Wywiad

Jadwigę Barańską wspomina Jerzy Antczak: "W naszym małżeństwie to ona była głową"

Jadwigę Barańską wspomina Jerzy Antczak: "W naszym małżeństwie to ona była głową"
Jadwiga Barańska
Fot. Agencja AKPA

Wielką aktorkę, Jadwigę Barańską, odtwórczynię niezapomnianej roli Barbary Niechcic w „Nocach i dniach”, wspomina jej mąż, reżyser Jerzy Antczak.

 

Jerzy Antczak wspomina Jadwigę Barańską

PANI: Jadwiga Barańska odeszła kilka miesięcy temu. Jak pan sobie radzi?

JERZY ANTCZAK: To było dokładnie 24 października ubiegłego roku. Pierwszy okres po jej odejściu był dla mnie straszny. Wierzyłem, że Barańska jest nieśmiertelna, że będzie istnieć zawsze. W naszym małżeństwie to ona była głową. O wszystkim decydowała. Ja jestem naiwny, nie znam się na ludziach i często inwestuję tam, gdzie nie należy. Jadzia nigdy. Dlatego wielokrotnie uchroniła mnie przed porażką. Teraz zostałem sam w tym wielkim mieszkaniu i dopiero zrozumiałem, czym jest samotność. Stale otwieram komputer i sięgam do piosenek Jadzi, jej ról… Na szczęście mam tu w Ameryce grupę przyjaciół, z którymi spędziłem Wigilię i obchodziłem swoje 95. urodziny. Jadzia patrzyła na mnie ze zdjęcia. Jakoś sobie radzę, chociaż wiem, że czas nigdy nie zagoi ran, może tylko złagodzić ból.

Byli, państwo, małżeństwem prawie 70 lat, to nadzwyczajne.

Jak o tym myślę, nie mogę uwierzyć, że to tak szybko minęło. Tyle lat przeżyte w związku dwojga artystów zdarza się rzadko. Widzę, jak moi przyjaciele zmieniają żony i mężów. Ale w moim słowniku nie istnieje słowo „rozwód”, tak jak nie istnieje słowo „kłamstwo”. Uważam, że życie jest i tak zbyt skomplikowane. Myślę, że nasze małżeństwo przetrwało nie tylko dzięki temu, że się doskonale uzupełnialiśmy, ale także dlatego, że odnosiliśmy równorzędne sukcesy. Związki artystów pękają, kiedy jedno osiąga wielki sukces, a drugie nie. Nasze życie nie było usłane różami, ale w życiu zawodowym równolegle szliśmy do przodu.

13450c
Jadwiga Barańska 
fot. Agencja AKPA

 

 

Małżeństwo Jadwigi Barańskiej i Jerzego Antczaka

Wasze pierwsze spotkanie tego nie wróżyło.

Antczak oblał Jadwigę Barańską podczas egzaminów do szkoły aktorskiej! To był 1955 rok. Byłem wtedy tak zwanym uczącym asystentem. Pamiętam, że kiedy się pojawiła na egzaminie, sam nie wiem, dlaczego mnie od niej odepchnęło. Do dziś nie rozumiem, co się wtedy stało. W następnym roku, kiedy Jadzia zdała śpiewająco, przeżyłem olśnienie – co za piękna dziewczyna z wielkim talentem aktorskim! A teraz, niech pani sobie wyobrazijaką decyzję podjął los. Wszyscy z tego roku, na który Jadzia się nie dostała, poszli na prowincję i nikt nie zaistniał. A jej rocznik cały trafił do warszawskich teatrów. Jadzia w teatrach Klasycznym, a potem Polskim grała rolę za rolą.

Po ślubie w 1956 roku zamieszkaliście z mamą pani Jadwigi, Marią Barańską.

