Kinga Preis ma "aż" cztery zdjęcia na Instagramie, jej dom to strefa niedostępna, intymna, luksusowych ubrań nie kolekcjonuje. Może właśnie dlatego widzowie ją lubią i szanują. Czy to kwestia wierności zasadzie: będę żyła na własnych warunkach? A może zadziornej przekory: świat niech się bogaci, błyszczy i pędzi, ja chcę spokojniej, ciszej? Rozmowa z Kingą Preis to pochwała umiaru.
Hotel, w którym się spotykamy – normalny. Kinga Preis zatrzymuje się w nim od 20 lat, lubi spokojną atmosferę, zwyczajność. Z Wrocławia przyjeżdża kilkuletnim autem, pokazuje się bez makijażu, w luźnym swetrze. Gwiazda? O tak. Tylko że inna, daleka od stereotypu. Oznakami życiowego sukcesu nie epatuje, ma je w sobie. To jej prywatna wersja minimalizmu. Modny temat, który dla niej nie jest kwestią mody, tylko zgodności ze sobą.
Twój STYL: Minimalizm. Możemy go też nazwać życiowym umiarem, sztuką świadomego ograniczania potrzeb. Niektórzy z nas doświadczyli tego w efekcie pandemii, a ostatnio także wojny...
KINGA PREIS: Ja nie odnalazłam się w minimalizmie z okazji tych wydarzeń. Tak zostałam wychowana, wybieram umiar od lat. Przez całe życie zawodowe mieszkam poza miejscem, w którym pracuję, rezygnując z warszawskiego blichtru i "sławy", która towarzyszy mojemu zawodowi. Staram się trzymać od nich jak najdalej, choć nie krytykuję osób, które potrzebują popularności. Mnie ona nie łechce. Porzuciłam nawet ukochany Wrocław bez większego żalu. Trzy lata temu przeprowadziłam się na wieś. Gdyby nie konieczność zarabiania, siedziałabym tam na stałe.
To prawda, że w pani nowym domu nie ma pokoju dla gości?
Nie ma. Można powiedzieć, że prowadzimy dom szczelnie zamknięty. Na początku, gdy go zbudowaliśmy, przyjeżdżałam po kilku dniach z pracy i zaraz zgłaszał się ktoś z bliskich: Mogę wpaść? Wiadomo, każdy chce obejrzeć nowy dom. Ale to mnie stresowało. Tak już mam. Stresowałam się nawet wizytą własnej mamy. Mieszka 20 minut od nas, ma zwyczaj wpadania w weekend, więc ja od rana stawiam dom na nogi: ubierzmy się, przygotujmy, zaraz mogą być goście! Włącza mi się stan ciągłego czuwania. Przyjeżdża syn Antek z dziewczyną, a ja już jestem w trybie gospodyni: podać, podsunąć, nakarmić. No i ciągle sprzątam, podobno obsesyjnie wycieram blaty. Z powodu tych moich cech jestem po prostu gośćmi umordowana. Żeby więc nie dawać nikomu sposobności zatrzymania się na dłużej, wymyśliłam, że będę przyjmować ich w salonie, który jest miejscem przechodnim między sypialniami. Mogą tam spać, ale... wciąż ktoś przez salon chodzi. Na dłuższą metę dyskomfort.
Poza tym goście, którzy wpadają raz na jakiś czas, zwykle mają dużo do opowiadania, trzeba siedzieć do nocy. A ze mną o 22 już nie pogadasz. Mam to po mamie. Na jej imieninach wyglądało to tak: 9 wieczorem, Krysia wstaje, otwiera okno. Goście się dziwią: – Co robisz? – Ach, ja zawsze sobie wietrzę przed snem. I wszyscy wiedzieli: koniec imprezy.
W pani głosie słyszę przekorę. O Kindze Preis mówi się, że lubi ludzi. Czyli "dom zamknięty" to komunikat: lubię, ale nie w nadmiarze?
