Relacje

Po co para w kryzysie idzie do terapeuty? Nie zawsze po to, by zrozumieć potrzeby partnera

Po co para w kryzysie idzie do terapeuty? Nie zawsze po to, by zrozumieć potrzeby partnera
Fot. Agencja 123RF

Po co para w kryzysie idzie do terapeuty? Czasem, by usłyszeć siebie albo wysłuchać argumentów drugiej strony tłumionych latami. A czasem, żeby… uświadomić sobie, że rozstanie jest najlepszym rozwiązaniem. W każdym przypadku wygrywamy coś ważnego: szansę na odbudowę relacji lub stworzenie nowej, z kimś innym – mówi Violetta Nowacka, psycholożka i psychoterapeutka z poradni SELF: Przyjazne Terapie, autorka książek "Boże, daj orgazm" i "Przypadki miłosne".

Twój STYL: Znajoma poszła z mężem na terapię ratować małżeństwo, które sypało się od pewnego czasu. Po trzech miesiącach złożyła pozew o rozwód. Terapia zawiodła?

Violetta Nowacka: Terapia nie jest lekiem na całe zło, które zadziało się między ludźmi. Pewnych rzeczy nie da się „odzobaczyć” czy „odusłyszeć”. Część par w kryzysie zgłasza się zbyt późno po tym, jak przez lata nawarstwiały się wzajemne pretensje i żale. Oceniam, że mniej więcej co trzecia zgłaszająca się w kryzysie para decyduje się na rozstanie.

To po co skłóconym partnerom ta terapia?

Efektem pracy z terapeutą ma być zwiększenie świadomości samego siebie. W trakcie sesji i pomiędzy nimi, bo „prace domowe” są istotną częścią procesu, pojawiają się fundamentalne pytania i warto na nie odpowiedzieć: jakie są moje wartości i potrzeby, jakie sytuacje stoją w całkowitej z nimi sprzeczności, czego już nie chcę tolerować? Klienci uczą się siebie, ale też otwartości, asertywnego mówienia o sobie. Niejednokrotnie dopiero u terapeuty, po setkach cichych dni i unikania rozmów o tym, co istotne, ludzie poznają prawdę o sobie i drugim człowieku. Dociera do nich, że nie ma sensu przedłużać związku. A zdarza się też, że część osób przychodzi na terapię z zupełnie nierealistycznymi celami.

Na przykład?

Maria i Tomasz są małżeństwem z dwudziestoletnim stażem. Ona oczekiwała, że dzięki mojej pomocy będzie jej z Tomaszem tak, jak na początku, gdy się poznali, wyjeżdżali pod namiot i mieli seks dwa razy dziennie. A powroty do przeszłości udają się tylko w filmach, realnie nie da się wrócić do stanu towarzyszącego zakochaniu. Inny przykład: Anna i Rafał prowadzą osobne życia, mają inne zainteresowania, znajomych, co innego ich ciekawi, bawi. Uważają, że podczas terapii dopasują się do siebie. Znów – nie. Terapeuta nie posiada narzędzi, dzięki którym mógłby zbudować między nimi porozumienie intelektualne, emocjonalne czy fizyczne, którego… nigdy nie było. I trzeci przykład: Klara i Paweł. Klara dominuje nad Pawłem, oczekuje, że on całkowicie podporządkuje się jej i teściowej, z którą mieszkają. Uważa, że Paweł powinien być do dyspozycji, bo przecież jest „jej” mężem. Przyprowadziła go w nadziei, że pomogę „naprawić wadliwy model”. Zdarza się, że jedno z klientów szuka we mnie sojusznika, oczekuje, że przyznam mu rację. Bywa, że te sytuacje są dramatyczne: partnerka alkoholika chce, żeby on przestał pić i bym go do tego skłoniła, a nie dostrzega, że jest współuzależniona i swoim zachowaniem ułatwia partnerowi trwanie w nałogu. Wszystkie te osoby rozczarują się efektami terapii albo zrewidują pierwotne oczekiwania z nią związane. Bo terapia może przynieść dużo pożytku, o ile nie będziemy spodziewać się po niej cudów.

Czego możemy i powinniśmy po niej oczekiwać?