Mama Jadzi, którą nazywaliśmy Minia, była istotą nie z tej ziemi. Miała doskonały kontakt ze zwierzętami, z ptakami. Łódzkie mieszkanie Mini i Jadzi oraz trzech kotów, jamnika i kruka, a potem jeszcze ja się wprowadziłem, to był maleńki pokoik z tapczanem. Spaliśmy na nim wszyscy w poprzek. Ale to było miejsce z duszą. Wierzę, że są miejsca i ludzie, którzy przynoszą szczęście. Tam doświadczaliśmy samego szczęścia. Minia była z domu Rhode, pochodziła z kurlandzkiej szlachty. Wciąż trwa spór, czy to byli Prusacy, czy Niemcy. A kiedy podczas wojny trafiła na Gestapo, namawiano ją do podpisania volkslisty. Na co ona, maleńka istota, 150 cm wzrostu, wyprostowała się i powiedziała: „Ja jestem Polką”. Minia stworzyła nam wspaniały dom, nigdy nie zapomnę jej kotletów schabowych…

Opiekowała się wami?

Pracowała jako pielęgniarka, ale kiedy w 1964 roku przyszedł na świat nasz syn Mikołaj, powiedziała: „Nie będziecie mieli czasu zajmować się dzieckiem, skupcie się na swoich karierach, a ja pójdę na wcześniejszą emeryturę i wam pomogę”. Nadwyżka uczuć u Mikołaja jest chyba po niej. On ma wybitne zdolności aktorskie i dar naśladownictwa, ale nie poszedł w nasze ślady. Uznał, że dwoje artystów w domu wystarczy i został programistą komputerowym, w czym ma spore osiągnięcia. A Minia zawsze chciała, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Rozumiałem to, bo jestem podobny.

W 1958 roku pani Jadwiga pojechała grać w warszawskim Teatrze Klasycznym, a pan został w Łodzi.

W tym czasie stworzyłem w łódzkim oddziale telewizji tamtejszą wersję Teatru Telewizji, czyli Teatr Popularny. Zresztą byłem zaangażowany w tworzenie samej telewizji. Tu dodam, że mój teatr był całkowitą odwrotnością tego, co robił w Teatrze Telewizji w Warszawie jego szef, Adam Hanuszkiewicz. On ukuł teorię, że telewizja to statyczna kamera, twarz i mówienie tekstu. Ja się z tym nie zgadzałem. Dla mnie telewizja to ruch i dynamika. Adasiu, nie obraź się, ja ci to wypomnę. Niestety, mimo że Teatr Popularny odnosił sukcesy, zachował się zapis tylko jednego przedstawienia – „Jesiennej nudy” ze Stanisławem Łapińskim, Ludwikiem Benoit i Krystyną Feldman. Hanuszkiewicz uzasadniał to trudnościami technicznymi. Ale nie było trudności, tylko brak chęci. I właśnie wtedy, przez sześć lat, żyliśmy z Jadzią na walizkach. To był wielki egzamin. Wiadomo, że takie rozstania to dla związków ryzyko, ale myśmy ten egzamin zdali.

Los przygotował wam niespodziankę.

W tym czasie często spałem w telewizyjnej garderobie i pewnego dnia budzi mnie portier: „Panie Antczak, prezes Sokorski na linii”. W tym czasie Włodzimierz Sokorski, prezes Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, był bogiem, człowiekiem, który decydował o wszystkim. Więc zerwałem się z okrzykiem: „Matko boska!”. Podnoszę słuchawkę i słyszę: „Panie Jerzy, krótko będę mówił, chcę panu zaproponować funkcję naczelnego reżysera telewizji”. Na co Jureczek Antczak odpowiada: „Panie prezesie, ja jestem w Łodzi i prowadzę Teatr Popularny. Nie mógłbym tu zostać?”. Sokorski zdumiony, że ktoś może mu odmówić, rzucił: „Daję panu 24 godziny do namysłu”.

I co pan zrobił?

Zadzwoniłem do Jadzi, a ona słysząc, co powiedziałem Sokorskiemu, dostała białej gorączki. Też mówiła krótko: „Jureczku, sześć lat rozłąki, ruina finansowa, my już tak nie możemy żyć, ty się nie zastanawiaj”. Miała rację. W tym czasie prowadziłem w Łodzi intensywne życie towarzyskie, stołowałem się w Malinowej i można powiedzieć, że byliśmy zrujnowani. Mama Jadzi sprzedawała rodzinną biżuterię, żeby nas wesprzeć. Wypaliłem dwie paczki papierosów, wypiłem parę wódeczek i mówię sobie: „Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgodzić trzeba”. I przeniosłem się do Warszawy, żebyśmy byli razem z Jadzią. Choć oczywiście bałem się, jak ja, chłopak z Kresów, się w tej Warszawie zmieszczę. Ale wszystko dobrze się potoczyło.