Tak. W pracy mogę 14 godzin działać na najwyższych obrotach, mając wokół wiele osób. Zagadują do mnie, ustawiają, czeszą, poprawiają – i ja to lubię. Koledzy twierdzą: z tobą to jest wspaniale, jesteś taka śmieszka, nie ma nudy. A ja mówię: Ludzie, uwierzcie, w domu jest inaczej! Nie to, że nagle uchodzi ze mnie poczucie humoru i jestem dętka. Po prostu daję sobie prawo nic nie mówić, chodzić w majtkach, nie wciągać brzucha.
Nie wyobrażam sobie, żebym musiała cały czas być aktywna. Kiedy z mężem idziemy do naszej cygarowni, czyli garażu, gdzie sobie popalam i czytam, on wyciąga cygaro i też robi, co chce. Nie anektujemy siebie nawzajem. I tak jest przyjemnie. Dzwoni telefon, Piotrek się dziwi: Dlaczego nie odbierasz? A muszę? Uważam, że fakt posiadania smartfona nie nakazuje mi bycia stale dostępną. To zresztą działa w dwie strony. Nie obrażam się, gdy ktoś nie odbiera mojego telefonu. Też nie musi.
Brak mediów społecznościowych to już oznaka umiaru ascetycznego. I ryzykownego. "Nie masz Facebooka, Instagramu – nie istniejesz!", wielu tak sądzi.
Ależ mam Instagram! Dawno temu brałam udział w reklamie i poproszono mnie, żebym wsparła kampanię na swoim profilu. Poprosiłam więc koleżankę zza płotu i syna: załóżcie mi to konto! Wciąż są tam tylko te cztery zdjęcia, które wtedy wstawiłam. Z własnej woli nie weszłam tam nigdy. Teraz nawet się nie da, bo nikt nie pamięta haseł. A ja nie zapisałam.
Skoro nie ma pani aktywnych kont, gdzie pani umieszcza informacje, że dostała kolejną nagrodę, że jest premiera filmu?
Ja? Nigdzie, robi to za mnie agencja. Mam wrażenie, że i tak inni wiedzą szybciej niż ja, co się u mnie dzieje! Kiedyś mąż mówi: Twoja mama chyba się na nas obraziła. Pytam mamę: „Coś się stało?”. I słyszę: „Nic nie powiedzieliście, że pobraliście się na jakimś Barbadosie. – Mamo, czyś ty oszalała – my?!” A mama w sezonie ogórkowym pojechała nad morze, położyła się na plaży z gazetką i wyczytała takie doniesienia o córce! Kiedyś zadano mi pytanie: „Pani naprawdę nie tęskni, żeby wziąć ślub?”. Tak, nie tęsknię! Od 28 lat żyję z Piotrem, którego nazywam mężem, i jest nam dobrze. Nie wiem, co by się musiało stać, żebym się zdecydowała. Może gdybym poleciała „na jakiś Barbados” i tam w przypływie chwili strzeliłoby nam do głowy: weźmy ślub, to kto wie? Z tego wzięło się przekłamanie. Niestety, na takie doniesienia nie mam wpływu. Moja serdeczna koleżanka przekonuje: miej w nosie, to sensacje jednego dnia. Jutro będzie ważniejsze, że ktoś się rozwiódł albo że gwieździe X pofałdowało się udo. Ma rację. Choć to przykre, że od tego, co umiem, co gram, czasem ważniejsze są ploty.
Podobno w pani życiu święte są: dobry scenariusz, mądry reżyser i dobry aktorski partner. Czas zweryfikował te wymagania, zdarzały się kompromisy?
