"W czasie małżeństwa byliśmy przyjaciółmi i po rozwodzie nadal się przyjaźniliśmy." O życiu w Nowym Jorku z mężem, Januszem Głowackim, opowiada pisarka Ewa Zadrzyńska-Głowacka.
Spis treści
PANI: W książce „Głowaccy. Arka na Manhattanie” oprowadza pani czytelnika po waszym mieszkaniu na czwartym piętrze budynku przy 845 West End Avenue na Manhattanie. Wszyscy znamy historie o nowojorskich mieszkaniach, w których nie mieści się fotel, bo musi się zmieścić łóżko… Tymczasem ono jest ogromne.
EWA ZADRZYŃSKA-GŁOWACKA: Może nie ogromne, ale jest duże. Na górnym Manhattanie takie budowano sto lat temu. Co ciekawe, dzisiaj moi zamożni znajomi zazdroszczą mi, bo ich duże mieszkania, które mają na własność, stały się zbyt drogie z powodu opłat. My mamy regulowany czynsz i nadal jakoś daję radę. System przeznaczania bodajże 10 proc. mieszkań na wynajem z regulowanym miejskim czynszem w zamian za ulgi podatkowe dla właścicieli domów - pozwala powstrzymywać gentryfikację, zachować różnorodny charakter miasta. W każdym razie tak było, kiedy wprowadzaliśmy się do „arki”. Teraz w Nowym Jorku wiele się zmienia. Naszym budynkiem nie zarządza już właściciel, który osobiście zdecydował, że nam je wynajmie, ale korporacja, która nie ma twarzy ani nazwiska i dla której zysk jest wartością najwyższą. Na szczęście są przepisy, które tę pogoń za zyskiem lekko hamują.
Jak państwo trafili do tego niesamowitego apartamentu?
Pewnego dnia w polskim konsulacie w Nowym Jorku poznałam Felicję Milewicz, która zrobiła w Stanach dużą karierę i przez kilka dekad pracowała w wydawnictwie Condé Nast. Mieszkała w budynku na Upper West Side i zaproponowała, że da nam znać, kiedy zwolni się jakieś mieszkanie. Po pierwsze, nie uwierzyłam, a po drugie - Zuzia chodziła do dobrej publicznej szkoły w Greenwich Village, 10 minut od naszego mieszkania w East Village. Ale kiedy dostała się do prywatnego liceum na Upper East Side, po tygodniach daremnego szukania mieszkania w pobliżu nowej szkoły przypomniałam sobie rozmowę z Felicją. Zadzwoniłam do niej i, o dziwo, bez problemu umówiła mnie i Janusza z właścicielem budynku Jakiem.
Jak się dowiadujemy z książki, to spotkanie miało bardzo teatralny charakter.
Jacques przypomniał sobie, że widział sztuki Janusza, i zaczęła się rozmowa, do której nie został dopuszczony obecny tam agent nieruchomości, który zazwyczaj ma decydujący głos w wyborze lokatorów. Jacques, nawiązując do „Polowania na karaluchy”, zaczął cytować „Makbeta”. Janusz wszedł mu w słowo i razem wyrecytowali fragment tej sztuki po angielsku. Po tym duecie atmosfera stała się wzniosła, jak to zawsze bywa, kiedy zamiast o pieniądzach rozmawia się o poezji. Jacques otworzył szufladę i wręczył nam klucze do apartamentu 4b.
Zrobiło na mnie wrażenie, że ten fragment „Makbeta” Janusz Głowacki przeczytał akurat poprzedniego dnia.
Jego fotograficzna pamięć zawsze mi bardzo imponowała. Nie tylko mnie. Miał też świetny słuch. Słabo znał angielski, ale jak pracował z tłumaczami swoich książek i dramatów, często miał lepsze pomysły na dialogi niż oni. Potem tłumacze przyznawali mu rację. Lubił też przeklinać, ale w jego ustach te przekleństwa brzmiały jakoś dowcipnie, kulturalnie. Nie były wyrazem złości, a raczej lekkiej pretensji do świata, że grzecznymi słowami nie da się go opisać.
