Trudno oczekiwać, że świat nigdy nie runie ci na głowę. Kryzysy nikogo nie omijają, ale możesz się na nie przygotować. Najlepiej zawczasu, kiedy wszystko układa się po twojej myśli. „To wtedy warto upychać do słoików ze wspomnieniami najlepsze chwile, które będą jak znalazł na trudne czasy” – przekonuje Marta Iwanowska-Polkowska, psycholożka, trenerka, autorka poradników.
Twój STYL: Kiedy życie mówi sprawdzam to tytuł twojej najnowszej książki. Jakich sprawdzianów najbardziej się boimy?
Marta Iwanowska-Polkowska: Gdy wydarza się coś, czego się nie spodziewaliśmy i na co nie jesteśmy przygotowani, a my czujemy, że musimy stanąć do tego sprawdzianu, używając umiejętności, których nie jesteśmy pewni. Gdy wydarza się coś, co nas konfrontuje z naszą siłą i naszą wiedzą o sobie. Często takim testem jest strata. Zdrowia, pracy, partnera, innej bliskiej osoby, ale też marzeń czy oczekiwań. Stajemy w obliczu życiowego testu osłupiali, a w głowie kołaczą się rozpaczliwe myśli: dlaczego ja? Po co to wszystko? Chyba nie podołam... muszę się wykazać, sprostać i natychmiast działać.
Podoba mi się określenie, które wprowadził Bruce Feiler, amerykański pisarz, tzn. trzęsienie życia. Miał na myśli radykalne wydarzenie, po którym nic nie jest już takie jak wcześniej. Jego zdaniem każdy z nas przejdzie ich od trzech do pięciu. Niektóre są spodziewane, jak narodziny dziecka. Inne nie, jak choroba, zdrada czy strata bliskiej osoby. I nie potrafimy sobie wyobrazić, kim będziemy po trzęsieniu życia, zanim go nie doświadczymy.
Choć bardzo chcemy kontrolować nasze życie, mieć wszystko zaplanowane, to gdy ono mówi nam: sprawdzam, okazuje się, że takich testów nie da się uniknąć ani podejść do nich w innym dogodnym terminie. Niestety, to nie my wybieramy datę konfrontacji. Co więcej, dla każdego ten sam sprawdzian może znaczyć coś zupełnie innego. Utrata pracy dla jednej osoby będzie chwilową niedogodnością, a dla innej osobistym końcem świata. Peter A. Levine, amerykański psycholog, mówi, że „trauma jest w oku patrzącego”, czyli tego, kto jej doświadcza. Dlatego gdy czujemy, że nasz świat się chwieje, nie dajmy sobie wmówić, że nic się nie stało, że „to żaden dramat” i „jeszcze będziesz się z tego cieszyć”. Nie bagatelizujmy i nie unieważniajmy swoich emocji. Jesteśmy zaskoczeni, bądźmy zaskoczeni. Jesteśmy przytłoczeni – możemy tacy być. Uszanowanie emocji to pierwszy krok do poradzenia sobie z sytuacją. Warto szczerze przyznać: „Tak, to doświadczenie mnie przerasta. Czuję się rozbita. Potrzebuję czasu, by zorientować się w sytuacji”. Jeszcze przyjdzie pora, by zastanowić się, co mogę zrobić, jak rozwiązać problem. I wtedy często okazuje się, że trzęsienie życia dotyczy nie tylko nas. Testy przechodzą też nasze relacje. W takiej chwili można zweryfikować, jak wygląda prawda o naszych związkach. Czy ci, których uznawaliśmy za bliskich, są przy nas w kryzysie? I jacy są? Na ile potrafią zaakceptować nasze zagubienie?
Czasem okazuje się, że bliscy kobiety, która całe życie wchodziła w rolę ratownika, w chwili próby nie akceptują odwrócenia ról. Chcą być dalej ratowani. Irytują się na osobę, która zawsze dawała radę i nagle okazuje słabość.
Ja z określeniem „słabość” byłabym ostrożna. Okazywanie emocji w obliczu trudnych sytuacji nie jest słabością, jest naturalną ludzką reakcją. Ale zgodzę się, bywa i tak, że jeśli przez lata nie dawałyśmy sobie przyzwolenia na okazywanie kruchości, starałyśmy się wszystkiemu sprostać, przyzwyczaiłyśmy do tego innych. Jednak każdy w pewnych okolicznościach może się ugiąć. Nikt nie wie, jak zareaguje jego system nerwowy na trudną sytuację, której dotąd nie doświadczył – śmierć, zdradę, bolesne rozczarowanie, przemoc. Być może się rozpadniemy? I to jest OK! Taki kryzys bywa punktem wyjścia do budowania życiowej odporności. Japończycy podnieśli do rangi sztuki, zwanej kintsugi, rozbite porcelanowe skorupy: popękane naczynia sklejają za pomocą metali szlachetnych, często złota, co czyni je droższymi i piękniejszymi od nieuszkodzonych oryginałów. To samo możemy zrobić, gdy życie mówi sprawdzam: rozpaść się, by stworzyć się na nowo, w lepszej, dojrzalszej formie. Gdy doświadczamy dużego kryzysu, warto się zatrzymać, rozejrzeć, zadać ważne pytania. Moja klientka ukuła nawet obcesowy, ale trafny termin: „Co tu się odp…”. Podoba mi się bezceremonialność tych słów. Gdy świat nam się wali, nie musimy być grzeczne. Czasem powinnyśmy być niegrzeczne, ekspresyjne, stanowcze, by dać do zrozumienia innym, że teraz potrzebujemy spokoju, bo mamy czemu się przyjrzeć i co przemyśleć.
To przeciwieństwo tego, co nam się wkłada do głów: weź się w garść, nie siedź z założonymi rękami, działaj.
Bardzo z tymi przekazami walczę. Jestem zodiakalnym Lwem i rodzina w moich trudnych momentach często mówiła: „Marta, ty jesteś taka dzielna lwica”. Nie znoszę tego określenia. Czuję, że zmuszało mnie do zaciskania zębów i ukrywania tego, co naprawdę czułam. Dziś wybieram, że czasami nie chcę być dzielna – chcę być „nie-dzielna” – potrzebuję usiąść, roztkliwić się nad sobą, rozłożyć bezradnie ręce, przyjrzeć się swoim reakcjom i dopiero wtedy uruchamiam swoją siłę. Daję sobie w ten sposób czas, by uszanować uczucia i zaopiekować się nimi. Wybierając chwilową bezradność, pozwalam najbliższym przejąć inicjatywę, wykazać się. My, kobiety, mamy ogromny problem z komunikowaniem światu słabości. Na sesji coachingowej zapytałam klientkę, która się, że w kryzysach zawsze musi radzić sobie sama, w jaki sposób sygnalizuje bliskim potrzebę wsparcia. Powiedziała, że… w żaden. Nawykowo wysyła za to przeciwny komunikat: że ma pod kontrolą i ogarnia. A w tej sytuacji działa prosta zasada: mówisz – masz, nie mówisz – nie masz. Wiele lat temu, gdy byłam mamą dwóch małych synów, przemęczoną i przytłoczoną obowiązkami, mąż powiedział, że jego zdaniem tak bardzo staram się panować nad wszystkim, że wysyłam mu sygnał: „nie zbliżaj się”. Przez długi czas bał się wejść pomiędzy mnie i dzieci, czuł się zbędny. Zdumiało mnie to wyznanie. Nie robiłam tego świadomie. Tęskniłam za pomocą, a jednocześnie udowadniałam innym i sobie, jaka jestem świetna, niezastąpiona i samowystarczalna. A czasem trzeba puścić do świata sygnał SOS. Nie daję rady, tonę, pomóżcie, nie chcę być w tym sama.
Łatwo powiedzieć: puść sygnał, że nie dajesz rady. A dla wielu kobiet to niewykonalne. Bo to tak, jakbyśmy miały zniszczyć w jednej chwili wizerunek niezawodnej siłaczki.
