Jest ich półtora miliona. Młodzi dorośli, którzy wciąż mieszkają z rodzicami. To już nie bamboccioni, o których pisaliśmy, żartując z przywiązania do fartuszka mamusi. Dorastające dzieci mają poważne, głównie ekonomiczne powody, by zostać w rodzinnym domu. A co na to ich matki, ojcowie? Czy chcą dzielić się przestrzenią, którą mogliby mieć dla siebie? Przecież gdy dzieci wyfruwają z gniazda, my wreszcie odzyskujemy wolność.
Spis treści
Wszystkie światełka czerwone – źle. Alicja wie, że powinny być zielone i migać. Cholerny ruter! Musi prosić Kacpra o pomoc, klient czeka na projekt. Alicja ma 54 lata, jest architektką, mieszka z mężem i 28-letnim synem. – Miał się wyprowadzić po studiach. Nie znalazł mieszkania no i pracy, żeby mieć na wynajem. Coś zarabia w Empiku, ale czeka na lepsze czasy u nas na piętrze. Tamtego dnia byłam z nim pokłócona. Wciąż są awantury, że skoro tu mieszka, mógłby chociaż sprzątnąć kocie kuwety albo skosić trawę. Przemogłam się, poprosiłam o pomoc, bo Kacper zna się na elektronice. Naprawił internet, a ja pomyślałam: dobrze, że tu jest. Mam mieszane uczucia. Zwłaszcza gdy przychodzi mój brat i kpi: „A ty wciąż trzymasz tego byka na garnuszku?”. Jego Maciek, rówieśnik Kacpra, pracuje w Norwegii na platformie wiertniczej. Kupił dobry samochód, a rodzicom zmywarkę – opowiada Alicja. Jej syn należy do grupy, która się rozrasta. „Gniazdownicy” to młodzi dorośli w wieku 25–34 lat, którzy mieszkają z rodzicami lub po krótkim okresie wrócili do rodziców, o nich socjologowie mówią: dzieci bumerangi. Według badań GUS-u w Polsce mamy 1,7 miliona gniazdowników. To blisko jedna trzecia osób w tym przedziale wiekowym. Dużo. Wiek opuszczenia domu rodzinnego w naszym kraju należy do najwyższych w Unii. Czy gniazdownictwo to znak czasów? Co mówi o pokoleniu naszych dzieci i o nas – ich matkach? Alicję, mamę Kacpra, irytuje, że syn wciąż jest z nimi. – Ja wyjechałam na studia w wieku 19 lat. Mieszkałam w wynajętym pokoju u gderającej staruszki, jadłam chińskie zupki, ale się usamodzielniłam. Mąż też uważa, że póki Kacper nie jest na swoim, nie jest w pełni dorosły – mówi Alicja. Komentuje psycholożka Ewa Kaczorkiewicz: – Zgadzam się, że wyprowadzka z domu rodziców jest naturalnym aktem separacji, ale może istnieje możliwość odseparowania się i dorośnięcia bez wyprowadzki? Bo proces rozwojowy to nie tyle opuszczenie gniazda, ile wyodrębnienie się. Stanie się osobą, która bierze odpowiedzialność, żyje po swojemu, co często oznacza kwestionowanie wartości i stylu funkcjonowania rodziców. Jest więc wątpliwość, jak z dorosłymi dziećmi tworzyć dom, w którym możliwe będzie funkcjonowanie wspólne, pod jednym dachem, ale jednak odrębne.
Z badań agencji IR Center Młodzi dorośli wynika, że w domach rodzinnych najczęściej zatrzymuje ich przymus. Młodzi nie mają pracy lub zarabiają za mało, by wynająć mieszkanie. O kupnie na kredyt nie wspominając. Precyzuje to raport Szczęśliwy dom: mieszkanie na osi czasu na zlecenie Otodom. Przyczyną mieszkania z rodzicami dla 38 proc. gniazdowników są trudności finansowe, w przypadku 35 proc. chodzi o oszczędzanie na lepszy, choć późniejszy start, np. na wkład własny przy staraniu się o kredyt. Bo młodzi Polacy wolą kupić niż wynająć mieszkanie. Mamy jeden z najniższych w Europie odsetek ludzi, którzy mieszkają u kogoś – według Eurostatu (unijne centrum statystyk) to 12,5 proc. przy średniej europejskiej 31 proc.