W książce jest fascynujący fragment o pani powtarzającym się jeszcze w Polsce śnie o lataniu. O czym był ten sen, o potrzebie rozwinięcia skrzydeł, uwolnieniu?
Może… Chociaż ja nigdy nie miałam poczucia, że jestem zniewolona. Dzisiaj myślę, że dostosowywałam się do życia, które mnie spotykało, bez większych pretensji do losu. Janusz, osoba znacznie bardziej ambitna niż ja, miał też większe ambicje w stosunku do mnie. Dopingował mnie, żebym pisała. Z tego powodu wyrzucił maszynę do szycia. W latach 70., kiedy w sklepach nic nie było, dużo szyłam. Mówił: „Lepiej czytaj i pisz - nie trać czasu na szycie”. Ja miałam 22 lata. Człowiekowi się wtedy wydaje, że ma go bardzo dużo. No i szycie traktowałam jako formę relaksu. Ale jak człowiek się tak relaksuje przez kilka godzin, a jeszcze ma na głowie studia i pracę, okazuje się, że właściwie już nie ma czasu
Przez pierwsze lata w Nowym Jorku pracowała pani jako dziennikarka, m.in. dla „New York Timesa”, wydała pani w Stanach dwie książki dla dzieci o sztuce, ale w końcu zaczęła pani pracować w agencji reklamowej, a potem nawet założyła własną. Dlaczego? Janusz Głowacki miał już wtedy świetną pozycję jako dramaturg.
Rzeczywiście, całkiem nieźle wtedy zarabiał, ale na dłuższą metę potrzebowaliśmy przynajmniej jednego stałego dochodu i ubezpieczenia zdrowotnego. A jak ma się takie piękne mieszkanie, człowiekowi chce się żyć i nagle ten Nowy Jork wydał się propozycją długoterminową. Moja kariera w reklamie wydarzyła się trochę przypadkiem. Zadzwoniła koleżanka, która pracowała w agencji reklamowej. Poszukiwali menedżera na polski rynek. Pomyślałam: dlaczego nie? Janusz wtedy pisał „Antygonę w Nowym Jorku”. Mnie już nie namawiał do pisania. Dwoje pisarzy na jedną rodzinę z dzieckiem na Manhattanie to o jednego za dużo. Wydaje mi się, że gdybym była samotną kobietą, na pewno bym pisała. Ale muszę przyznać, że wymyślanie kampanii reklamowych okazało się zajęciem twórczym i opłacalnym. Płacono mi kilkaset dolarów za słowo.
Poproszę o odległe wspomnienie: jak się poznaliście?
Poznawaliśmy się dwa razy. Za pierwszym razem dużo starszy ode mnie filozof, Stanisław Cichowicz, asystent Leszka Kołakowskiego, zaprosił mnie na spacer. Byłam wtedy studentką chemii i imponowało mi, że taki mądry człowiek chce ze mną spędzić czas. Zapytał mnie w nieco staromodnej formie: „Czy pani wybrałaby się ze mną na spacer?”. Zgodziłam się. Zapowiedział, że przyjdzie ze swoim znajomym pisarzem i jego narzeczoną. I to był Janusz ze swoją ówczesną dziewczyną. Pojechaliśmy do lasu i było nadzwyczajnie. Rozmowy, spacer, zamyślony pisarz i polska piękna jesień. Wspomniałam Januszowi, że planuję zdawać na dziennikarstwo. To było nasze pierwsze spotkanie, z którego on nic nie pamiętał, a ja wszystko. A nie, jednak się mną zainteresował, bo parę miesięcy później przyjął zaproszenie na spotkanie ze studentami dziennikarstwa i był zdziwiony, że mnie tam nie było. A ja nic o tym spotkaniu nie wiedziałam.
Był zapatrzony w aktualną narzeczoną?
