Podejrzewamy u siebie depresję, uzależnienia, syndromy. Lekarze mówią, że pozbawiamy się radości życia, wmawiając sobie (i swoim bliskim) zaburzenia psychiczne. Dlaczego chcemy się leczyć, choć nic nam nie dolega?
Spis treści
Olga przyszła do doktora Michela Lejoyeux leczyć się ze stresu, stanów lękowych i mentalnej anoreksji. Zatroskana skarżyła się na chwiejność nastrojów, dziury w pamięci i strach przed utyciem. – Powiedziała, że wszystkie objawy „idealnie pasują”, i podsunęła mi czasopisma oraz jakiś naukowy traktat o dobrym samopoczuciu – opowiada psychiatra. – W torbie miała jeszcze wydruki z komputera, które też pasowały do jej diagnozy. Była bardzo zirytowana, gdy lekarz powiedział, że nastrój z natury rzeczy jest niestabilny i że w dobie komórek każdemu czasem zdarza się zapomnieć numer telefonu do przyjaciół – szczególnie komuś, kto, jak ona, niedawno zmienił pracę i jest zmęczony nowymi obowiązkami. Wróciła trzy miesiące później. Wspomniała, że wciąż waży się dwa razy dziennie i to ją martwi, ale przede wszystkim zastanawia się, czy nie jest uzależniona od smartfona…
Michel Lejoyeux, profesor psychiatrii i obserwator współczesności (jest autorem głośnej książki „Choroby urojone. Pułapki hipochondrii”), twierdzi, że dzisiejsze społeczeństwa Zachodu ogarnia psychoszaleństwo. To hipochondria nowego typu, która nie skupia się już tylko na zdrowiu ciała, lecz ducha. Oczytani w literaturze psychologicznej, oglądający telewizję, surfujący w internecie – jesteśmy codziennie bombardowani informacjami o nowych zaburzeniach. „Spójrzcie na swoją bibliotekę. Czy nie jest pełna poradników obiecujących wyleczenie z sekretnych lęków i utajonego stresu?” – pisze Lejoyeux.
Niemal na każdym kroku spotykamy „ekspertów” od równowagi psychicznej, którzy chcą nam pomóc uwolnić stłumione pragnienia i odnaleźć zagubioną motywację. Czy naprawdę ją zagubiliśmy?
Zaczynamy się sobie podejrzliwie przyglądać, nadajemy zwykłym zachowaniom złowróżbne znaczenie. Psychiatra mówi, że jak prokurator, który odruchowo szuka paragrafu, nowocześni hipochondrycy nie mogą powstrzymać się od wyszukiwania w sobie coraz to nowych objawów. Zaburzenia psychiczne mają tak wiele symptomów, że praktycznie każdy znajdzie coś dla siebie. Uzależnienie od miłości, czekolady, sportów ekstremalnych, pracoholizm, zakupoholizm, zaniżona samoocena, syndrom deficytu uwagi czy syndrom Stendhala (kołatanie serca i zawroty głowy od nadmiaru wrażeń). Nowocześni hipochondrycy nie czekają na diagnozę specjalisty, sami szukają dla siebie najrozmaitszych terapii, w które obfituje psychorynek. Często zbędnych, za to kosztownych.
– To nadużywanie psychologii i psychiatrii, swobodne rozszerzanie listy zachowań, które jakoby wymagają interwencji specjalisty, może być dobrym biznesem dla terapeuty. Tylko nie zawsze leży w interesie pacjenta – mówi psycholog dr Tomasz Witkowski, autor trylogii „Zakazana psychologia” (właśnie ukazał się trzeci tom), która punktuje błędy tej nauki. – Podręcznik klasyfikacji diagnostycznej DSM (skrót od Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, klasyfikacja opracowana przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne – przyp. red.) z lat 50. XX wieku wyróżniał 106 zaburzeń psychicznych, a w dzisiejszym jest ich 374! W ostatniej edycji na listę chorób wciągnięto objadanie się oraz… żałobę dłuższą niż dwa tygodnie.
„Tak jak starożytni Grecy mieli wielu bogów i bogiń, my mamy bożka »normalności« oraz bogatą klasyfikację pomniejszych złośliwych bóstw, zaburzeń psychicznych” – uważał James Hillman, dziś nazywany jednym z najwybitniejszych psychologów XX wieku. Ale za życia mówiono o nim „psycholog najbardziej denerwujący”, bo krytykował psychoterapię i wskazywał, że sztucznie stworzony ideał normalności powoduje, że już drobne odstępstwa uznajemy za choroby.
Dziś coraz więcej ekspertów mówi, że padamy ofiarami fałszywej koncepcji zdrowia psychicznego. Nie akceptujemy na przykład myśli, że zdrowie to stan niedoskonały. Przeciwnie, wierzymy, że normalność to życie bez lęków i smutku, mamy też ogromne wymagania, jeśli chodzi o samopoczucie. Dr Witkowski zauważa, że jesteśmy mniej religijni niż dawniej, ale przykładamy do psychoterapii ten religijny mechanizm, który mówi, że w ciągu życia powinniśmy dążyć do doskonałości. Już nie moralnej, lecz psychologicznej. Znajomy psychiatra mówi, że powinniśmy stworzyć jednostkę diagnostyczną o nazwie „normoreksja” – obsesyjne dążenie do zachowania normy i idealnego stanu zdrowia fizycznego i psychicznego – dodaje psycholog.