Zgadzam się, że to zmiana, a być może i przemiana, którą trudno zainicjować. W moim przypadku przełomem była choroba onkologiczna. W jej trakcie (na szczęście) zorientowałam się, że mam jednak ludzi, na których mogę się oprzeć. Ja na nich, a nie oni na mnie. Nauczyłam się wtedy doceniać momenty, w których ktoś mnie obdarowuje wsparciem, życzliwością, po prostu troską. Pamiętam, jak w trakcie mojej rekonwalescencji bliska kobieta przywiozła mi pierogi z jagodami. I to w styczniu! Uwielbiam je, a mimo to miałam na końcu języka: „nie trzeba było!”, „zaraz oddam ci pieniądze”. Powiedziałam sobie jednak w myślach: „Marta, po prostu przyjmij i się uciesz. Jesteś OK także wtedy, gdy ktoś się tobą opiekuje”. Gdy na warsztatach siedzimy w kręgu z kobietami i jedna uczestniczka mówi drugiej coś miłego, standardowa reakcja to odrzucenie daru, jakim jest komplement. „Śliczna ta bluzka. – A skąd, stary łach”, „Mądrze to ujęłaś. – E tam, usłyszałam w telewizji”. Tak to wygląda. Dlatego namawiam: przyjmuj to, co dają ci inni. Nie bagatelizuj, gdy ktoś cię docenia, nie zaprzeczaj komplementom, nie unieważniaj swoich dokonań. Powiedz: „Dziękuję. Cieszę się, że ci się podoba. Miło mi, że tak myślisz”. Zauważ, co zostało ci ofiarowane, i uwierz, że to prawda. To zawsze zasila psychikę.
Podoba mi się to, co mówisz o zgodzie na własną kruchość. Ale czy to nie jest jednocześnie zgoda na poddanie się, gdy życie mówi sprawdzam?
No właśnie nie. Wojciech Młynarski napisał wiersz o leszczynie i pięknie go śpiewał:
Moje ulubione drzewo – leszczyna, leszczyna,
Jak ją za mocno przygiąć w lewo, to w prawo się odgina,
A jak za mocno przygiąć ją w prawo, to w lewo bije z wprawą,
A stara sosna szumi radosna: Brawo, brawo!
Taka postawa to fundament rezyliencji, czyli odporności psychicznej. Giąć się, rozpadać i prostować, budować od nowa. Tę kompetencję wszyscy możemy w sobie kształtować. Daleka jestem za to od myślenia, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. To powiedzenie zbytnio upraszcza ten proces, stawia pochopny znak równości pomiędzy trudnym wydarzeniem a wzrostem. Oznacza często brak kontaktu ze sobą, nadużywanie siebie i oczekiwanie szybkiego wzmocnienia, które nie zawsze jest realne. Lepiej pracować nad tym, by być jak leszczyna.
A co rozwija naszą psychiczną giętkość?
Jako psycholożka, ale i jako Marta, która ma za sobą niejeden kryzys, postawiłabym na trzy rzeczy. Po pierwsze – relacje. W okresach życiowych sprawdzianów nie możemy być sami. Potrzebujemy być wysłuchani, otoczeni życzliwością, by przejść przez trudy. Ale płynie z tego lekcja, że jeśli chcesz mieć się na kim oprzeć, musisz dbać o ludzi. Niedawno bliska mi kobieta przechodziła kryzys. Był poniedziałek, miałam mnóstwo spraw, ale zapytałam, czy do niej przyjechać. Gdy powiedziała, że tego chce, w kwadrans byłam pod jej drzwiami. Gotowa do udzielenia pomocy i… pełna wdzięczności. Pomyślałam wtedy: cieszy mnie życie, w którym jeśli ktoś dla mnie ważny potrzebuje mojej obecności, mogę mu ją dać. Dom się ogarnie beze mnie, pracę przełożę. Poczułam, że angażuję się w coś wartościowego. Psychikę wzmacnia też codzienne dobre życie – to drugi filar psychicznej giętkości. Lubię metaforę wewnętrznej spiżarni, do której możemy wstawiać słoiki z zawekowanymi… dobrymi doświadczeniami. Dlatego każdą chwilę względnego spokoju trzeba dostrzegać i doceniać. Układ nerwowy potrzebuje radości, zabawy, odpoczynku, by się regenerować, by odsapnąć. Tym się żywi. Trudno oczekiwać, że dźwignie kryzysowe sytuacje, jeśli wcześniej go głodzimy, wystawiamy jedynie na stres i przeciążenie. A trzecim filarem jest ciało.