Dr Marta Skowrońska z Wydziału Socjologii UAM w Poznaniu tłumaczy: – Kraje północne i zachodnie od dawna mają podejście opiekuńcze, pomagają młodym po studiach i na początku pracy. Szwecja, gdzie młodzi ludzie wyprowadzają się bardzo wcześnie, zapewnia niskie czynsze w „mieszkaniach młodzieżowych” dla osób w wieku 18–25, Francja i Finlandia oferują tanie akademiki mocno dotowane przez państwo, a w Berlinie czynsze zostały zamrożone na 5 lat. W krajach byłego bloku wschodniego jest inaczej: młodzi liczą na rodzinę – może coś odziedziczą, może rodzice kupią kawalerkę albo chociaż się dorzucą – tłumaczy socjolożka.
Kamila, 55-latka z Gdyni, ma 29-letnią córkę, która już raz wyprowadziła się z domu. – Zuza skończyła ASP, dostała pracę w ośrodku kultury. Wynajęła dwa pokoje, rozkręcała się na swoim. Ale przyszła pandemia. Zuzka straciła pracę, właścicielka mieszkania podniosła opłatę, w efekcie córka wróciła do nas. Była załamana, bo wcale tego nie chciała. Powiedziała, że już nigdy niczego nie wynajmie, woli uzbierać choćby na 25 własnych metrów. Czy jestem zadowolona? Nie bardzo. Moja pasja to tkanie kilimów. Kupiłam duże krosno, miało stanąć w pokoju, który znów zajęła córka, a wylądowało w garażu. Ale co mam zrobić? – pyta Kamila. Marta Skowrońska komentuje: – Młodzi są zdania, że posiadanie swojego mieszkania jest bezpieczne, a wynajęcie to ryzyko podnoszenia czynszu. W Polsce podwyżki opłat w ostatnich latach należą do najwyższych w całej Unii – nie są regulowane przez państwo, ale „niewidzialną rękę rynku”. Działa też czynnik historyczny – w PRL-u własność była ograniczona, tęskniliśmy za nią, więc gdy nadszedł kapitalizm, zakochaliśmy się w niej.
Renata zerka na zegarek: osiemnasta, Aleks powinien już być u siebie po pracy. Żeby tylko odgrzał gołąbki. A może zadzwonić, przypomnieć o przeglądzie kominiarskim jutro? – Renata sprawdza: kominiarz 15.30. Ma 60 lat, jest dentystką, miesiąc temu jej 30-letni syn wyprowadził się do mieszkania po dziadku. – U nas miał wszystko, skończył mikrobiologię, płaciliśmy za kursy językowe, paliwo do auta, bo zarabiał grosze na korepetycjach. Było nas stać, on miał się kształcić, to zaprocentuje w przyszłości – twierdzi Renata. Dr Paula Pustułka, która kieruje ośrodkiem badawczym Młodzi na Uniwersytecie SWPS, uważa: „Czynnikiem sprzyjającym gniazdowaniu jest to, że nie naciskano, aby dorastające dzieci się wyprowadziły, jak bywało w poprzednich pokoleniach. Gniazdownicy to dzieci projekty, mocno doinwestowane, które w rodzinnym domu czują się komfortowo”. Socjolożka mówi o wpływie motywacji naszego pokolenia, które musiało się starać, żeby zdobyć indeks, akademik, pierwszą pracę, własne M. Boomersi są dumni, że swoim dzieciom usuwają spod nóg przeszkody, które sami musieli pokonywać. Przy czym istnieje ciekawa prawidłowość. Mówi Marta Skowrońska: – Wśród gniazdowników jest więcej mężczyzn: 60 procent. Prawdopodobnie synowie mniej niż córki uczeni są samodzielności – prowadzenia domu, radzenia sobie z życiem codziennym. Wiele matek uważa: będę spokojna o syna, kiedy znajdzie partnerkę, żonę, która przejmie ode mnie opiekę, będzie dbała, żeby on zjadł obiad i miał czyste koszule. O córki jesteśmy spokojniejsze, poradzą sobie nawet bez partnera... Faworyzacja mężczyzn jako echo patriarchatu? Chłopaków trzymamy w domu dłużej niż dziewczyny?
Liczby to potwierdzają: według GUS im starszą grupę wiekową gniazdowników analizuje - my, tym większy jest udział mężczyzn – wśród 25-latków na 100 kobiet przypada ich 135, wśród trzydziestolatków – już 200. To temat badań dla socjologów. Życie pyta: jak poradzą sobie matki, których świat kręcił się wokół dzieci, a po ich wyfrunięciu pozostała niepokojąca próżnia? Renata, mama Aleksa, odkryła, że mąż posiwiał. I że szósty rok chodzi w tej samej kurtce. Próbowała namówić go na zakupy, ale odpowiedział, że ma teraz dużo pracy. Nie pamiętała, jego sprawy dotąd były mniej ważne niż sprawy syna. Dla wielu związków puste gniazdo oznacza utratę sensu bycia razem. A mogłoby być szansą na atrakcyjne życie we dwoje.