– Kiedy uprawiam sport, żeby przepędzić stres, boję się zmęczenia, wyczerpania sił witalnych. A kiedy odpoczywam, czuję, że staję się zbyt zasiedziały – a to zwiększa ryzyko choroby – skarży się jeden z pacjentów doktora Lejoyeux. Obawia się, że ma obniżoną samoocenę, ponieważ często jest niezadowolony z siebie.
Rozmyślanie, zmaganie się z uczuciami, żal z powodu pewnych wyborów, zastanawianie się nad swoją przyszłością są częścią normalnego życia psychicznego. Nasz umysł to maszyna, która nigdy się nie zatrzymuje.
Niepokojące byłoby raczej, gdybyśmy się nie martwili – uważa psychiatra. – Podobnie niezadowolenie z siebie, gdyby nie ono, nie dążylibyśmy do poprawy i postępu. Prawdziwe pytanie brzmi: jak z tymi uczuciami żyć? Jak się na nie godzić dzień po dniu. Sztuką jest nauczyć się tolerować dyskomfort, jaki niesie samo życie, bez wyobrażania sobie, że możliwe jest osiągnięcie raju, trwałego spokoju lub nieustannych fajerwerków pozytywnych emocji. Żaden terapeuta nie da nam gwarancji zdrowia i dobrego samopoczucia. A jeśli daje, mamy do czynienia ze sprzedawcą fałszywej nadziei, biznesmenem pomagaczem, nie z psychoterapeutą – dodaje Lejoyeux.
Kiedy specjaliści odkrywają nowe zaburzenie, dotyczy ono niewielkiej grupy ludzi. Wkrótce jednak zaczyna być nadużywane przez diagnostów. Powstają o nim książki, na których też można zarobić. Psychoterapeutka Susan Forward rozpropagowała pojęcie „toksycznych rodziców” na cały świat (i zarobiła na tym miliony), a nas skłoniła, byśmy utożsamili własne, zwyczajne rodziny z tymi dysfunkcyjnymi z jej gabinetu.
Po 1990 roku odnotowano nagły przyrost liczby dzieci z ADHD i siedmiokrotny wzrost zysków ze sprzedaży leków na to zaburzenie. Przypadek? Prof. Leon Eisenberg, naukowiec, który przyczynił się niegdyś do zdiagnozowania zespołu nadpobudliwości u dzieci, pod koniec życia powiedział, że ADHD jest przykładem sfabrykowanej dolegliwości. Nie negował istnienia zaburzeń uwagi, ale twierdził, że nadużywa się tej diagnozy i przepisuje dzieciom niebezpieczne, uzależniające leki, by zmienić je w posłuszne aniołki. Jak mówi jego kolega po fachu, dr Jerome Kagan: – Kiedyś malca, który nudził się w szkole i przeszkadzał w zajęciach, nazywano niesfornym rozrabiaką. W dzisiejszych czasach zdiagnozowano by u niego ADHD.
– Gdybym odrzucił zasady etyczne, mógłbym spreparować kilka nowych syndromów, które zostałyby zaakceptowane przez psychoterapeutów i pacjentów – mówi dr Witkowski. Zrobił to zresztą dla przykładu: w rozmowie z dziennikarzem wymyślił „dysmemorię” – zaburzenie pamięci. Na podobną dolegliwość uskarża się niewielki procent starszych ludzi, ale co, gdybyśmy zapadali na nią wcześniej? Problemy z zapamiętywaniem byłyby prawdziwym „błogosławieństwem” dla uczniów – nie są leniwi, tylko mają zaburzenia. Co za ulga dla rodziców i nauczycieli. A gdyby jeszcze symptomy dysmemorii dawały się łagodzić jakimś farmaceutykiem…
Dzięki przykładowi dysmemorii można zrozumieć, dlaczego tak wielu z nas chce wierzyć, że cierpi na jakieś zaburzenia – to bywa po prostu wymówką. Mechanizm „zakochiwania się w chorobach” próbowała wytłumaczyć dr Magdalena Wieczorkowska z Zakładu Socjologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Zbadała, że często wykorzystujemy problemy ze zdrowiem (i fizycznym, i psychicznym), by zyskać ulgowe traktowanie albo zwolnić się z wykonywania obowiązków. – W naszym społeczeństwie łatwiej zaakceptować chorobę niż lenistwo czy brak umiejętności. Dlatego chętnie sięgamy po argument zdrowotny, nawet jeśli nie jest prawdziwy – tłumaczy. Najbardziej zaskoczył ją fakt, że część badanych uznała za chorobę… łysienie i nieśmiałość.
