Anna Nehrebecka to wybitna aktorka, działaczka opozycyjna, pani ambasadorowa. A do tego prawdziwa dama. Pierwsze małżeństwo aktorki nie trwało długo, za to związek z drugim mężem dyplomatą Iwo Byczewskim trwa do dzisiaj.
Spis treści
Starannie upięte włosy, suknia z epoki, talia osy. Do tego łagodne spojrzenie, niewinny uśmiech. Mimo upływu lat Anna Nehrebecka wciąż kojarzy się z postaciami, które kiedyś zagrała: Marynią z „Rodziny Połanieckich”, Anką z „Ziemi obiecanej”, Celiną z „Nocy i dni”.
Jej mieszkanie na warszawskim Powiślu, kilkaset metrów od Teatru Polskiego, w którym występowała przez prawie 40 lat, doskonale do niej pasuje. Antyki, zegar należący do rodziny od pokoleń, czarno-białe fotografie, obrazy na ścianach. I mnóstwo starych książek, jedna z nich pochodząca z XVII w. Właśnie w takim otoczeniu powinna mieszkać współczesna Maria Połaniecka.
Przez ostatnie lata o Annie Nehrebeckiej było cicho. Zniknęła z kina i telewizji, niewiele grała w teatrze. Skupiła się na działalności społecznej. Kiedy skończyła 70 lat … jej kariera aktorska znów nabrała tempa. Gra w spektaklu „Wujaszek Wania” Iwana Wyrypajewa na deskach Teatru Polskiego, można ją oglądać w serialu „Kruk. Szepty słychać po zmroku” Macieja Pieprzycy. Media ogłosiły: „Anna Nehrebecka wróciła”. – Ile to ja już razy znikałam i wracałam – śmieje się aktorka. – Poprzedni wielki powrót miał być 10 lat temu, gdy po dłuższym czasie spędzonym w Belgii przyjechałam do kraju. Zaczęłam występować na scenie, zagrałam w filmie Macieja Pieprzycy „Chce się żyć” i dostałam pierwszego w życiu Orła. Potem telefon zamilkł. Teraz dzięki Maćkowi znów „wracam”. Na jak długo? Zobaczymy, na szczęście mam ciekawe życie również poza planem – mówi. A Katarzyna Ostrowska, reżyserka i przyjaciółka aktorki, dodaje: – Ania szła jak burza, ale stan wojenny i wybory, których wtedy dokonała, zastopowały jej karierę. Dlaczego potem reżyserzy o niej nie pamiętali? Myślę, że zabrakło jej dobrego menedżera, który zawalczyłby o jej interesy, bo Ania sama tego nie zrobi. A to jest aktorka w pełni sił, która czeka na dobre propozycje.
„Żadna inna aktorka nie nadawała się tak dobrze do roli panny z polskiego dworku. Oczywiście były różne piękne blondynki, ale Ania nadawała swoim bohaterkom charakter”, mówił o niej Andrzej Wajda. Jerzy Schejbal, który partneruje Nehrebeckiej w „Kruku…”, stwierdza: – Jako młody chłopak miałem dwie aktorki, które były dla mnie ikonami kobiecości: ją i Małgosię Braunek. Fascynowały mnie swoją czystością i niewinnością. Jak po latach poznałem Anię w teatrze, to moje wyobrażenie o niej wcale się nie zmieniło. Zachowała w sobie tę naturalną jasność.
Gdy pytam Annę Nehrebecką, czy nie uwiera jej wizerunek tej subtelnej i trochę naiwnej, zaprzecza: – Bardzo lubiłam te role, publiczność też je kochała. Dzięki nim przyniosłam ludziom trochę radości i zostałam zapamiętana. Chociaż to prawda, że różni twórcy woleli iść po linii najmniejszego oporu i obsadzać mnie stereotypowo. Kiedy zagrałam swoją pierwszą współczesną rolę, w „Janie Serce”, wszyscy byli zdumieni. Nehrebecka bez kostiumu z epoki? Coś się tu nie zgadzało. (śmiech) A ja miałam ogromną frajdę! – mówi. I dodaje: – To nie jest jednak tak, że za wszelką cenę chcę się odcinać od ról „panny z dworku”, że teraz pragnę grać femme fatale i tańczyć kankana. Nie, nie będę tańczyć kankana.
