Mamy prawo do marzeń. Ale czy także obowiązek dostosowania ich do warunków, w których żyjemy? Niektórzy uważają, że apetyt na życie przyjemne i beztroskie powinna ograniczać odpowiedzialność za dobro innych. A może nic nie jesteśmy winni światu? Święta to czas na taką refleksję. Z prof. Katarzyną de Lazari-Radek, filozofką i etyczką z Uniwersytetu Łódzkiego, rozmawiamy o sile marzeń i świadomym planowaniu nowego roku.
Spis treści
Prawie sto lat temu Max Ehrmann, amerykański literat i prawnik, napisał poemat "Desiderata", który ukazał się w gazetce parafialnej kościoła pod wezwaniem Świętego Pawła w Baltimore. Zawarł tam życzenia dla swoich przyjaciół na Boże Narodzenie. Utwór stał się kultowym manifestem dobrego życia. Do dziś cytowany, zawiera puentę, która ustawiła życie wielu wątpiącym: „Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat”.
Twój STYL: Świąteczna radość bywa krucha. Moglibyśmy cieszyć się życiem, a myślimy: skoro ono niesie ze sobą wojny, epidemie, klęski żywiołowe, może lepiej zaszyć się w bezpiecznym miejscu, poskromić myślenie o pięknej przyszłości. Nie marzyć, bo nie wiadomo, co będzie jutro…
Katarzyna de Lazari-Radek: Na szczęście od marzeń nie uciekniemy. Jesteśmy istotami widzącymi świat w kategoriach przeszłości, ale i przyszłości. Dlatego wyobrażenia o niej, pragnienia i plany pojawiają się niezależnie od okoliczności. Dam przykład Władysława Tatarkiewicza, który książkę O szczęściu pisał podczas wojny. Miał nadzieję, że się przyda, gdy złe czasy miną. Marzenia i snucie planów utrzymują nas w dobrej kondycji i woli życia.
Ale zgodzi się pani, że – parafrazując Márqueza – dziś możemy mówić o „marzeniach w czasach zarazy”? Jest dla nich wyjątkowo trudny klimat?
Nie. Zgadzam się raczej z amerykańskim psychologiem Stevenem Pinkerem, który uważa, że żyjemy w najlepszych możliwych czasach. Choć mówi się, że okres maksymalnie dobry był odrobinę wcześniej, około roku dwutysięcznego, czyli przed wydarzeniami z 11 września, a później krachem ekonomicznym 2007–2008 roku w USA i wybuchem wojny w Ukrainie. Ale tu, w bezpiecznej Polsce, dzieje się wciąż dobrze. Żyjemy dłużej niż kiedykolwiek, mamy dostęp do lepszej opieki medycznej, do edukacji, w zasadzie nikt z nas nie jest głodny, mamy dach nad głową i okno na świat. Wojna toczy się za naszą granicą, ale obiektywnie na świecie konfliktów zbrojnych jest obecnie najmniej w dziejach. Dobrze zdać sobie sprawę, że to jeden z najspokojniejszych okresów w historii.
Dlaczego tego nie doceniamy?
Każdy organizm szuka swojego stanu naturalnego, homeostazy. Jest on związany z odczuwaniem radości, spokoju ducha, przyjemności z życia. Dążymy do tego i… szybko przyzwyczajamy się do dobrego. To, co mamy, przestaje nas zadowalać. Chcemy więcej, lepiej, potrzebujemy poczuć ekscytację nowymi doświadczeniami.
Gdy rosną nasze oczekiwania, a z nimi marzenia, pojawiają się też wątpliwości: mam tak bogate prywatne plany, ale może powinienem raczej zaangażować się w przeciwdziałanie złu dookoła? Może niestosownie być dziś hedonistą?