Elementem wzmacniania psychicznej odporności jest też pozytywna relacja z własnym ciałem? W książce zawarłaś piękny manifest do piersi. Piszesz, że zasługują na miłość niezależnie, czy kogoś wykarmiły i w jakiej są dziś formie. Ciało jest ze mną od pierwszej do ostatniej chwili, należy mu się szacunek, czułość. A my podchodzimy do niego zadaniowo, głównie wymagamy...
…oczekując, że będzie nam służyć bez względu na to, jak je traktujemy. I jeszcze żądamy, by zawsze było w rozmiarze co najwyżej M. Nie zapewniamy mu zdrowego jedzenia, odpowiedniego nawodnienia, jakościowego snu, ruchu, kontaktu z naturą. Dużo żądamy, niewiele dając. Małe gesty mogą tu wiele zmienić. Troska o codzienną higienę życia i tym samym ciała może przełożyć się na naszą witalność, poczucie dobrostanu, a więc lepszą odporność psychiczną. To naprawdę prosta zasada, im lepiej czuje się nasze ciało, tym lepiej radzi sobie z życiowymi sprawdzianami. Ale jest jeszcze jedna sprawa, która łączy się z odpornością psychiczną, choć nie zawsze widzimy ten związek. Chodzi o życie w zgodzie z istotnymi dla nas wartościami. Szukajmy głębi i znaczenia w tym, co robimy. Jako psycholożka wiem, że odnajdowanie sensu to doskonała interwencja psychologiczna. Ludzie, którym się ta sztuka udaje, mają większą szansę na szczęśliwe życie. W jednym z badań kazano studentom w trakcie ferii świątecznych pisać codziennie kilka zdań na temat wyznawanych wartości i ich związku z tym, czym się zajmują. Gdy wrócili na zajęcia, okazało się, że nauka łatwiej im przychodzi, lepiej znoszą stresy. Wiedzieli, kim są i po co wykonują swoje zadania, byli bardziej pewni siebie. Psychologia nie ma wątpliwości: im bardziej rozumiemy, kim jesteśmy, jaki jest sens naszego życia, tym nam lepiej. Mamy kompas, więc umiemy wybrać dobry kierunek, odnaleźć sens. A to jeden z podstawowych filarów psychicznej odporności.
Twoja metafora „słoików z dobrymi doświadczeniami” przypomniała mi „słoiki miłości”, które moje dzieci robiły dla dziadków: wrzucały do nich karteczki z komplementami. Może warto taki słoik zrobić i dla siebie?
Świetny pomysł. Polecam też wywoływanie zdjęć, które przypominają o dobrych chwilach i ważnych relacjach. Szkoda, że odeszliśmy od praktyki robienia albumów. Bo my naprawdę potrzebujemy rytuałów, które sprawiają, że angażujemy się w przeżywanie dobrych, karmiących nas chwil. Takich, które wzmacniają w nas poczucie, że życie jest dobre, sensowne, bogate w zachwyty i wzruszenia. Czy tym rytuałem będzie słoik z komplementami, słoik wdzięczności, robienie albumu ze zdjęciami czy też rysowanie laurki, robienie kolażu dla siebie, dla kogoś albo komponowanie bukietu, pieczenie ciasta, by sprawić komuś przyjemność – to już nasza decyzja. Nieważne, co robimy, ale z jaką intencją. Tu liczy się zaangażowanie, chęć uhonorowania dobrego życia i połączenia się z innymi. Warto się w to zaangażować. A nasza odporność psychiczna nam za to podziękuje.