Możemy liczyć, że zostaniemy usłyszani. Pojawi się szansa, by nazwać problem, z którym się zmagamy, wypowiedzieć całą swoją frustrację w towarzystwie partnera i terapeuty, w bezpiecznych warunkach. Po drugie, usłyszymy partnera, czasem po raz pierwszy. W domu większość z nas kłóci się w sposób niekonstruktywny lub całkowicie milknie, co wcale nie jest lepsze. Terapeuta pomaga ubrać trudne emocje i przemyślenia w słowa. Często ludzie są zdumieni punktem widzenia osoby, z którą żyją pod jednym dachem. W efekcie zderzenia dwóch perspektyw, własnej i partnera, mamy szerszy obraz sytuacji, dostrzegamy konflikt w innym świetle. Widzimy też własny wkład w to, co się dzieje w związku, nie tylko ten pozytywny „tyle mu dałam, a on co?”, ale i negatywny. Wychodzimy z roli ofiary i wchodzimy w rolę kreatora zmiany. Bierzemy odpowiedzialność za część problemów w związku i koncentrujemy się na tym, by spróbować zachowywać się inaczej, zamiast wymuszać na partnerze, by to on się zmienił.

Część par przychodzi na terapię zbyt późno. Po czym to pani poznaje?

Gdy zaczynam terapię, ustalam z klientami realistyczne cele i przeprowadzam wstępny wywiad. Pytam ich o nadzieję na osiągnięcie założonego celu terapii. Proszę sobie wyobrazić termometr do mierzenia nadziei, na którym jej poziom wyrażany jest w procentach. Jeśli ktoś mówi, że ocenia swoją nadzieję na 80 procent, jest nieźle. Jeżeli na 10 – jest bardzo źle. Pytam też o emocje żywione wobec partnera. Każde z nich ma o tym powiedzieć w trzech, czterech zdaniach. Interesuje mnie, ile jest uczuć pozytywnych i czy w ogóle są. Na koniec pytam o zaangażowanie, czy klienci są nastawieni na pracę, mają do niej zapał, tkwią w swojej relacji siłą rozpędu. Maria i Tomasz, małżeństwo z dużym stażem, o którym wspominałam, mieli niski poziom nadziei, żywili do siebie wiele negatywnych uczuć: rozczarowania, żalu, złości. Ich zaangażowanie też było niskie.

 

 

Czy zawsze kobieta i mężczyzna podobnie oceniają stan swojego związku i rokowania na przyszłość?

Najczęściej oboje prezentują podobny „stan emocjonalny”, rzadko bywa tak, że jedno jest pełne nadziei i chęci dokonywania zmian, a drugie zupełnie nie. W przypadku Marii i Tomasza miałam przeświadczenie, że to równia pochyła. I nie zdziwiło mnie, gdy kilka miesięcy później jedno z nich zwróciło się do mnie z prośbą o napisanie opinii o przebiegu terapii, potrzebnej do złożenia pozwu rozwodowego. Po przekroczeniu punktu krytycznego w związku to jest już droga bez odwrotu.

Skoro pani to widzi, dlaczego pani tego nie powie?

Terapeuta nie może tego zrobić ani nawet zasugerować, także wtedy, gdy zauważa objawy nieuchronnego rozpadu relacji. Klienci sami muszą stwierdzić, że doszli w tym związku do ściany.

Zdarzyło się pani kiedykolwiek, że klienci zostali ze sobą i naprawili związek, mimo że doszli już do ściany i chcieli się rozstać?

Nie.

Kiedy więc warto pomyśleć o terapii, by nie było za późno?