W każdym z nas działają dwie podstawowe pobudki. Jedna: by czynić dobrze sobie, druga – światu. Jesteśmy istotami społecznymi, które nie potrafią żyć w samotności. Z jednej strony chcemy zaspokoić własne potrzeby, ale ponieważ pozostajemy w licznych relacjach, odczuwamy też pragnienie pomagania innym. Wiemy, że w świecie potrzeb jest dużo. Nie dotyczą tylko naszych najbliższych, ale też sąsiadów w Ukrainie, dzieci głodujących w Afryce, ofiar katastrof klimatycznych itd. Biologicznie nie jesteśmy przygotowani do myślenia globalnego. Mimo że informacje o złu dziejącym się na świecie do nas docierają, nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć wszystkim.
Co z tym zrobić?
Pomagać. Rozsądnie. Jestem utylitarystką, czyli filozofką, która uważa, że naszym obowiązkiem moralnym jest maksymalizowanie dobra w szeroki sposób, ale powinniśmy również dbać o siebie, by zachować siłę i motywację do niesienia pomocy. Może się stać tak, że w konsekwencji mojego sposobu myślenia o szerzeniu dobra będę miała wyrzuty sumienia: nie umiem pomóc wszystkim, co wobec tego? To rodzi poczucie bezradności, bezsilności, w efekcie czasem brak działania w ogóle. A tego nie chcemy. Więc myślę, że lepsza jest metoda małych kroków – cele trzeba stawiać blisko i posuwać się dalej powoli. Jeżeli pomogę jednej osobie – już dobrze. Jeśli następnej – wspaniale. To nas powinno budować. Że zawsze mogę COŚ zrobić.
Także w znaczeniu: oddać coś światu za dobro i powodzenie, które mnie spotyka? Niektórzy czują się zobowiązani do dobrze pojmowanego rewanżu.
Nie wiem, czy to jest kwestia „oddania”. Bo jak to policzyć? Ale lubię podkreślać, że za dobre uczynki dla innych jesteśmy nagradzani poczuciem przyjemności. To sprawka ewolucji. Dzięki temu przetrwał nasz gatunek. Uznanie tej prawdy może pomóc, gdy myślimy, że wszystko powinniśmy robić bezinteresownie. Nie muszę się wzbraniać przed odczuwaniem przyjemności, że komuś pomogłam. Oczywiście, dobrze się tym nie chełpić, ale odczuwać radość, że mogę zrobić coś dobrego dla innych – to fantastyczne.
Rozszyfrujmy słowo „hedonizm”, bo wielu z nas kojarzy się ono z... rozpasaniem, nadmierną ochotą, by brać z życia garściami.
Hedonizm jest teorią wartości, która głosi, że najwyższym dobrem jest przyjemność. Ale nie tłumaczy, w jaki sposób tę przyjemność w świecie przynosić – czy wyłącznie sobie, czy również światu.
Skłonni jesteśmy myśleć: głównie sobie.
Moją misją jest odczarowanie tego podejścia. Wyłącznie o swoją przyjemność troszczy się egoista. Hedonista, który ma ciągoty utylitarystyczne, będzie dbał o przyjemność w świecie w ogóle – a zatem osób bliskich, dalszych i nieznajomych, ale również zwierząt. Z utylitaryzmu bierze się idea przejścia na dietę wegeteriańską czy wegańską, żeby nie przysparzać cierpienia. Bo w teorię hedonizmu wpisane jest także zmniejszanie cierpienia.
Stawia pani egoizm w opozycji do hedonizmu. Ale jest jego odmiana, którą polubiłyśmy, stała się wręcz życiowym drogowskazem: zdrowy egoizm. Kiedy stawiam na siebie i mówię: to mój czas, jestem warta, by skupić się teraz na mnie.