Najdramatyczniejszym przykładem kreowania chorób jest depresja, która rozdęła się jak balon od nowych znaczeń – wrzucono do niego smutek, przemęczenie, rozczarowanie, żal, rozpacz, poczucie straty i utratę pożądania, a nawet migrenę, senność i bóle mięśni nazywane zamaskowaną formą depresji. – W ten sposób można je „leczyć” – mówi dr Witkowski i dodaje, że opowieści o własnej depresji stały się modną formą autoprezentacji, pokazania własnej słabości i siły. Medialne autorytety, celebryci lubią opowiadać, że np. przez tydzień nie mogli wstać z łóżka, ale w końcu zrobili to, dali radę. I my tę formę autoprezentacji naśladujemy, nazywając depresją „doła”, splin, czas przygnębienia i zniechęcenia.
Najsmutniejszą konsekwencją „spłaszczania” depresji, wrzucania podobieństw do jednego worka, jest to, że tracimy wrażliwość na osoby, które cierpią naprawdę. One się nie zwloką z łóżka, nie dadzą rady wziąć się w garść – mówi dr Witkowski.
Kliniczna depresja to smutek wszechogarniający, utrata zainteresowania otaczającym nas światem, niezdolność do odczuwania przyjemności, zaburzenia snu i apetytu. Tylko sobie wyobrażamy, że to przeżyliśmy. Mimo opowieści o powszechności depresji to wielkie cierpienie zna niewielu z nas.
Anetę Marciniak poznaję na forum psychologicznym: wybiera się z dorastającym synem do psychoterapeuty. Chłopiec ma konflikt z kolegami w szkole. – „Prawdziwa hipochondryczka”, myślę (wybacz mi, Aneto), kiedy czytam, jak przy okazji rozpisuje się o swoich stanach emocjonalnych. Po pracy jest zupełnie padnięta i nie może nawet oglądać telewizji, a przedtem mogła. Teraz nadmiar informacji i dźwięków ją drażni, ciągle ścisza odbiorniki. Co to może być? Analizuje też wzruszenie, które odczuwa na wyprzedażach w sklepie (może to uzależnienie od zakupów?). Odpisuję: dopóki sprawiają przyjemność, nie są nałogiem, nałogowcy kupują „na smutno”, przymus kupowania to nie to samo co impulsywne zakupy na skutek pokusy promocji.
Rozbraja mnie, bo się nie obraża, nie jest zakochana w wizji siebie jako sklepomanki. Martwi się synem. Poznajemy się i wtedy słyszę historię, która mrozi krew w żyłach, a jednocześnie napawa nadzieją – są wśród nas osoby odporne na psychoszaleństwo. Psychoterapeutka, do której zaprowadziła swoje dziecko, po rozmowie z nim stwierdziła, że chłopiec cierpi na… sztywną osobowość (w wieku 16 lat!) i wymaga terapii. Objawy? Przywiązanie do norm moralnych, surowe zasady, a w związku z tym nierealistyczne wymagania wobec otoczenia. – Jest pani pewna? On dorasta, złości się, że świat jest zepsuty, wydaje mi się, że to rodzaj buntu wobec rzeczywistości – odpowiedziała Aneta. Bunt, oczywiście. Jednak młodzież buntuje się inaczej. Kolczyki, alkohol, narkotyki. Syn Anety nie pasował do normy buntu psychoterapeutki.
Więcej tam nie poszli. Aneta nie ma wiedzy psychologicznej, a jednak opierając się na rozsądku, wyczuła, że to raczej terapeutka ma sztywne wyobrażenia o tym, co jest normalne. – Nie ma chyba jednego rodzaju buntu, prawda? – pyta Aneta. – Obronę przeciw psychoszaleństwu znajdziemy w krytycznym myśleniu, w szukaniu i porównywaniu danych, zadawaniu pytań i sprawdzaniu wiarygodności – podpowiada dr Witkowski. Nie wierzmy w każdą „naukową” opinię, nie otaczajmy psychologii kultem. Psycholodzy mają wiedzę, mogą użyć jej, by nam pomóc, ale czy zawsze to robią?
– W jednej z brytyjskich szkół dopiero niedawno zrobiono eksperyment, który był odpowiedzią na wiedzę, którą mamy od lat: nastolatki, szczególnie chłopcy, bardzo źle funkcjonują wczesnym rankiem. W nowym roku zaplanowano więc lekcje dla dorastającej młodzieży od godziny 9 lub 10. W ciągu roku wyniki w nauce podwyższyły się o prawie 30 procent tylko z tego powodu, że uczniowie przychodzili wyspani i wypoczęci na zajęcia. Czy to nie lepsze niż wysyłanie do psychologa z powodu trudności z rannym wstawaniem? – pyta dr Witkowski. W naszym rozpsychologizowanym świecie nie robimy użytku z wiedzy, którą mamy. Zbuntujmy się, zacznijmy to robić.
Psychiatra Michel Lejoyeux radzi: