jak wprowadziłam się do naszego domu. Po wielu rozmowach, podczas których wyłożyliśmy karty na stół, kto co lubi, czego nienawidzi, czego nie będzie w stanie zaakceptować. To nie było proste. Przez 15 lat w tym domu żyła inna kobieta. Stało jej łóżko, szafa, stół… Co z tym zrobić? Pewnie każda inna na moim miejscu wymieniłaby wszystko na nowe, a ja wiedziałam, że nie wolno tego zrobić. To był kawał życia Karola, szczęśliwego życia. Tam była historia. Tam była też moja historia. Postanowiliśmy, że chcemy, żeby Irka z nami była, ponieważ jest częścią naszego życia. Bez niej nie byłoby nas. Mamy w ogrodzie białą różę, która pojawiła się nagle. Nie wiemy skąd, bo żadne z nas jej nie posadziło. Po prostu pewnego dnia wyrosła. Nazwaliśmy ją Irenka.
Kocham Karola za to, że jest prawdziwy. W życiu prywatnym nigdy nie gra, nie zakłada maski. I ma w sobie ogromną dobroć. Jest dla mnie autorytetem w bardzo wielu sprawach. Możemy się ścierać o zawodowe rzeczy, ponieważ jesteśmy też teamem w pracy, ale zwykle nie wchodzimy sobie w kompetencje.
10 sierpnia 2019 roku wzięliśmy ślub. Za nami piąta rocznica ślubu. Miałam i cudowny, i bardzo trudny czas w ciąży, przytyłam około 30 kg, m.in. ze względu na chorobę tarczycy. Bywały bardzo ciężkie dni, a on to wszystko znosił. Nigdy nie mieliśmy cichych dni, nigdy nie kładziemy się spać pokłóceni, nasz dom w ogóle nie zna agresji. Nasz dom zna długie rozmowy, często emocjonalne, ale zawsze prowadzone z poszanowaniem uczuć drugiej strony. Samo dziecko generuje wiele nerwowych sytuacji. Ale jak jest taka miłość, to nawet największe problemy stają się tylko sprawami do rozwiązania.
Nawet nie marzyłem, że jeszcze będę szczęśliwy. Założę rodzinę, będę miał dziecko. Życie straciło dla mnie sens, kiedy po śmierci Irki po raz pierwszy doświadczyłem, czym jest samotność. Byłem przekonany, że już nic się dobrego nie wydarzy. I wtedy spotkałem Małgosię. A odkąd mam moje dziewczyny - żonę i córkę - mój świat nabrał kolorów i niewyobrażalnej motywacji. Muszę tylko bardziej się starać, żeby nadążyć. (śmiech)
Mam 77 lat, właściwie mógłbym być już dziadkiem, a ja dopiero teraz zostałem ojcem. Dbam więc jeszcze bardziej o zdrowie i kondycję. Zawsze byłem bardzo aktywny: jeżdżę na nartach, gram w tenisa, pływam. Bałem się rodzicielstwa. I choć cieszyłem się, miałem wątpliwości, czy dam radę. Wydawało mi się, że jako starszy człowiek nie będę już miał cierpliwości, a dzieci lubią ją testować. Myślałem, że dziecko zburzy mój porządek. Porządek dnia, porządek w domu… Tymczasem Laura wszystko odmieniła. Nie chcę powiedzieć, że pokochałem chaos, jaki wprowadza w moje życie, ale doskonale sobie z nim radzę. Włączam na przykład mój ukochany stary radioodbiornik, kupiony 30 lat temu w NRD, i nagle nie mam stacji, której zawsze słucham. Młoda dama wszystkiego musi dotknąć, sprawdzić, pokręcić… Nauczyłem się już rozwiązywać takie sytuacje. „Laurko, droga moja córeczko, to jest radio tatusia, jakbyś była uprzejma i grzecznie nie ruszała tego, byłbym wdzięczny” - tak do niej mówię. Ma pięć lat, wszystko już rozumie. Czasem tylko patrzy kokieteryjnie w oczy, uśmiecha się i człowiek mięknie i pozwala na wszystko, w granicach rozsądku, dobrego wychowania i bezpieczeństwa, rzecz jasna.