Jadwiga Barańska i "Noce i dnie"

Gdy był pan naczelnym reżyserem Telewizji Polskiej, wyreżyserował pan 30 spektakli. Między innymi w 1969 roku „Epilog Norymberski” o powojennym procesie nazistów, w którym zagrała także Jadwiga Barańska. Powstał też nagradzany film oparty na spektaklu. Co ciekawe, w 2006 roku wysłał go pan na jeden najważniejszych festiwali filmów dokumentalnych na świecie – w Houston – i dostał główną nagrodę.

Zrobiłem to, bo wtedy strasznie denerwowało mnie, że mówiono o „polskich obozach koncentracyjnych”. Nagroda była dla mnie niesamowitym zaskoczeniem i wielką radością. Ale wracając do „Epilogu…” – uskrzydlony trzema nagrodami na festiwalu w Pradze, zażywałem właśnie kąpieli w Adriatyku podczas wakacji z Jadzią, kiedy nagle ona psuje mi nastrój i mówi: „Jureczku, a co by było, gdybyśmy zrobili »Noce i dnie«”? A ponieważ jestem porywczy w słowach, natychmiast zawołałem, że w życiu, to chała, cegła, tysiąc stron nudy! Na co Barańska spokojnie, bo ona zawsze umiała odczekać i w naszym małżeństwie, choć zdarzały się różnice zdań, nie było kłótni: „Jureczku, ochłoń troszeczkę, ja ci dam parę cytatów z tej książki. Pierwszy: »Żyjemy, umieramy, a życia wciąż wystarcza«. I drugi: »W życiu bywają dni powszednie, bywają i niedziele, tylko tych drugich jest mniej«”.

I co pan na to?

Zepsuła mi urlop, o niczym innym nie mogłem myśleć. Jak przyjechaliśmy do Warszawy, rzuciłem się na książkę Dąbrowskiej i przeczytałem w trzy noce. Po lekturze uznałem, że to jest cud, złote jajo. Jerzy Kawalerowicz, ówczesny szef Zespołu Filmowego Kadr, który mnie cenił i lubił, powiedział mi kiedyś: „Panie Jerzy, jak będzie pan miał pomysł na film, niech pan do mnie przyjdzie”. No to lecę i mówię: „Panie Jerzy, mam złote jajo - »Noce i dnie«!”. Twarz mu zwiędła: „Czy pan musi robić tę chałę?”. Jednak widział w moich oczach - bo ja jestem emocjonalny i melodramatyczny - że zaraz się rozpłaczę, więc zaproponował, żebym napisał scenariusz, ale spektaklu. Napisałem, a Kawalerowicz: „To jest nie do zrobienia”. Ale znowu ulega: „Niech pan mi opowie pierwsze trzy minuty filmu”. Więc mówię: „Pusta droga, w głębi majaczy kościół, słyszymy dźwięk kół jadących po piachu i wjeżdża taki pachciarski wóz. Widzimy na nim plecy zgarbionej kobiety, a na przodzie Żyda w mycce. Potem zbliżenie na twarz kobiety, która mówi: »Boże litościwy, fotografię dzieci zabrałam, a o Bogumile zapomniałam...«”. Kawalerowicz na to: „Niech pan to robi”. Tak ofiarował mi „Noce i dnie”. Nie wierzę, żeby dzisiaj jakikolwiek producent pochylił się nad takim materiałem i zaufał reżyserowi na tyle, żeby mógł kręcić film przez 513 dni i jeszcze żonę obsadził w jednej z najważniejszych ról.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Ninateka (@ninateka_pl)

Jaką aktorką była Jadwiga Barańska?

