Od dziecka interesowałam się nie tym, czym powinnam. Przynajmniej zdaniem moich rodziców. Chcieli, żebym została lekarzem. Zakładali, że nim zostanę, odkąd się urodziłam. Dlatego od początku mojej edukacji dużą wagę przykładali do nauki biologii. Nie protestowałam. Lubiłam się ten przedmiot. Tak samo jak lubiłam lekcje wychowania fizycznego. Nie czułam jednak powołania do medycyny. Pociągał mnie sport i chciałam zostać trenerką fitness.
Spis treści
W rodzinie były wielkie kłótnie o moją przyszłość, gdy oświadczyłam, że zamierzam ukończyć Akademię Wychowania Fizycznego i zrobić kursy, które pozwolą mi prowadzić zajęcia z fitnessu. Całymi miesiącami słuchałam, że dobry zawód to postawa, że zniszczę sobie życie, że oni nie mieli takich możliwości ja jak ja, że jestem niewdzięczna, że lekarzy wszyscy szanują i tak dalej, i tak dalej. Słuchałam, ale puszczałam mimo uszu. Rodzice byli z innej epoki, nie rozumieli mnie ani moich pragnień odnośnie przyszłości. Kochałam ich, ale czasem miałam wrażenie, że jestem ptakiem, który wykluł się nie w tym gnieździe, w którym powinien.
Postawiłam na swoim i poszłam na AWF. Tu też miałam zajęcia z anatomii, ale także z teorii ruchu i motoryki. W przyszłości chciałam dzięki tej wiedzy uczyć innych, jak mają postępować ze swoim ciałem, by budować kondycję, zachowywać prawidłową postawę, a także, co równie ważne, czerpać radość z życia. Lekarze rzadko wyglądają na szczęśliwych…
Jeszcze na studiach pracowałam dorywczo w kilku siłowniach jako trenerka. I wiedziałam, że wybrałam właściwą drogę. Zajęcia dawały mi tyleż radości, co satysfakcji, gdy pomagałam uczestniczkom zrzucać zbędne kilogramy, pięknieć, zyskiwać lepsze samopoczucie i zdrowie.
– Pani Joasiu, pani się tu marnuje! – słyszałam.
Faktycznie, samo prowadzenie ćwiczeń mnie nie zadowalało. Pragnęłam otworzyć własne centrum. Małe, osiedlowe siłownie powstawały wtedy jedna za drugą, ale niewiele miały wspólnego z profesjonalizmem. Czasy dużych kompleksów fitness miały dopiero nadejść, więc żeby znaleźć naprawdę dobrych trenerów, którzy mieli pojęcie o tym, co robią, trzeba się było mocno naszukać. Za to można już było dostać dofinansowanie z Unii Europejskiej…
Moi rodzice byli przerażeni. Bali się, że zbankrutuję, narobię długów, które latami będę spłacać, albo będą mnie ścigać komornicy. Nadal nie rozumieli ani mojej wizji, ani napędzającej mnie siły, ani współczesnych czasów. Przyznaję, miałam małą chwilę zwątpienia. Skoro moi rodzice we mnie nie wierzyli, choć wiedzieli, jaką jestem osobą, to czemu obcy mieliby mi zaufać? Cóż, musiało wystarczyć, że ja w siebie wierzę.
Dostałam dofinansowanie, wzięłam kredyt na kwotę, której ogrom tremował, i przystąpiłam do działania. Miałam już upatrzone miejsce, które wyremontowałam, urządziłam i zainstalowałam zakupiony sprzęt. Potem zatrudniłam ludzi, którzy mieli zadowalające mnie kwalifikacje. Moje centrum miało być miejscem nie tylko dla kulturystów. Jak na tamte czasy było bardzo nowoczesne. Zajęcia taneczne, fitness, sauna, siłownia, joga… Do tego porady fizjoterapeutów, żeby każdy mógł ćwiczyć bezpiecznie i wybrać z oferty to, czego najbardziej potrzebuje.
Na efekty nie musiałam długo czekać. Chętni zapisywali się na długich listach rezerwowych. Kiedy po pierwszym roku rozliczałam się z dotacji, miałam ochotę sama sobie gratulować i bić brawo. To ja miałam rację, opłacił się mój upór. Po pięciu latach otworzyłam drugie centrum w sąsiednim mieście. A potem kolejne. Dziś zarządzam pięcioma takimi przybytkami, które mają świetną opinię.
A moi rodzice, choć niby są ze mnie dumni, powtarzają, że gdybym wybrała medycynę, dziś już na pewno byłabym profesorem z własną kliniką. Nie sądzę. Recepta na sukces wymaga pełnego zaangażowania, a nie umiałabym się zaangażować w coś, co mnie nie interesuje. Nie mam rodzicom za złe. Trudno im zmienić sposób myślenia, podobnie jak nadążyć za gnającym wciąż do przodu światem. Najważniejsze, że dziś to ja dbam o nich i robię to z przyjemnością oraz małą satysfakcją. Dzięki dochodom, jakie osiągam, moi rodzice nie muszą się o nic martwić. O lekarzy, wakacje, zdrowe jedzenie. Nawet o sprzątnie. Nie wypominam im tej pomocy. Nie triumfuję, że zdobyłam szczyt, którego oni nawet nie widzieli. Nie ma we mnie żalu, że chcieli pokierować mną po swojemu. Jestem zbyt zadowolona ze swojego życia.
Poza tym w jakimś stopniu spełniłam ich marzenie o dziecku-lekarzu. Mój mąż jest ortopedą. Poznaliśmy się przypadkiem, kiedy odwiedzałam w szpitalu moją przyjaciółkę, która uległa wypadkowi. Mimo bólu i złamanej nogi była pod dużym urokiem przystojnego lekarza, który nie dość, że był specjalistą od kończyny dolnej, to jeszcze wysokim, brunetem. Jako jedyna w sali nie musiałam zadzierać głowy, by patrzeć mu prosto w oczy. Będąc wysoką, zgrabną blondynką, dobrze wyglądam na zdjęciach reklamowych, ale znalezienie partnera, który podobałaby mi się wizualnie i intelektualnie, a do tego nie byłby ode mnie niższy, nigdy nie było dla mnie łatwym zadaniem. Dlatego nie mogłam przegapić pana ortopedy.
Mój mąż jest lekarzem z powołania, jakim ja nigdy bym nie była, nawet gdybym skończyła medycynę z wyróżnieniem. Kocha swoją pracę, którą traktuje jak misję, i nie zamieniłby dyżurów w szpitalu ani zajęć na uczelni na prywatną praktykę, gdzie mógłby zarabiać dużo więcej. Na szczęście nie musi, bo ma mnie. Moja firma generuje konkretne dochody i wszyscy, łącznie z naszymi dziećmi, są zadowoleni. Nie popełniam błędu swoich rodziców i nie szykuję synów na swoich następców, a mężowi nie pozwalam lobbować za wyborem medycyny, bo już próbował.
Tymczasem to moi rodzice ostatnio jakby złagodnieli.
– Muszę przyznać, córko, że miałaś rację – powiedział niedawno tata.
– W jakiej kwestii?
– No już ty wiesz. – Ojciec chrząknął i się zarumienił.
Ponieważ oglądaliśmy akurat wiadomości, które nie nastrajały optymistycznie, domyśliłam się, że mówi o moich wyborach, które kiedyś nazywali głupim uporem nastolatki, a które skutkowały dostatnią teraźniejszą i spokojem o przyszłość.