Zgoda, w takim kontekście ten termin może mieć pozytywne znaczenie. Choć nie przepadając za słowem „egoizm”, wolałabym użyć określenia: zadbać o siebie. Żyjemy uwikłane w wiele ról – jesteśmy mamami, partnerkami, pracowniczkami, opiekunkami starych rodziców. Wypełniając te role, często zapominamy o sobie. Dobrze byłoby znaleźć arystotelesowski złoty środek. Mówiąc: jestem „zdrową egoistką”, czujemy, że jest to w kontrze do świata. Przecież nie da się być tylko dla siebie, inni nas potrzebują. Chodzi o to, żebyśmy potrafiły dbać o siebie, jednocześnie spełniając się w rolach, o których mówimy. To byłoby zdrowsze. Nie powodowałoby kontrastu i buntu, który się w nas rodzi: ja już dłużej nie mogę, potrzebuję w końcu czegoś dla siebie!
Bunt bywa dobrą emocją, ale chyba nie w kontekście szukania spokoju ducha i choćby minimalnej przyjemności z życia.
Tak. Choć namawiam, żeby nie szukać tylko spokoju ducha i minimum przyjemności, ale żeby świadomie szukać ogromnych przyjemności – tego, co nas naprawdę porusza, ekscytuje, co sprawia, że nie możemy spać i czekamy na następny dzień. No i mieć swój świat fantastycznych marzeń.
Czy ten świat ma każdy z nas? Pani rozmawia z młodymi ludźmi, o których mówi się, że są inni niż pokolenie ich rodziców. Jako matka zastanawiam się: czy w ich głowach istnieją dalekosiężne marzenia, szalone plany? One często napędzały nas. Wierzyliśmy, że możemy zmieniać rzeczywistość.
Kiedy spotykam się ze swoimi ukochanymi studentami, widzę, że oni są coraz bardziej wrażliwi i świadomi swoich uczuć, tego, co się z nimi dzieje. Z drugiej strony wydają się bardziej zagubieni w świecie, który stał się tak dynamiczny. Kiedyś było wiadomo, że jeśli się idzie na studia i zdobywa zawód, to będzie się go wykonywało do końca życia. Takie było założenie, moje również. Teraz w ogóle nie wiadomo, kto będzie potrzebny, jak długo, jakie zawody zastąpi sztuczna inteligencja. W związku z tym trudno snuć plany, stawiać sobie cele i marzyć.
Nasze dzieci mają gorzej?
Trudniej. Przyszłość jest mniej dookreślona, więc mniej możliwa do przewidzenia. I bardzo nam się skróciła: nie myślimy do przodu dziesięcioleciami. Raczej miesiącami, nawet dniami.
Mam koleżanki w moim wieku, czyli 50 plus, które dopada refleksja: mało czasu mi zostało, po co rozdmuchiwać marzenia, skoro nie będzie kiedy ich realizować. Czy mijanie czasu, jego galopada, powinna nas zrażać?
A ja mam 102-letnią babcię, która mówiła, że „niedługo umrze” już koło siedemdziesiątki. Więc moim zdaniem lepiej założyć, że będziemy jeszcze trochę żyć i warto myśleć o przyszłości, szykować się na nią. Ale upływ czasu może nas zrażać. Wie pani dlaczego? Bo nie jesteśmy dostatecznie skupieni na tu i teraz. Mówienie o uważności ma duży sens. Ponieważ w codziennym pędzie gubimy stany świadomości obecnej. Tak jesteśmy pochłonięci pracą, obowiązkami, gonieniem ambicji, że przestajemy obserwować świat, doceniać to, co zbudowaliśmy, kontakty i relacje, które mamy.
Nie zauważamy, że część naszych marzeń już się spełniła?