Fenomen Jadzi Barańskiej polegał na jej wewnętrznych zasobach. Była półsierotą. Niemcy zamordowali jej ojca, kiedy była dzieckiem. Kiedy matka była w obozie koncentracyjnym, Jadzia, wtedy siedmiolatka, mieszkała z ciocią Heleną. Były rozpaczliwie biedne. Jadzia, żeby zarobić na życie, myła schody. Sprzedawały, co mogły, także złoty medalik Jadzi, który dostała od matki. I ona to wszystko w sobie nosiła, wystarczyło tylko nacisnąć odpowiedni guzik… Mało kto wie, że była aktorką jednego dubla. Wielkie sceny nagrywała za pierwszym razem, jak tę w „Nocach i dniach”, kiedy ze łzami prosi: „Boże litościwy, ocal mi to dziecko, ocal mi Tomaszka”. Ona pytała: „Mam grać?”. Chwila skupienia, jeden dubel i wracała do obierania kartofli! Uważam, że była obdarzona przez Boga. Potrafiła włączyć w sobie każdy nastrój, każdą emocję.

Zdarzyły się jej jakieś aktorskie niepowodzenia?

Raz byliśmy blisko katastrofy. Kocham Czechowa i postanowiłem wyreżyserować w Teatrze Telewizji jego dwie jednoaktówki „Oświadczyny” oraz „Jubileusz”. Obsadziłem w nich Jadzię w towarzystwie dwóch aktorskich tuzów: Tadzia Fijewskiego i Miecia Pawlikowskiego. Podczas prób obaj byli doskonali, a Barańska w roli „starej panny” Natalii straszna, nie do przyjęcia. Myślę sobie, rany boskie, może odwołać, bo to będzie katastrofa. Pytam Jadzię, co się dzieje, a ona na to: „Nie wiem, nie potrafię”. Widzę, że ledwo żyje z nerwów. I wtedy Tadzio Fijewski zapada na zapalenie płuc. Przerwa dwumiesięczna. Po przerwie Jadzia wychodzi na próbę, a ja mało co się nie przewróciłem. Ma na sobie buty wojskowe, przyklejony nos… i jest doskonała. Gdyby mnie ktoś zapytał o trzy najważniejsze role Barańskiej, wymieniłbym Barbarę Niechcic w „Nocach i dniach”, która składa się z portretów wielu kobiet, wyniosłą damę w „Hrabinie Cosel” i właśnie „Oświadczyny”.

„Hrabina Cosel” z 1968 roku była jej głośnym debiutem filmowym, ale nie obyło się bez komentarzy na temat obsadzenia jej w tej roli.

Od początku nie było łatwo, ale jak zwykle zdarzył się cud. Zdzisio Skowroński, który był świetnym dramatopisarzem, napisał scenariusz według powieści Józefa Ignacego Krasickiego. Od razu chciał, żeby to była wielka rola Jadwigi. Przedstawiamy go na komisji scenariuszowej, no i zaczęły się wymądrzania, bo przeczuwali, że to Barańska będzie grała. „No tak, ale hrabinę Cosel musi zagrać kobieta wielkiej urody, z doświadczeniem…”. Czuję, że za chwilę padnie, że Antczak nie może tego robić. Na kanapie w rogu siedział niewysoki człowiek, nazywał się Aleksander Ford. Długo milczał, aż powiedział: „Proszę państwa, oglądałem »Szklaną menażerię« z panią Barańską, oglądałem wiele przedstawień pana Jerzego i chcę powiedzieć, że jest predysponowany do tego, żeby wyreżyserować »Hrabinę Cosel«. Dziękuję, skończyłem”. Dyskusji nie było. Za tę rolę Jadzia dostała nagrody, najbardziej niespodziewaną na festiwalu filmowym w Kambodży.

Swoją rolą w „Nocach i dniach” obroniła Barbarę Niechcic i uczyniła ją postacią o wiele głębszą niż jej pierwowzór w powieści Marii Dąbrowskiej.