Tego nie jestem pewna, pokłócili się podczas tego spaceru. Ja wszystko zapamiętałam, bo doskonale wiedziałam, kim jest Janusz Głowacki. Miał już za sobą sukcesy pisarskie i filmowe. Kolejny raz poznaliśmy się, kiedy byłam już w studium dziennikarskim i zaczęłam pisać opowiadania. Naszą szkołę odwiedził ówczesny redaktor naczelny „Szpilek”, Krzysztof Teodor Toeplitz. Powiedział nam: „Jeżeli ktoś z was pisze i ma coś w szufladzie, proszę do nas przyjść ze swoimi tekstami”. I poszłam. Toeplitza akurat nie było, przyjął mnie sekretarz redakcji. Zasugerował, żebym jemu pokazała swoje teksty, ale jakoś czułam, że to nie jest dobry pomysł. Potem dowiedziałam się, że słusznie, bo znany był z niszczenia debiutantów. Poczekałam na naczelnego. Gdy się pojawił, przeczytał i bardzo mu się te moje opowiadania spodobały. Na tyle, że od razu zamówił u mnie dwa teksty. I jeszcze wybrał jedno z opowiadań do druku.
Spełnienie marzeń?
O tak, byłam szczęśliwa. Wyszłam ze „Szpilek” i pobiegłam na ulicę Wiejską opowiedzieć o tym przyjaciółce Ewie Szymańskiej (obecnie Wierzyńskiej), która pracowała w redakcji „Kultury”. Tam też pracował Janusz. I wpadłam na niego. Zapytał: „Dlaczego pani jest taka szczęśliwa?”. Trochę się krygowałam, że nie powiem, ale w końcu opowiedziałam mu, co się stało. Trzymałam te maszynopisy w ręku, więc zapytał, czy dam mu przeczytać. O niczym innym nie marzyłam. Wtedy zaprosił mnie do kawiarni Czytelnik na kawę. Czytał uważnie i nagle pyta: „Czy ja mogę tu jedno słowo zmienić?”. Nie miałam nic przeciwko. I tak się poznaliśmy. Potem były długie i wyboiste „ups and downs”, które okazały się moim życiem. „Ups” było jednak znacznie więcej.
Dlaczego zdecydowaliście się wyjechać z Polski?
Janusz nie był osobą, która by się zdecydowała na emigrację. Odegrały tu rolę przypadek i historia. W grudniu 1981 roku pojechał do Londynu na premierę swojej sztuki „Kopciuch” w Royal Court Theatre. Reżyserował debiutant Danny Boyle, później nagrodzony Oscarem za film „Slumdog. Milioner z ulicy”. Dzień przed stanem wojennym wyjechała do Londynu także moja przyjaciółka Nina Darnton, żona korespondenta „New York Timesa” w Polsce. Ja miałam do nich dołączyć lotem zaplanowanym na 13 grudnia na 8 rano. Jak wiadomo, tego dnia wprowadzono stan wojenny. Nina, osoba zdecydowana i energiczna, natychmiast podjęła decyzję, że Janusz nie wraca do Polski, tylko jedzie do Stanów. Ja miałam do niego dojechać, kiedy to będzie możliwe, lub on miał wrócić, kiedy skończy się stan wojenny. Wszystko odbyło się trochę poza nami.
Tymczasem została pani w Warszawie sama z malutką wtedy Zuzą…
W Polsce było jak w złym śnie. W domu rewizje, znajomi aresztowani, nikt z nas nie wiedział, co się wydarzy, niepokój i strach. Zostałam wyrzucona z pracy – pracowałam wtedy po raz drugi, po „Sztandarze Młodych” i „Polityce”, w „Szpilkach”. Nie przeszłam tak zwanej komisji weryfikacyjnej. Jestem wdzięczna komisji, bo gdyby nie ta decyzja może wcale nie zdecydowałabym się wyjechać. Z pozwoleniem na wyjazd nie miałam problemu, bo chętnie pozbywano się osób niewygodnych i niechętnych władzy, ale trudniej było o amerykańską wizę. W końcu po około dwóch latach razem z 3-letnią Zuzą wylądowałyśmy na lotnisku JFK w Nowym Jorku i dołączyłyśmy do Janusza.
Janusz Głowacki mówił o Nowym Jorku: „Sukces i katastrofa chodzą tu pod rękę”. Wasze początki na Manhattanie były trudne?