Chciałabym trzymać się wersji, że od moich standardów nie odstąpię, ale kompromisy są potrzebne. Kiedy mówię, że najważniejszy jest reżyser, nie upieram się, że musi to być Agnieszka Holland czy Wojciech Smarzowski. Ale chciałabym, żeby to był twórca – partner dla mnie. Dobrze by było wiedzieć, że reżyser to autorytet. A jeśli czegoś nie wie, drąży, umie szukać. W tym sensie wielokrotnie się rozczarowałam. Każdy z nas może ulec pokusie i zboczyć na ścieżkę, na której bardzo liczą się profity i gdzie pracuje się po łebkach. Trafiając na takiego reżysera, nie mam przyjemności ze spotkania, a na tym mi w pracy zależy. Uwielbiam swój zawód, wolę nie musieć reżyserować czy pisać za kogoś dialogów. Co do młodych twórców – pracuję z nimi chętnie, jestem ich ciekawa. Robię etiudy ze studentami, nawet za darmo. Choć oni czasem mnie rozbrajają.
Rozbrajają? To pani słowa: uwielbiam erupcję młodych talentów!
Prawda. I lubię, gdy twórca ma wizję. Ale czasem mnie obezwładnia, że z czymś, co powinno pójść na pstryk, oni się kokoszą. Jakiś czas temu miałam dzień zdjęciowy u debiutujące - go reżysera, który ubiegał się o pieniądze na film. Musiał skomponować wstępną etiudę, do nakręcenia mieliśmy scenę: chłopak siedzi na drzewie w lesie, pod drzewem stoi jego matka, którą gram ja, rozmawiamy. Klasyczna polska przecinka leśna – rzędy identycznych sosen. Operator mówi: „Pani Kingo, proszę stanąć tu, jeszcze trochę w lewo, genialnie!”. Ustawiamy światła, za pół godziny jesteśmy gotowi. No więc czekam. Wchodzę na plan i znów słyszę: „Fantastycznie, ale jeszcze trochę w prawo, o tutaj. Tylko musimy przestawić światła”. Specjalnej różnicy w tych kadrach nie dostrzegłam. Dochodzimy do ostatniego ujęcia, które – uwaga! – ma się rozegrać w innej lokalizacji. Musimy tam zdążyć na „magic hour”, czyli piękny efekt zachodzącego słońca. Jedziemy godzinę po wertepach, patrzę: identyczny las! Co prawda magic hour już nie ma, ale za to jest energia – człowiek z maszyną do robienia dymu jak opętany biega po ścieżkach, operatora musi asekurować kolega, bo przecież jest już ciemno. Nagrywamy trzy duble, siadamy przed monitorem i słyszę: „Nic nie widać! Nie było ekspozycji!”. No, nic dziwnego! – myślę.
Scenariusz wciąż pozostaje dla pani wyznacznikiem decyzji: biorę tę rolę?
Chciałbym powiedzieć: tak. Tylko że ostatnio... nie mam z czego wybierać. Dostaję mało dobrych propozycji. Wybitny scenariusz to rzadkość. Producentom się wydaje, że można napisać go w miesiąc, w dodatku bez godnego zapłacenia autorowi. A ja myślę, że w kinie już wszystkie tematy zostały podjęte, więc ważne jest nie co, ale jak opowiemy. Scenariusz mojego ukochanego filmu Forrest Gump był pisany wiele lat. Nie ma w nim ani jednej nieprzemyślanej sceny, a miejsca, w których ryczę jak bóbr, są precyzyjnie zaplanowane. To sztuka. Ale mniejsza o scenarzystów. Coraz częściej myślę, że moim problemem nie jest brak świetnych scenariuszy, tylko... wiek. Skończyłam 50 lat i poczułam, że spełnia się najczarniejsza aktorska wizja: będę teraz w „międzywieku” – ani młoda, ani stara. W Polsce aktorki w pewnym wieku nie dostają dobrych ról. Nie powiem, że wpadłam w depresję, ale świadomość, że nie mam na horyzoncie rzeczy, o której bym powiedziała: o takim filmie marzyłam, jest trudna.
Pomaga pani szacunek do ról drugoplanowych?