Znowu jej włosy, ile razy można prosić! – Eliza, 59-latka, nerwowo czyści szczotkę. Złości ją bałagan w łazience, który robi Julia, trzydziestoletnia córka. Młodsza wyprowadziła się dawno, pracuje z matką w krakowskiej firmie florystycznej. Eliza jest wdową, ale z kimś się spotyka. Kiedy przed wyjściem do restauracji czy kina przegląda się w lustrze, Julka wychyla głowę z pokoju: ekstra. Albo: torebka nie pasuje. – Robi to w dobrej wierze, ale czasem mam dość. Kiedy mnie wypytuje, jak było na randce, najeżam się. Kilka lat temu byłyśmy jak przyjaciółki, dzisiaj jej zainteresowanie biorę za wścibstwo. Ona żartuje: „z kim ci będzie tak źle jak ze mną” – a ja myślę: zaraz trzydziestka, czy nie powinnaś już być w innym miejscu? Za chwilę mi wstyd, bo wiem, że córka stara się, ale zarabia skromnie, jest przedszkolanką. Skończyła nieudany związek, chce podleczyć się przy mnie. Wyżalić, pogadać np. o tym, że nie chce mieć dzieci, bo to nieodpowiedzialne sprowadzać je na taki świat… Ale czy ja nie mam prawa pożyć już swoim życiem? – pyta Eliza.
Komentuje psycholożka Ewa Kaczorkiewicz: – My, matki, absolutnie mamy do tego prawo. Etap, gdy dzieci są już dorosłe, a my w znakomitej formie, wciąż atrakcyjne i pełne energii, jest po to, by w większym stopniu zająć się sobą. Niektóre z nas przez długie lata wręcz marzyły o odzyskaniu czasu na podjęcie aktywności, realizację projektów, oddanie się hobby. Czy po prostu na odpoczynek i cieszenie się życiem – mówi Ewa. Psychologowie zwracają uwagę, że w życiu kobiety dojrzałej istnieje wąska przestrzeń z wielkim potencjałem – „szczelina”. Dzieci już nie ma w domu, starość jeszcze nas nie dotyczy. To może być fantastyczny czas. Mówi Eliza: – Ja to czuję. Mam plany. Chciałabym, żeby nikt mnie nie obserwował, nie oceniał, nie zarzucał swoimi sprawami. A kiedy Julka siada przy mnie, wiem, że mam godzinę z głowy, będzie nadawać. Kocham ją, dlatego mi głupio, że od progu wnerwia mnie widok jej butów w przedpokoju – wzdycha. Czy jej wyrzuty sumienia są zasadne? – Dorosłe dzieci mieszkające w naszym domu mogą budzić trudne emocje – złość, frustrację, niepokój, lęk, rozczarowanie... Dobrze by było, byśmy dały sobie prawo do wszystkich, bo to sygnał, że coś się w nas dzieje. On może być początkiem dialogu. Wciąż jesteśmy rodzicami dorosłych dzieci, ale przestajemy być ich opiekunami. Wspieranie przestaje być obowiązkiem i odpowiedzialnością, a staje się wyborem. Nasza relacja jest teraz relacją dwóch dorosłych osób, które mogą negocjować warunki bycia razem albo osobno. Ale nawet mieszkając razem, „szczelinę” możemy poszerzyć, jeśli włożymy w to wysiłek. Jednak ona może też zniknąć lub zatrzasnąć się, jeśli jej nie wykorzystamy. Dlatego, żeby nawzajem się nie unieszczęśliwiać, otwarcie porozmawiajmy o potrzebach obu stron. Myślę, że kluczem do porozumienia jest otwartość, akceptacja i szacunek – przekonuje Ewa.
– Choinka schnie, rozbiorę, co? – pyta Leon, a Lucyna, 55-letnia rozwódka, przygląda się, jak syn, prawie trzydziestolatek, chodzi dookoła drzewka. Mówi, że mogą zaczekać do Trzech Króli, ale Leon martwi się, że potem będzie trudno usunąć igły z dywanu. – Mieszka ze mną, choć ma dziewczynę, pracę na drugim końcu miasta. Jego brat wyjechał do Kanady, siostra studiuje w Londynie. Dałabym sobie radę sama, ale Leon nalegał. Dom jest duży, po co ma stać pusty – twierdzi. Przed świętami wieszałam firanki w salonie, jeden ruch i omal nie złamałam nogi przy upadku z drabiny. Leon mnie pozbierał, wezwał lekarza, nie wiem, czy doszłabym do telefonu potłuczona jak diabli. W takich chwilach cieszę się, że on jest obok – uśmiecha się Lucyna.