Dobrze to sobie uświadomić. Dlatego pielęgnowanie wdzięczności powinno być elementem każdego dnia. Chociaż to trudne, bo jesteśmy zmęczone, zajęte, nie mamy ochoty na terapeutyczne zabawy: „zapisz na kartce pięć dobrych rzeczy, które wydarzyły się dzisiaj”. Ale to jest ważne, bo codziennie spotyka mnie coś dobrego, tylko ja o tym nie myślę. A to, że jestem najedzona, mam pracę, moje dzieci są bezpieczne, a ja zdrowa, jest podstawą, dzięki której mogę wieść moje dobre życie. Zawsze podkreślam, że praktyki religijne, np. modlitwa wieczorna albo przed posiłkiem, miały ustawiać nasze myślenie na wdzięczność. Dzięki niemu możemy doceniać skarby, które mamy – teraz, a nie dopiero gdy je stracimy.
Uświadomienie sobie sukcesów i osiągnięć, czyli naszej siły sprawczej, może być źródłem optymizmu? Wiary w to, że nawet wielkie marzenia są w naszym zasięgu?
Tak! Optymizmu i odwagi. Odwaga to fantastyczny temat. Jak ją w sobie wzmagać? Przez działanie i wiarę: uda się, bo wielokrotnie udało się w przeszłości, w różnych dziedzinach życia – przecież wychowałyśmy dzieci na fajnych ludzi, zbudowałyśmy kariery, zwiedzałyśmy świat, mamy świetnych przyjaciół, potrafimy ugotować coś pysznego, zajmujemy się jakimś hobby – to jest kapitał. Wierząc w siebie, nie boimy się marzeń największych.
Ale wewnętrzny krytyk może zaskrzeczeć: owszem, myślę o szczęśliwszym, wielkoformatowym życiu, ale już tyle razy próbowałam i klapa, plany nie wypaliły. Może czas Bożego Narodzenia pomoże nam uwierzyć, że warto spróbować kolejny raz? Że jeszcze raz coś dobrego może się zacząć?
Czas Bożego Narodzenia i zbliżający się nowy rok. Jak zwykle zrobimy postanowienia. Tym razem najpierw zerknęłabym, jakie marzenia mieliśmy rok temu i co udało się zrealizować. Być może z niektórymi lepiej się rozstać, ponieważ są nierealistyczne. I więcej się nimi nie kłopotać. Bo to, co wciąż wisi nam nad głową, nie przynosi pożytku ani przyjemności. Nie bójmy się zmieniać marzeń. Skoro nie udało mi się wyjechać na karnawał do Rio, może lepiej postanowić: będę częściej spotykać się z przyjaciółką albo przeczytam więcej ciekawych książek, wyhoduję piękne nowe kwiaty. Albo zrobię prawo jazdy i pojadę latem na Hel, a nie do Brazylii?
W puencie Dezyderatów jest przesłanie, że mimo rozwianych marzeń nasz świat pozostaje piękny.
To jedyny świat, jaki mamy. Lepiej go doceniać i przeżywać nasze życie najlepiej, jak potrafimy. Co czasem wymaga wysiłku. Dobrze sobie przypomnieć: nikt nam nie gwarantował, że będzie lekko. Ale może być pięknie.
Pani profesor często marzy?
Tak i wydaje mi się, że jestem w tym odważna. Rodzice mi powtarzali, że przy odpowiedniej ilości pracy dopnę swego. Tego się trzymam, większości wyzwań mówię: tak. Pomaga mi, że jestem urodzoną optymistką. Nie udało się? Nie szkodzi, uda się następnym razem.
Podobno każdy w nas ma w sobie ziarenko mocy, które pozwoli przetrwać nawet ten czas, gdy jest fatalnie, gdy nie stać nas na marzenia. Warto podlewać to ziarenko?
Tak, tylko trzeba wiedzieć jak. Warto cieszyć się niewielkimi rzeczami, małymi sukcesami i otaczać ludźmi dobrymi dla siebie. To nie musi być rodzina. W okresie świąt będziemy spotykać się częściej, więc niech to będzie okazja, żeby się dobrze przyjrzeć, kto jest nam naprawdę bliski, i o tę relację dbać szczególnie. Bo drugi człowiek jest źródłem największej radości, ulgi i pocieszenia.