– Ania to łagodność i klasa. Emanuje ciepłem i dobrem – powiedział o niej Marek Kondrat, z którym aktorka wystąpiła w „Pannie z mokrą głową” Kazimierza Tarnasa. Ale choć na co dzień jest delikatna, potrafi tupnąć nogą, krzyknąć, raz zbiła talerz z wściekłości. Agnieszka Osiecka pisała o niej, że najpiękniejsza jest wtedy, kiedy się złości.
– Ona nie owija w bawełnę, nie prowadzi dyplomatycznych gierek. Ma męża dyplomatę, więc sama może walić prosto z mostu – opowiada Filip Bajon, reżyser. A Katarzyna Ostrowska dodaje: – Często porównuję ją do bojowniczki, bo jest bezwzględnie uczciwa. W środowisku artystycznym trudno o szczerość, wiele osób przy pierwszej lepszej okazji wbije ci nóż w plecy. A Anka, jeśli dojdzie do konfrontacji, zrobi to z otwartą przyłbicą i pokazując rodzaj broni.
Maciej Pieprzyca: – Na planie bywa różnie. Presja czasu, walka z przeciwnościami, stres, często można usłyszeć słowa określane potocznie jako niecenzuralne. Jednak gdy pojawia się Ania, wystarczy, że powie „dzień dobry” i się uśmiechnie, a cichną podniesione głosy, nikt nie przeklina, wszyscy zaczynają zachowywać się jak na książęcym dworze. Dlatego, że z damą mają do czynienia. Ania swoją osobowością i charyzmą rozbraja wszystkich dokoła. Ale nie jest to wyniosła i nieprzystępna dama, bo kiedy scena jest skończona, to przemienia się z damy w równą babkę, zażartuje, opowie anegdotę, a nawet zaklnie. Taka jest Ania – mówi reżyser.
Magdalena Byczewska, córka aktorki i Iwa Byczewskiego, śmieje się, że nie nazwałaby swojej mamy łagodną. – Jak byłam mała, to ona była tym surowym rodzicem, nie tata. Potrafiła we mnie i w siostrze wzbudzić strach. A może po prostu dobrze grała? – zastanawia się.
To, że ma w sobie coś z panny z dworku – tę kruchość, klasę i inteligencki sznyt – nie jest dziełem przypadku. Rodzina jej mamy pochodzi z Kresów, miała majątek w Nowogródku, nad brzegiem jeziora Świteź. Niestety, dziadek Władysław wszystko stracił, ale za to zaistniał jako śpiewak we włoskiej La Scali. Występował też w operach w Warszawie i we Lwowie. – Kiedyś pojechałam do Opery Lwowskiej z wierszami i gdy stanęłam na scenie, jeszcze przed występem, przeszedł mnie dreszcz wzruszenia. Patrzyłam na tę piękną widownię, na kurtynę, która jest dziełem Henryka Siemiradzkiego. Inspicjent przyglądał mi się uważnie, więc powiedziałam, że się denerwuję. „Czemu?”, zapytał. „Bo mój dziadek kiedyś tutaj śpiewał”, odpowiedziałam. Zaczęliśmy rozmawiać, aż w pewnym momencie wyszedł ze swojej kabiny, wziął krzesło, postawił je przede mną i powiedział: „Siada!”. Byłam już „swoja” – śmieje się Nehrebecka. – Wiele lat temu zabrałam mamę w podróż do Nowogródka. Odnalazłyśmy miejsce, gdzie kiedyś stał dwór, odwiedziłyśmy cmentarz, na którym jest grób dziadka. Spotkałyśmy nawet chłopów, którzy go pamiętali. Nigdy później tam nie wróciłam – wspomina.
Ona sama wychowała się na warszawskiej Pradze, w jednym z pierwszych bloków z wielkiej płyty. – Rodzina to moja baza, ona mnie ukształtowała. Mama nie pracowała zawodowo, tylko zajmowała się mną i moimi dwoma braćmi. To ona dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Z kolei tacie zawdzięczam życiową mądrość. Im jestem starsza, tym bardziej ją doceniam. I czasem żałuję, że nie zawsze go słuchałam. Być może uniknęłabym kilku błędów? – zamyśla się aktorka. – Tata wpoił mi umiejętność podejmowania decyzji i ponoszenia ich konsekwencji. Zawsze mówił: „Nie bój się, masz prawo wybrać źle. Najważniejsze, żebyś uczyła się na błędach”. To najcenniejsza lekcja, którą otrzymałam.