Moim zdaniem idealnie odpowiada na to pytanie koncepcja czterech jeźdźców Apokalipsy, autorstwa amerykańskiego terapeuty par Johna Gottmana. Na podstawie wieloletnich badań nad komunikacją w parach określił sygnały zbliżającego się rozpadu relacji. Pierwszym jest nadmierny krytycyzm: ocenianie nie zachowania partnera, ale jego jako człowieka. On zostawił brudne skarpety na podłodze, ale ona nie mówi: „W łazience są twoje ubrania, wrzuć je do pralki”, tylko: „Ale z ciebie brudas”. Z czasem takie komunikaty zaczynają przeważać nad tymi pozytywnymi albo w ogóle to jedyne, co partnerzy sobie nawzajem mówią. Wtedy pojawia się ignorowanie i wycofywanie, które Gottman nazywał murem obojętności. Na pewnym etapie konfliktu ludzie kłócą się w zasadzie według pewnego utartego schematu: jedno występuje zawsze z pozycji ofiary, zrzucając odpowiedzialność na drugie, albo jedno stara się przeforsować swój pomysł, wzbudzając poczucie winy u drugiego. I czwarty sygnał: pogarda. Gdy do domu wjeżdża ostatni jeździec Apokalipsy, związek bardzo trudno jest uratować. Pary pojawiające się w gabinecie terapeuty na etapie pogardy z reguły zawsze się rozstają. Dobrze byłoby przyjść wcześniej: gdy widzimy, że stajemy się nadmiernie krytyczni wobec partnera albo wtedy, gdy jedno z nas wycofuje się, chowa za murem obojętności i milczenia.

Czasem jedno z partnerów nie chce pracować nad poprawą relacji i chodzi na sesje dla świętego spokoju.

Doświadczony terapeuta szybko to zauważa. Ja nazywam takich klientów „partnerami-meblami”. Ten ktoś przychodzi na terapię i albo w ogóle się nie odzywa, wycofuje, albo godzi na wszystko podejrzanie łatwo. Staram się taką osobę zachęcić lub… wywabić z kryjówki. Zazwyczaj się to udaje i wtedy wychodzi na jaw, że już jej nie zależy na związku, bo na przykład od jakiegoś czasu ma drugi, a zgodziła się na terapię, żeby ugrać trochę czasu, zanim wszystko się zawali.

Może nie ma sensu przychodzić na terapię, jeśli podejrzewamy, że w związku przekroczyliśmy już punkt krytyczny albo że jedno z nas już tego związku nie chce?

Moim zdaniem jest sens. Rozstanie to proces, czasem długotrwały. Ono się nie dzieje z dnia na dzień. Gdy co tydzień mamy sesję z terapeutą, nie możemy uciekać, udawać, że problemu nie ma, musimy zadawać sobie te kluczowe pytania, o których rozmawiałyśmy na początku. W bezpiecznym środowisku uświadamiamy sobie, że nie chcemy już tego małżeństwa. Możemy o  tym spokojnie powiedzieć, nie raniąc drugiej strony. Nie tracimy czasu, czasem nawet iluś tam lat na związek, który jest martwy. Zwłaszcza kobiety mają potrzebę opowiedzenia o tym, co czują, przeżywają, usłyszenia własnych słów. Z reguły decyzja o rozstaniu jest dla nich trudniejsza, bo wiąże się z poczuciem winy, czasem kobiety nie dają sobie prawa do skończenia związku, posiadania własnych potrzeb, pragnień, domagania się ich uwzględnienia przez partnera. Partnerki toksycznych mężczyzn – z zaburzeniem narcystycznym albo socjopatycznym rysem osobowości – nie mają świadomości, że są przez partnerów manipulowane, wykorzystywane, że są ofiarami przemocy. Czasem wyrastały w pełnych przemocy domach i dopiero jako dojrzałe kobiety w gabinecie terapeuty pierwszy raz w życiu zdają sobie sprawę, że nie chcą być tak dłużej traktowane, że się na to nie godzą.

Czy zgłaszają się do pani pary, które chcą się rozstać, ale liczą, że dzięki terapii odbędzie się to w miarę bezboleśnie?

Jest takich par więcej. Przychodzą z jasnym, realistycznym celem: chcą się rozejść w dobrej atmosferze, zabezpieczyć dzieci przed cierpieniem emocjonalnym. I to się zazwyczaj udaje. To ważne, bo od tego, jak zakończymy nasz związek, zależy, z jakimi uczuciami będziemy żyć przez najbliższe lata, z jakimi problemami się będziemy borykać oraz czy i na jakich zasadach wejdziemy w kolejną relację. Dobrze, z szacunkiem przeprowadzone rozstanie to szansa na szczęście, spełnienie i satysfakcję. Oraz na to, by otworzyć się na nową miłość, na którą przecież nigdy nie jest za późno.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 03/2025