Owszem. Ale chciałabym więcej niż wpadanie na plan filmowy, gdzie gram dzień lub dwa. Niczego o nikim nie wiem, nie czuję atmosfery, nie zżyłam się z ludźmi. Pozostaje mi rola rzemieślnika – nauczyłam się tekstu, gram, wychodzę. Nie zostaje mi po takim doświadczeniu wspomnienie czegoś wyjątkowego. Ostatnio brałam udział w dwóch castingach – czego nie cierpię. Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów. Ostatecznie usłyszałam, że producenci inaczej wyobrażają sobie tę postać. Jako aktorka rozumiem to, taki zawód wybrałam. Jako kobieta zaczynam myśleć: nie pasuję im, bo coś ze mną jest nie tak. Pracuję nad sobą, by to mnie nie zdominowało. Żebym nie uległa presji, że muszę być taka, jakiej mnie pragną, że muszę zapewnić „klikalność”. Tego nie potrafię. Nie ujawniam życia prywatnego, nie robię sesji w sypialni. W materii „lansowania się” nie chcę konkurować, robić więcej, niż robię. No i ponoszę konsekwencje i nie mogę być o to zła.
Mimo umiaru w dążeniu do popularności lista pani nagród, także tych przyznawanych przez widzów, jest rekordowa. Są dla pani ważne? Umiałaby pani, jak ostatnio Sean Penn, powiedzieć: Zniszczę je wszystkie, jeśli...
Seana Penna uwielbiam, ale – jak mówiła babcia – to jest "zabućko", niepokorny rozrabiaka, łobuziak. Takich cech jestem pozbawiona. Może gdyby moje nagrody były ze złota i mogłabym je przetopić, żeby komuś pomóc – to tak. Ja swoje ciągle rozdaję. W tym roku było 30-lecie WOŚP, poproszono mnie, żebym coś dała na licytację. Myślę: nie jestem znana z kreacji, które na siebie wkładam. Ważne są dla mnie nagrody, bo dowodzą, że komuś podobało się to, co zrobiłam. Postanowiłam oddać jedną z najcenniejszych, czyli Orła za nominowany do Oscara film Agnieszki Holland "W ciemności". Postawiłam statuetkę na kuchennym stole, zrobiłam zdjęcie, wysłałam Dawidowi, mojemu agentowi, i napisałam: to będzie ten Orzeł. Chodziło mi o tę konkretną nagrodę, a nie zdjęcie zrobione między solniczką a pieprzniczką. Zrzuciłam na Dawida to zadanie, a on – jak rasowy mężczyzna – umieścił w necie zdjęcie dokładnie tego Orła na kuchennym stole. Z paprotką w tle. Myślałam, że dostanę zawału, ale nic się już nie dało z tym zdjęciem zrobić. W konsekwencji Orzeł poszedł za trzy i pół tysiąca złotych.
Wzruszenie?
Pomnożone! W niezbyt licznym gronie naszych przyjaciół są Zosia i Krzysztof Hurkaczowie, rodzice Huberta. Znamy się od 20 lat. Hubi i mój Antek chodzili razem do przedszkola, liceum. Zdawali razem maturę. Hubiemu kibicujemy od dzieciaka. (W naszym domu ogląda się tylko dwie dyscypliny związane z kuleczką: tenis i snookera. Przy snookerze świetnie zasypia mój mąż, ale głos tracimy tylko przy meczach Hubiego). Z jego rodzicami spotkaliśmy się jakiś czas po ogłoszeniu wyników Orkiestry. I co się dzieje? W trakcie kolacji nagle z telefonu leci muzyka z Oscarów, a Zosia i Krzyś wychodzą z kuchni... z moim Orłem! I mówią: "Chcieliśmy, żeby został z tobą!". Bardzo się wzruszyłam. Pomogli Orkiestrze i zrobili tak piękny gest dla mnie.
W dzisiejszych dramatycznych warunkach sens pomagania nabiera nowego znaczenia. Pani to poczuła?
Kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, wpadłam w wir – kupię wszystko: jedzenie, środki higieniczne, ubrania, zawiozę, gdzie trzeba. Gdy wszyscy trochę ochłonęliśmy, zastanawiałam się, jak jeszcze mogę pomóc. Myślałam, czy do naszego domu zaprosić ukraińską rodzinę, ale wiem, że bym się w tym nie sprawdziła. Dziś półżartem rozmawiamy z rodziną, że jesteśmy wyrzutkami, bo pomagamy... nie ludziom, tylko zwierzętom. W drugim tygodniu wojny Antek pojechał z konwojem humanitarnym do Lwowa. Przywieźli psy i koty ze schronisk. Dwa, znalezione w strefie militarnej, zabrał z partnerką do siebie. Nazwaliśmy je: chłopaka – Hieroy, dziewczynę – Bojka, czyli Walka, choć suczka na początku dosłownie przewracała się ze strachu. Drugi psiak, chyba jej syn, też się boi, ale przykrywa to butą: jak ktoś podejdzie, nie popuszcza. Doradzono nam: teraz ich nie kąpcie, niczego nie wymagajcie, niech mają spokój. Dawać tylko jedzenie i miłość. Gdy wypuściliśmy je w ogrodzie, bawiły się bez przerwy przez 10 godzin, nie odpoczywając ani chwili. Całe życie miałam psy, choć boję się nieznanych. Tymi dwoma zajmowałam się sama przez pierwszych parę dni. Teraz jestem ich ukochaną ciocią. Biegną, żeby się do mnie przytulić. Ale mam przekonanie, że jestem ostatnia w stadzie.
Pani pomaga także ludziom. Choćby we wrocławskim hospicjum dla dzieci. Sama pani się tym nie chwali.
Jeżeli popularność wynikająca z mojego zawodu da się przekuć na to, by komuś w życiu było lepiej, wiem, że warto. Jeśli na zasadzie społecznego zaufania mogę przyciągnąć kogoś reklamą akcji wspierającej hospicjum, robię to. Tydzień temu nagrałam kolejne spoty zachęcające do przekazania jednego procenta z podatku na ten cel. Wspieram też akcję „Serce kobiety”.
Rodzicom chorych dzieci poświęca pani czas. Niematerialne wartości są cenniejsze niż życie tylko dla własnej przyjemności, niż posiadanie?
Czyli kupowanie, gromadzenie rzeczy, konsumowanie życia? Dla mnie tak. Ja nie czerpię przyjemności z nabywania wielu rzeczy, raczej z wydłużania ich życia. Jeżdżę poleasingowym autem. Cztery lata temu pan z salonu zatroskał się: „Och, trzeba by kupić następne. – W jakim celu? – pytam. – No bo – o zgrozo! – to ma już trzy lata. – I co z tego?”. Nie mam ambicji, by jeździć stale najnowszym modelem. W moim rankingu najpiękniejszych samochodów wygrywa aston martin. Ale ponieważ do pracy mam 366 kilometrów w jedną stronę, moje auto musi być po prostu bezpieczne i sprawne. Dzisiaj jeżdżę sześciolatkiem i też wszystko gra. Rzeczy mogą służyć dłużej. Buty na przykład. Tylko trzeba o nie dbać. U nas pucuje je mąż. Mówię: „Piotruś, mam brudne butki”. A on kręci głową: „Nie do pomyślenia, dziadek by mnie tak z domu nie wypuścił!”.
Jeżeli chodzi o ciuchy, mam mało, a i tak lubię się ich pozbywać. Wyprowadzam z domu także to, co należy do syna albo męża. Metodycznie. Daną rzecz odkładam w rzadko omiatane spojrzeniami miejsce. Jeśli nikt się nie upomni przez miesiąc, dwa, wynoszę na strych. Wciąż cisza? No to odwożę potrzebującym. Czasem rozlega się wrzask: gdzie jest mój sweter? I mamy awanturkę: „Wyrzucaj sobie własne rzeczy! Następnym razem oddam komuś wszystkie twoje buty!”. Mówię: „Czekam na to! Nie będę żałować. Lubię mieć mniej”.