Grała ją wbrew Dąbrowskiej i wbrew mnie. Bo ja chciałem być purystą i pozostać wierny powieści. Wyobrażałem sobie Barbarę jako jęczącą babę z papierosem w zębach. Jadzia na to: „Może mi jeszcze wąsa każesz zapuścić?”. Ostatecznie ograniczyłem się do zbudowania sytuacji, w której ona mogła uzewnętrznić swoje uczucia. I zagrała genialnie. Muszę też powiedzieć, że miała ogromny wpływ na ostateczny kształt scenariusza. A była obdarzona niewiarygodnym talentem literackim, czemu dała wyraz w scenariuszach filmów „Dama kameliowa” (1995) i „Chopin. Pragnienie miłości” (2004), które zrealizowaliśmy. W „Nocach i dniach” widziała wszystkie dłużyzny. Żartowałem, że jest jak kancelaria Trzeciej Rzeszy – miała dystans, wyczucie i bez słowa wyrzucała to, co niepotrzebne. Bo ja nie mam żadnego dystansu – zazwyczaj bujałem w obłokach, to ona sprowadzała mnie na ziemię.

„Noce i dnie” zostały docenione na świecie. Za rolę Barbary pani Jadwiga Barańska dostała Srebrnego Lwa na festiwalu w Berlinie w 1976 roku. Państwa wspólne dzieło było też nominowane do Oscara w kategorii „film nieanglojęzyczny”. W Cannes produkcja nie zaistniała tylko dlatego, że nie wysłano jej w całości.

Tych nagród było sporo. Zazwyczaj dostawaliśmy je dubeltowo - Jadzia nagrodę i ja nagrodę. Ale największym triumfem dla nas były Diamentowe Lwy na festiwalu w Gdyni, czyli plebiscyt czterdziestolecia zorganizowany w 2013 roku. Przecież myśmy byli poza Polską prawie 40 lat! Nominowano trzy filmy, a „Potop” Jurka Hoffmana i „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy to arcydzieła. Powiedziałem do Jadzi: „Zapomnij, w tej konstelacji nie mamy szans”. Ona się uśmiechnęła i powiedziała: „Jurku, daj zadecydować losowi”. Mimo to nie bardzo chciałem jechać do Polski, bo czułem, że jadę po przegraną. W samolocie ciągle nawijałem Młynarskim, że trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść. Jadzia milczała. Proszę pani, w życiu byłem świadkiem różnych cudów, ale te Diamentowe Lwy dla naszego filmu i dla Jadwigi Barańskiej jako aktorki to było coś wielkiego.

akpa20150914_40_ffgdynia1_3847a
Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak
fot. agencja akpa

Jerzy Antczak o życiu na emigracji z Jadwigą Barańską

Wyjechali państwo z Polski w 1979 roku.

Ja z Polski nie wyjechałem, mnie wyrzucono. Przyczyn tej decyzji było kilka. Przyczynił się do tego m.in. niesławny wiceminister kultury Janusz Wilhelmi. Potem miałem szefować Zespołowi Filmowemu „Nurt”, ale nie dostałem żadnych pieniędzy. Byłem już zmęczony i powiedziałem sobie: dosyć, chcę wyjechać. Kiedy zaproponowano mi pracę w ambasadzie w Stanach w charakterze radcy kulturalnego, postanowiliśmy, że ją przyjmę. Wtedy jeszcze nie była to decyzja wyjazdu bez powrotu. Ale ataki nie ustały. Dlatego po zakończeniu misji w ambasadzie stanęliśmy przed dylematem i wybraliśmy emigrację.

Jadwiga Barańska wycofała się z aktorstwa u szczytu popularności.

I to jest jej wielkość. W Polsce żyła w blasku reflektorów i nagród, w Ameryce poświęciła się Mikołajowi i mnie. Nigdy nie mówiła, że tego żałuje. Można w tej decyzji dostrzec dobre strony. Gdyby zagrała jeszcze dziesiątki innych ról i tak zawsze porównywano by je do Barbary, roli monumentu. Jadzia pozostała w pamięci widzów w swoim najlepszym momencie.

Jak państwo radzili sobie w Ameryce?