Prof. Tomasz Sobierajski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, współautor badań na podstawie raportu Otodom, mówi: – Najczęściej słyszę: gniazdownicy to lenie, nieudacznicy, wolą żerować na rodzicach niż wydorośleć. To niesprawiedliwy stereotyp. Zadziało się coś nowego, interesującego. Badania pokazały, że z odsetkiem osób, które zostają w domu z powodów ekonomicznych, zrównał się odsetek młodych ludzi pragnących mieszkać z rodzicami z powodów relacyjnych. Czyli ze względu na chęć zajęcia się nimi na starość, pomocy w codziennej aktywności. Czasami to rodzice proponują wspólne mieszkanie, np. oddając dzieciom część domu, ale często jest to inicjatywa młodych. Bywa też, że po wyprowadzce wracają do domów rodzinnych, żeby zaopiekować się rodzicami, którzy nie są w stanie normalnie funkcjonować. To duży wysiłek związany z zamianą ról. W ten sposób doskonale zdają egzamin z dorosłości. Bo ona nie zależy od tego, czy mieszka się razem. Chodzi o dojrzałość emocjonalną, umiejętność okazywania wsparcia, tworzenie poczucia bezpieczeństwa dla ludzi wokół – mówi socjolog. Jest życzliwy gniazdownikom, radzi powściągliwość w ocenach.
Marta Skowrońska pamięta rozmowę z francuskimi socjologami o zjawisku polskich domów wielopokoleniowych. – Zauważyli, że u nas – inaczej niż w Europie zachodniej – powstają domy, które budujemy z myślą, że w przyszłości, np. na piętrze, osiedli się dziecko ze swoją rodziną. To znak, że generalnie więzi rodzinne są u nas mocniejsze. Zobaczmy, że dzieci zaczynające samodzielne życie nie oddalają się znacznie od rodziców, przeważnie zamieszkują blisko, czego np. we Francji się raczej nie spotyka. A jedna czwarta młodych Polaków uważa, że mieszkanie w rodzinach wielopokoleniowych jest czymś pozytywnym – podkreśla socjolożka. Dodaje, że nie lubi określenia „gniazdownicy”, bo jest pejoratywne, sugerujące, że dzieci przesiadują w gniazdach z premedytacją, są pasożytami. Tomasz Sobierajski: – To kolejny stereotyp, ponieważ z badań wynika, że ponad połowa gniazdowników regularnie dokłada się do budżetu domowego albo wręcz prowadzi własne oddzielne „gospodarstwo”. Upada pogląd, że młodzi ludzie mieszkają z rodzicami, bo są cwanymi obibokami (choć tacy oczywiście istnieją). Oni mierzą się z presją społeczną, która narzuca model: jesteś dorosły – idziesz na swoje. Wolą mieszkać z rodzicami, ponieważ doceniają bliskość, serdeczność. Niewykluczone też, że taki styl życia to remedium na samotność młodego pokolenia. Możliwe, że mamy do czynienia z poważną zmianą społeczną. Nazwałbym tych młodych ludzi neogniazdownikami.
Ostatni wskaźnik Mars Happiness Index (coroczne badanie poziomu zadowolenia z życia) wykazał, że poczucie szczęścia Polaków sięgnęło 67 punktów w 100 punktowej skali. Za najszczęśliwsze, najbardziej spełnione uważają się osoby w wieku 55 plus, które mają dzieci. Na drugim biegunie szczęścia, najbardziej zagubieni czują się młodzi ludzie w wieku 18–24 lata. Zauważmy: w przypadku wczesnego „gniazdowania” pod jednym dachem spotykają się ludzie o skrajnym poczuciu zadowolenia z życia. Pytanie: jak to wpływa na jednych i drugich? Czy mieszkanie ze szczęśliwymi rodzicami jest szansą na poprawienie własnego dobrostanu? Czy dorośli zadowoleni z życia wpuszczą do swojej „szczeliny” trochę mroku, obcując ze sfrustrowanymi dziećmi? Chyba nam, dojrzałym matkom, to nie grozi. Ważne, żebyśmy my – i nasze dzieci również – widziały więcej światła. Choć socjologowie zapalają czerwone lampki, np. im później Polacy będą zakładać rodziny, tym mniej będzie dzieci, a już dziś tzw. dzietność w Polsce jest najniższa w historii… Tylko czy jest sens wybiegać myślą daleko. Może lepiej po prostu cieszyć się swoją obecnością? Tym, że możemy razem usiąść przy stole i napić się herbaty? Albo pokłócić o to, czy Muzeum Sztuki Współczesnej jest piękne – co kto woli.