Historie osobiste

"Kryzys wieku średniego? Mnie omija, męża trzyma mocno. Aktualnie trenuje do maratonu..."

"Kryzys wieku średniego? Mnie omija, męża trzyma mocno. Aktualnie trenuje do maratonu..."
Fot. 123RF

Pierwszy kryzys wieku średniego u mężczyzn przypada krótko po czterdziestych urodzinach. Marek przeszedł go praktycznie bezobjawowo. Żadnych motocykli, skórzanych kurtek, tatuaży czy skoków na boki. Zrobił tylko patent na sternika motorowodnego i przez dwa lata wynajmował w sezonie motorówkę. 

Pływaliśmy po jeziorach, co nawet mi się podobało: ładnie się opaliłam i schudłam cztery kilogramy. Marek też wydawał się zadowolony, ale po dwóch latach przeszła mu chęć na pływanie. Szkoda.

Może gdyby wytrwał, ten drugi kryzys, który dopadł go dekadę później, nie byłby taki, hmm, groźny. Jakby skumulowało się w nim to, czego wcześniej z siebie nie wyrzucił, i pchało go do czynów szalonych.

Zaczęło się od tego, że Markowi wypadła plomba. Niestety jego dentystka była akurat na urlopie, więc zastąpił ją sam właściciel kliniki stomatologicznej.

Marek wrócił do domu dziwnie milczący.

– Boli cię? – zapytałam.

Pokręcił głową.

Do wieczora siedział przed laptopem i przeglądał jakieś strony. Dałam mu spokój. Może go jednak boli, tylko nie chce się przyznać i woli cierpieć w milczeniu.

Przez tydzień był taki cichy. W dodatku jeszcze dwa razy poszedł do tego samego dentysty; podobno na jakieś poprawki. A po tygodniu do domu zaczęły przychodzić paczki. Wtedy zażądałam wyjaśnień. Migał się, ale nie ustępowałam. Gdy wyznał prawdę, aż usiadłam z wrażenia.

Otóż, pan dentysta, człowiek sześćdziesięcioletni, lekarz stomatolog ze specjalizacją z implantologii, czyli krótko mówiąc, człowiek z pozycją, pieniędzmi, wykształceniem i obyciem w świecie, zaraził mojego męża. Nie covidem, ale też bakcylem. Biegania. Konkretniej, biegania w maratonach. Sam był od dziesięciu lat czynnym zawodnikiem, oczywiście w kategorii amatorów; zaczął równo w swoje pięćdziesiąte urodziny, bo tak mu zalecił kolega kardiolog. W ramach profilaktyki. Dla mnie bieg na czterdzieści parę kilometrów wygląda raczej na torturę niż profilaktykę, ale co ja tam wiem…

 

 

"Mąż postanowił biegać maratony"

Niestety, mój mąż najwyraźniej dał się uwieść barwnym opowieściom i podszedł do tematu biegania bardzo poważnie, jak to miał w zwyczaju, gdy się do czegoś zabierał. Przeczytał, co znalazł w internecie, zaprenumerował jakieś czasopismo i zamówił różnego rodzaju utensylia. Ponieważ nie zaprotestowałam, bo wciąż byłam w lekkim szoku, to nawet mi się jednym pochwalił, jak kurier go dostarczył.

Specjalny przyrząd na rękę, który wyglądał jak zegarek, ale kosztował tyle, co komputer. I miał mniej więcej tyle samo funkcji, od GPS, przez mierzenie tętna, po aplikację do wpisywania osiągnięć i planów treningowych.

Do tego cała masa strojów na każdą pogodę, przewiewne spodenki z bawełny, długie spodnie z lycry, różne koszulki, bluzy, no i buty. Cztery pary różnych butów, w zależności od nawierzchni czy powierzchni, pogody i odległości do pokonania.

– Marek… przecież nie dalej jak pół roku temu z dumą mówiłeś, na jakiejś firmowej imprezie, że nie biegasz, bo masz mercedesa. Co się zmieniło od tamtego czasu?

Wzruszył ramionami.

– Karol przekonał mnie, że to mi dobrze zrobi.