Pamiętam, jak Laura przyszła na świat. Myślałem, że zemdleję z wrażenia. W pokoju obok łaziłem jak wariat z kąta w kąt. I nagle wjechał wózeczek z moim dzieckiem zawiniętym w pieluchę. „Niech pan się nie denerwuje, córka ma 10 punktów za zdrowie”, powiedziała położna. Rozpłakałem się. A ona na to: „Pan się nie maże, tylko się rozbiera i bierze ją na klatę”. (śmiech)
Pamiętam, jak Laurka po raz pierwszy dotknęła mnie rączką. „Rusza się, po raz pierwszy widzę to na żywo - pomyślałem. - Boże kochany, jak ją w ogóle dotknąć?”. A potem okazało się, że wszystko jest proste. I kąpiel, i karmienie, nawet wstawanie w nocy, żeby zmienić pieluszkę. Myślę, że przyszła na świat we właściwym dla mnie momencie. Wcześniej nie byłem gotowy na dziecko. Studia, kariera, no i Irena, moja pierwsza żona, długo nie chciała dziecka. Potem było za późno. Małgosia wyprzedziła moje marzenia. Kiedy pokazała mi test, który jednoznacznie wskazywał, że jest w ciąży, dosłownie zaniemówiłem ze szczęścia. I zaraz pomyślałem, że trzeba się na przyjście dziecka przygotować - wyremontować dom, urządzić pokój, podejść do tematu merytorycznie. Chodziliśmy oboje nawet na specjalny kurs pod okiem położnej, aby pewniej wejść w ten nieznany nam dotąd obojgu świat rodzicielstwa.
Małgosię poznałem przypadkiem. Bliżej w czasie, gdy zarządzała m.in. rozwojem i wizerunkiem restauracji, do której lubiliśmy chodzić z Ireną. Zawsze życzliwa, serdeczna, miła. Widać było, że obdarzona jest też szacunkiem w pracy. Oboje ją polubiliśmy. A potem moja żona zachorowała. Nie wiedział w zasadzie nikt. Ponownie przyjechałem na obiad, gdy Irena już odchodziła, gdy już śmierć była kwestią dni. Była tam. Poczułem, że mogę jej powiedzieć wszystko. Nie radziłem sobie z samotnością, pustką w domu, ciszą nie do zniesienia. Wysłuchała, rozumiała, nie oceniała. Była. A potem… Potem stała mi się jeszcze bliższa. Nie wiadomo kiedy. Tyle że ona… właśnie wychodziła za mąż. Nie ośmieliłbym się jej prosić, by zmieniła decyzję. Sama musiała wiedzieć, czego chce w życiu. Czekałem. Na szczęście niebawem wróciła. Małgosia ma w sobie wielką mądrość. Nie zaczęła budowy naszego wspólnego życia od zburzenia mojego starego. A przecież wprowadziła się do domu, który stworzyłem z Ireną. Mogła chcieć wymazać jej ślady. Ale i tak udało nam się stworzyć nasz dom, tylko nasz. I pamiętamy o Irenie! Wracaliśmy niedawno ze Śląska i to Małgosia zamówiła kwiaty na grób, bo tam Irena jest pochowana.
Czasem mówię do Mordki (do żony – przyp. red.): „Lubię z tobą spędzać czas. Jesteś miła i sympatyczna”. Wtedy się burzy: „To chyba za mało”. A ja uważam, że to bardzo dużo, bo są ludzie, których kochamy, ale nie możemy znieść dłużej ich obecności niż godzinę. A zdarzają się tacy, z którymi mamy ochotę być i brakuje nam ich, kiedy nie ma ich obok. Małgosia potrafi też zachować zimną krew w momentach, kiedy ja tracę głowę. Jest dosłownie menedżerem zawsze na stanowisku, w naszej pracy i w życiu. Podam przykład: wracamy z Włoch, Małgosia jest w ciąży, jesteśmy na autostradzie i nagle samochód odmawia posłuszeństwa. Ja wpadam w panikę, jak wrócić, od czego zacząć, co teraz zrobimy, a ona: „Poczekaj, spokojnie, zostaw to mnie”. I gasi te „pożary” doskonale! Czuję się z nią dobrze, spokojnie, bezpiecznie.