Po kim odziedziczyła miłość do sceny? Po dziadku? A może mamie, która przed wojną przez trzy lata pracowała w teatrze Reduta? – Tego nie wiadomo, być może po obojgu po trochu. Nie byłam dziewczynką, która recytowała wierszyki u cioci na imieninach, po prostu myśl o scenie zawsze była bliska mojemu sercu. Gdy oświadczyłam, że chcę zdawać do szkoły teatralnej, rodzice zapytali tylko, czy zdaję sobie sprawę, że to trudny zawód. Ale ja o tym doskonale wiedziałam.
Początek studiów to młodzieńcza radość i wspaniała zabawa, ale potem Anna poznała swojego pierwszego męża Gabriela Nehrebeckiego i na drugim roku była już stateczną mężatką. Miała 18 lat, on był 10 lat starszy.
– Skończyły się szalone eskapady. W przerwach między wykładami gnałam do sklepu na zakupy, a potem do domu, żeby zrobić obiad. A wieczorami pędziłam do teatru, gdzie grał mój mąż, który też był aktorem.
Schody zaczęły się, gdy pod koniec szkoły ja też dostałam angaż w teatrze, potem pojawiły się jeszcze jakieś filmy. – Po pięciu latach małżeństwo się rozpadło, nie wyszło nam – wyznaje aktorka. I dodaje, że mocno przeżyła rozwód. – To mnie sporo kosztowało. Ale też wiele nauczyło. Zrozumiałam, że zawsze należy oddzielać sprawy prywatne od życia zawodowego. Zaczęłam wtedy dużo pracować i to mnie ratowało. Minęło kilka lat, zanim znowu odnalazła miłość.
Iwa Byczewskiego poznała w Dębkach nad morzem. Po dwóch miesiącach byli zaręczeni, pół roku później wzięli ślub. Miłość od pierwszego wejrzenia niczym z „Romea i Julii”? – Nie chcę używać jakichś wielkich słów. Po prostu mieliśmy świadomość, że jest nam ze sobą dobrze i chcemy być razem. Ja miałam jedno nieudane małżeństwo na koncie, Iwo też miał w swoim życiu różne kobiety, oboje wchodziliśmy w ten związek z bagażem doświadczeń. Jednak jak widać, to była dobra decyzja, jesteśmy razem już 40 lat – opowiada. – To nie jest tak, że nasza wspólna droga zawsze była równiutka, usiana kwiatami i wypełniona poezją. Ale zawsze pamiętamy, że rodzina jest najważniejsza.
Magda Byczewska dodaje: – Oni darzą się dużym szacunkiem i zaufaniem. Może brzmi to banalnie, ale to jest właśnie klucz do sukcesu ich małżeństwa.
Córki aktorki Anny Nehrebeckiej przyszły na świat w stanie wojennym. To był dla rodziny trudny okres. Aktorka uczestniczyła w bojkocie telewizji, więc jej kariera nagle się urwała. Miała tylko niewielką pensję w teatrze, męża zwolniono z pracy. Iwo Byczewski zakładał wtedy Solidarność w Ministerstwie Sprawiedliwości i mimo gróźb odmówił podpisania tzw. lojalki. „Żona jest w ciąży, długo staraliście się o dziecko? Szkoda by było, gdyby się przewróciła i poroniła. Albo, nie daj Boże, gdyby zdarzył się wypadek samochodowy”, słyszał od ubeków.
W Annie rósł opór przeciwko nowej rzeczywistości. Agatę urodziła w kwietniu, w czerwcu ruszyła w Polskę maluchem. Były spotkania opozycji, wieczory poetyckie. Wiedziała, że wiele ryzykuje, za taką działalność groziło więzienie. – Po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki trochę się przestraszyłam, ale czekali na mnie ludzie, którzy mnie potrzebowali. A ja potrzebowałam ich, wspieraliśmy się nawzajem w tym trudnym czasie.