No proszę, są już na „ty” z panem doktorem.

– W moim wieku warto ponadnormatywnie się ruszać, żeby nie zdziadzieć i móc w ogóle się ruszać. Sama mi zresztą sugerowałaś jakąś formę aktywności fizycznej.

– Ale myślałam raczej o spacerach… Nie mam nic przeciwko bieganiu, chcesz, to idź sobie pobiegać, ale… czemu od razu maraton?

– Nie tak od razu – zastopował mnie. – Powinienem w ciągu dwóch lat treningu wydolnościowego dojść do pierwszych biegów na połowę tego dystansu. Kolejny rok albo i pół, jak dobrze pójdzie, i jest szansa na maraton… – rozmarzył się.

Po czym wyszedł, by odebrać nowe paczki. Żele witaminizowane, batony proteinowe i specjalny plecak. Dla biegaczy, oczywiście.

 

 

"Musiałam przemyśleć parę spraw"

Kiedy zostałam sama, zaparzyłam sobie herbaty. Z melisą. Musiałam się trochę uspokoić i przemyśleć parę spraw. Postawa mojego męża mocno mnie zaniepokoiła. Wprawdzie Karol-dentysta twierdził, że bieganie zalecił mu kolega-kardiolog, a ja właśnie tu miałam największe wątpliwości. Rok temu mąż Sabiny przeszedł poważny zawał. Zdrowy mężczyzna, chociaż ewidentnie z nadwagą. Chciał zrzucić parę kilo i zaczął biegać, tak z dnia na dzień, za miastem, w lesie. Po dwóch tygodniach nie wrócił sam z tego biegania. Znaleźli go tylko dlatego, że miał lokalizator w komórce, który Sabina potajemnie mu zainstalowała. Bała się, że zabłądzi. Tymczasem uratowała mu życie.

Z kolei mąż Krysi zaczął grać w piłkę z kolegami. Założyli jakąś amatorską ligę, sami właściciele firm, zamożni, poważni ludzie, a chciało im się za piłką ganiać, jak w szkole podstawowej. Wynajęli halę i regularnie trenują. Dla męża Krysi futbolowa przygoda zakończyła się po pierwszym meczu. Doznał kontuzji. Dokładniej, zerwał ścięgno Achillesa. Jak szaleć, to na całego. Operacja w Szwajcarii, włókna węglowe w nodze, pół roku rehabilitacji i nadal chodzi w ortezie, chociaż już bez kul.

Marek, który nie garnął się wówczas do osobistego uprawiania ryzykownych dyscyplin, nawet sobie z niego podkpiwał:

– Przez sport do kalectwa.

A tu nagle maratończyk się w nim objawił!

Bałam się, że drugi kryzys wieku średniego u małżonka wpędzi mnie w chorobę nerwową. Co prawda, mogło być gorzej. Jego starszy brat zaczął ni z tego, ni z owego hodować pszczoły i produkować miód. Po trzech latach udało mu się naprodukować... dwadzieścia słoików, na co wydał mały majątek. Same ule kosztowały tyle, że nie chciał się przyznać ile. Miód miał popłynąć złotą strugą już za rok lub dwa, ale pszczoły bywają kapryśne. Szwagier się jednak nie zraża; co gorsza, przebąkuje o kupnie sąsiadującego z ich domem na wsi pola, w celu obsadzenia go miododajnymi krzakami.

Więc niech już sobie Marek biega, niech w ten sposób wyrzuca z siebie, co go gryzie. Pod warunkiem, że będzie uważał na kontuzje i serce. Poprawi mu się kondycja, polepszy zdrowie, to może wróci mu też zapał do pełnienia funkcji męża. O ile oczywiście nie będzie zbyt zmęczony tym bieganiem…

Co do mnie, dołączyć do niego nie zamierzam. Choćby z tego względu, że biegać na obcasach się nie da, a ja płaskich butów nie uznaję. Ale mogłabym z nim pojechać na jakieś zawody, pokibicować, popatrzeć sobie na innych biegaczy… Zawsze to jakieś urozmaicenie.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również