Po otrzymaniu azylu politycznego przez jakiś czas byłem bez pracy. Potem wynajmowałem się jako redaktor do analizy scenariuszy, pisania scenariuszy filmów reklamowych, za co dostawałem 500 dolarów. Męczyłem się. I wtedy prestiżowa kalifornijska uczelnia UCLA ogłosiła nabór na profesora - wykładowcę reżyserii. Jadzia mnie namawiała, bo nieco się obawiałem. Na pierwszym etapie było 60 kandydatów, potem 30, następnie 10, aż zostało nas trzech. Ostatnia prosta to wystąpienie: słucha cię piętnastoosobowy senat i 20 studentów, masz trzy godziny, możesz tańczyć, śpiewać, grać na flecie, ale musisz zwyciężyć. Liczą się tylko oceny maksymalne, czyli dwudziestki. Wtedy mój angielski oceniłbym na dostateczny plus. Co innego komunikować się, a co innego prowadzić wykład. Postawiłem na „Epilog norymberski” i tezę, że człowiek jest winny tylko, jeżeli mu się tę winę udowodni. Posiłkowałem się też Dostojewskim, który uważał, że system nie istnieje samoistnie, na system składają się ludzie. Wygrałem i wykładałem na UCLA 25 lat. Wybierałem co roku małą grupę studentów, około ośmiu. Jednym z moich uczniów był Alexander Payne.

 

 

Choroba i śmierć Jadwigi Barańskiej

Przez ostatnie miesiące przed śmiercią pani Jadwiga już ciężko chorowała.

Tak i umierała w cierpieniu. Ale powtarzała: „Jurku, to nie będzie trwało ani dłużej, ani krócej, tylko tyle, ile przeznaczył Bóg”. I dodawała: „Pamiętaj, mieliśmy przepiękne życie”. W pewnym momencie już chciała odejść, żeby nie być ciężarem dla nas. Obaj z Mikołajem opiekowaliśmy się nią do końca. Na cztery ostatnie dni dostała wreszcie morfinę, która uśmierzyła jej ból. Czwartego dnia siedzę obok Jadzi i widzę, że ona się uśmiechnęła. Wziąłem ją rękę, ale już nie wyczułem pulsu. Odeszła. Z uśmiechem.

Czym się pan dzisiaj zajmuje?

Przygotowuję nową edycję mojej książki „Noce i dnie mojego życia”. Skończyłem „Serce Chopina” - monumentalną książkę, nad którą długo pracowałem i która niedługo się ukaże. Planuję też album poświęcony Jadzi. Przez lata unikałem zatrudniania jej we wszystkich moich filmach i spektaklach, żeby nie mówiono, że ją nepotycznie faworyzuję, ale w nim będzie tylko ona. Przyjadę w październiku do Polski - z Mikołajem przywieziemy prochy Jadzi, żeby je pochować na Powązkach. Ale moja następna wyprawa do kraju będzie już podróżą w jedną stronę. Kiedy moje prochy będą wędrowały do Warszawy. Mogę powiedzieć, że jestem już na walizkach. Ale nie boję się tego, bo spotkam się z Jadzią. 

Kim była Jadwiga Barańska?

Jadwiga Barańska - 1935–2024 Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna, scenarzystka. W 1958 roku ukończyła studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Łodzi. Występowała w teatrach: Klasycznym i Polskim oraz Teatrze TV. Odniosła sukces jako aktorka filmowa. Niezapomniane role zagrała w filmach swojego męża Jerzego Antczaka: tytułową w „Hrabinie Cosel” (1968) oraz Barbary Niechcic w „Nocach i dniach” (1975). Za rolę w tym ostatnim otrzymała nagrodę aktorską na festiwalu filmowym w Berlinie. W 1979 roku wyemigrowała z mężem i synem Mikołajem do Stanów Zjednoczonych. W latach 90. napisała scenariusze do dwóch filmów zrealizowanych przez Jerzego Antczaka „Chopin. Pragnienie miłości” i „Dama kameliowa”. Zmarła w Los Angeles, gdzie została pochowana. W październiku tego roku jej prochy zostaną pochowane także na warszawskich Powązkach.

Jerzy Antczak - Rocznik 1929. Reżyser i aktor. Wyreżyserował kilkadziesiąt spektakli Teatru TV oraz 10 filmów fabularnych. „Noce i dnie” w jego reżyserii otrzymały w 1977 roku nominację do Oscara. W 1979 roku z żoną Jadwigą Barańską i synem Mikołajem wyjechał do USA. Mieszka w Los Angeles.  

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również