Gdy Anna Nehrebecka była w trasie, dziewczynkami zajmował się jej mąż. – Pamiętam rozmowę, którą odbyłam z koleżanką na dworcu. Denerwowałam się, że pociąg nie przyjeżdża, a mnie spieszy się do domu, na co ona: „Nie przesadzaj, dzieciom nic się nie stanie, a potem będą dumne z tego, co ich matka robiła”. Pomyślałam wtedy, że nie chcę, żeby były dumne, tylko żeby miały mnie obok siebie zawsze, gdy mnie potrzebują. Miałam poczucie winy w stosunku do dziewczynek i robiłam wszystko, żeby ten czas mojej nieobecności był jak najkrótszy. Ale bez pomocy męża nigdy nie dałabym rady. Przez pewien czas to on, doktor nauk prawnych, siedział z nimi na przymusowym urlopie tacierzyńskim i zmieniał pieluchy, a ja pracowałam. Patrzyłam na nich, jak wspaniale bawią się we trójkę, i myślałam: „Mój Boże, ja nigdy nie będę tak dobrym rodzicem” – opowiada. Ale mąż traktował tę sytuację z humorem. Pewnego dnia wyciął z gazety cytat: „To istne piekło żyć z aktorką” i powiesił go w kuchni.
Role zamieniły się po 1989 r. Iwo Byczewski budował demokratyczną Polskę i tworzył od podstaw z prof. Krzysztofem Skubiszewskim Ministerstwo Spraw Zagranicznych, więc teraz to Anna musiała przejąć większość obowiązków domowych. Ale nawet wtedy udawało jej się występować na scenie. Aż do 2002 r., kiedy mąż dostał kolejną propozycję: miał zostać polskim ambasadorem w Brukseli. Decyzję o wyjeździe podjęli wspólnie, chociaż nie należała do łatwych. – Byłam w ciekawym okresie zawodowym: przestałam być dziewczyną, wkroczyłam w etap dojrzałej kobiety. To mógł być nowy rozdział, interesujące role – przyznaje.
Wiedziałam jednak, że dla mojego męża to ważne, więc spakowałam walizki. Co innego miałam zrobić? Zdecydować się na dojazdy i małżeństwo weekendowe? Chcieliśmy być razem, dziewczynki też nie wyobrażały sobie takiej rozłąki. Więc wyjechaliśmy i teraz to ja zawieszałam w kuchni karteczki: „To istne piekło żyć z dyplomatą”.
Początki w Brukseli były ciężkie. – Mąż prawie cały czas był poza domem, a ja musiałam odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w nowym środowisku. Sama, bez niczyjej pomocy. Gdy wyjeżdżałam, ciągle słyszałam, że życie żony ambasadora jest usłane różami. Trudno o większą bzdurę. Bo żona nie ma żadnych przywilejów, dla polskiej administracji nie istnieje. Za to ma masę nieformalnych obowiązków, za które nie dostaje wynagrodzenia. Nierzadko to praca na pełnym etacie. Różne odczyty, działalność charytatywna, spotkania z Polonią – wylicza. Ta ostatnia przyjęła ją entuzjastycznie. – Mówili o mnie: „Nasza Marynia przyjechała”. A męża nazywali ambasadorem Połanieckim – śmieje się aktorka. - Poznałam tam ludzi, którzy mi pomogli i byli przy mnie w trudnych chwilach. A było ich kilkoro. Krótko po naszym przyjeździe, gdy zaczęliśmy się już aklimatyzować, w kraju zmienił się rząd i zaczęło się wymienianie ludzi na tzw. swoich. Nasyłano na mnie i na męża różne podejrzane osoby, pisano paszkwile na nasz temat – wspomina Nehrebecka.
Iwa Byczewskiego, który pojechał do Brukseli jako ambasador przy przedstawicielstwie Polski w Unii Europejskiej, przesunięto do ambasady w Królestwie Belgii.
Gdybyśmy byli tam sami, pewnie byśmy to wszystko rzucili i wrócili do Polski, ale ze względu na córki nie mogliśmy, nie chcieliśmy znowu mieszać w ich życiu.
Kiedy pytam, czy funkcjonowanie w świecie sztywnych zasad protokołu dyplomatycznego było dla niej wyzwaniem, odpowiada: – Etykieta to po prostu dobre wychowanie. Trudniejsza jest umiejętność przyciągnięcia do ambasady obcokrajowców, promocja kraju. Czasem słyszałam: „Ta wasza stolica, Praga, to takie ładne miasto”. Do tego sprowadzała się wiedza o Polsce – mówi aktorka.
– Mama bardzo dobrze się w Brukseli odnalazła. Zaczęła organizować życie kulturalne i to dało jej jakiś cel – opowiada Magda Byczewska. Nehrebecka zebrała fundusze, żeby odrestaurować fortepian Steinwaya, na którym grał Ignacy Paderewski, i wyrzuciła na zaplecze dwie wielkie chińskie rzeźby, które, nie wiedzieć czemu, witały w polskiej ambasadzie gości. A potem zrewolucjonizowała menu, z którego usunęła przaśną sałatkę jarzynową i serwowaną w każdej ambasadzie śliwkę owiniętą boczkiem. – Toczyłam o to batalię z kucharzami przez całe dwa lata! Gdy chciałam na przyjęciu zaserwować coś, co nie było sztampą, potrafili robić różne numery, żeby mnie zniechęcić. Podawali danie na wpół surowe lub niedogotowane. Ale nie poddałam się tak łatwo – śmieje się aktorka.
Największym wyzwaniem organizacyjnym była wizyta polskiej pary prezydenckiej Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. – To było olbrzymie przedsięwzięcie, kilka miesięcy przygotowań. Wszystko musiało być zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach i zaakceptowane przez protokół. Nawet to, na którym metrze ulicy zatrzyma się samochód – zaznacza. To wtedy belgijska królowa powiedziała Annie, że chciałaby zobaczyć „Ziemię obiecaną”. Zaczęły się długie poszukiwania filmu z francuską wersją językową. – W końcu się udało, ale dostałam kasetę wideo bez ładnej obwoluty, aż wstyd było ją wręczyć. Z tego, co wiem, królowa film obejrzała, bo otrzymaliśmy od niej osobiste podziękowanie. A kiedy po siedmiu latach wyjeżdżaliśmy z Brukseli, mąż dostał z rąk króla najwyższe odznaczenie belgijskie. To była wyjątkowa chwila.
Anna Nehrebecka i Iwo Byczewski wrócili do Polski w 2007 r., ale ich córki zostały w Brukseli. Magda studiowała, Agata właśnie dostała pracę przy Parlamencie Europejskim.
Rozstanie z dziewczynami było dla mnie trudne. Wyjechaliśmy w czwórkę, wróciliśmy we dwójkę. Magda po skończeniu studiów przeprowadziła się do kraju, Agata mieszka tam do dziś – mówi aktorka.
Kiedy z mężem na nowo ułożyli sobie życie w Warszawie, Iwo Byczewski dostał kolejną propozycję nie do odrzucenia: miał zostać polskim ambasadorem w Tunezji. Tym razem Anna zdecydowała, że zostanie w Warszawie. - Nie chciałam po raz kolejny porzucać pracy. Poza tym rola kobiety w Tunezji jest inna, nie mogłabym być zbyt aktywna, przez większość czasu siedziałabym w mieszkaniu. Wspólnie zdecydowaliśmy więc, że zostanę. Gdy tylko mogłam, jechałam do Tunisu i próbowałam tam stworzyć dom, ale chwilami było nam ciężko – wyznaje aktorka. I nie ukrywa, że kiedy dwa lata temu zmieniła się władza polityczna, a mąż wrócił do domu, w głębi duszy się ucieszyła. – Lubię swój zawód, ale najważniejsze jest dla mnie tzw. prawdziwe życie. Z mężem mamy grono przyjaciół, z którymi się spotykamy, i dom na wsi, do którego chętnie uciekamy. Natura, spokój, bliscy, czego więcej potrzeba do szczęścia? Oczywiście, że czasem się zastanawiam, co będzie dalej, ale nie robię żadnych planów. Wolę myśleć: „Trwaj, chwilo, jesteś piękna”.