Zamieszkaliśmy na Washington Heights przy Hillside Avenue. We trójkę w jednym pokoju z jednym łóżkiem. Potem dość szybko przeprowadziliśmy się do nieco większego mieszkania, bo sąsiedzi się wyprowadzali i nam je zostawili. Bywało lepiej i gorzej. Ale zawsze można było na kogoś liczyć - w sąsiedztwie mieszkało sporo Polaków z solidarnościowej fali emigracji. Chyba ze 40 rodzin. W tym dość dużym, solidnym budynku mieszkanie kosztowało grosze - 250 dolarów miesięcznie.
Kiedy pani dołączyła do męża, miał już za sobą pierwsze kroki w amerykańskim środowisku literackim. Pomogła mu w tym m.in. mieszkająca w Nowym Jorku Elżbieta Czyżewska?
Z tego, co wiem, Janusz nie poznał nikogo z show-biznesu przez Elżbietę. Najbardziej pomógł mu Paul Engle, wykładowca i poeta, który był szefem Iowa Writers' Workshop i twórcą International Writing Program na Uniwersytecie Iowa. Paul doskonale znał Arthura Millera, Kurta Vonneguta i wylansował wielu pisarzy, m.in. Flannery O’Connor czy Patricię Highsmith. Taka stara, fantastyczna szkoła klasyki amerykańskiej. To przez niego poznaliśmy Millera, który Januszowi pomógł najbardziej. Wysłał sztukę „Kopciuch” do słynnego producenta teatralnego Josepha Pappa. Ten ją przeczytał i postanowił wystawić w Public Theatre. Tak zaczęła się amerykańska kariera Janusza. Elżbieta Czyżewska grała w jego sztuce „Polowanie na karaluchy”, która miała prapremierę w Woodstock. Elżbieta była bardzo dobra, dlatego tak bardzo się rozczarowała, kiedy nie dostała tej roli w produkcji nowojorskiej. Ale każdy, kto zna zasady „show-biznesu”, wie, że o obsadzie decyduje reżyser i producent. Czyżewska była fantastyczną aktorką i osobą, która nigdy nie powinna była wyjeżdżać z Polski. Intuicyjnie unikałam kontaktów z nią, bo między nią a Januszem było za dużo nieporozumień.
W Stanach wzięliście ślub, który nazywa pani ceremonią „I do, I do”. Nie było romantycznie?
Było, ale nie według tradycyjnych mieszczańskich standardów. Przede wszystkim chodziło o zieloną kartę dla mnie, bo Janusz już ją miał. Pomogła mu Barbara Nagórska, żona Bolesława Wierzbiańskiego, naczelnego „Nowego Dziennika”. To wiele zmieniło - emigranci zazwyczaj tracą energię i majątki, by zdobyć legalny status. Ale pierwszy raz mieliśmy się pobrać jeszcze w Warszawie, kiedy zdecydowaliśmy się na dziecko. Namówiła nas mama Janusza, Helena Głowacka. Uważała, że jak dziecko jest w drodze, musi być ślub.
Pisze pani o niej: „Teściowa, po której nie umiem gotować”.
Dokładnie. Poszliśmy do urzędu stanu cywilnego jeszcze w Warszawie. Chcieliśmy wziąć ślub w czerwcu, ale okazało się, że wolne terminy są tylko w maju albo w kwietniu. Ja na to, że to musi być miesiąc z literką „r” w nazwie. I jak nie ma takiego terminu, to wykluczone. Piotrek Niklewicz, który przyszedł z nami, bo miał być świadkiem, nie bardzo rozumiał, o co mi chodzi. Ale ja wiedziałam swoje. Wyszliśmy. Ostatecznie amerykański ślub odbył się w czerwcu, choć to po angielsku „June”, czyli słowo bez „r”.
Jak Janusz Głowacki się czuł w roli ojca? Państwa córka Zuza wspominała, że nie widział jej przez dwa wczesne lata życia – i to chyba dobrze, bo nie znosił małych dzieci. Ale później chyba bardzo dobrze się rozumieli?
Janusz był nadzwyczajnym ojcem. On i Zuza zawsze mieli ze sobą bardzo bliską i partnerską relację. Dbał o jej wiedzę kulturalną. Zależało mu, żeby zobaczyła wszystkie filmy Buñuela czy Felliniego. Mieli swoje wieczory z filmami – wypożyczali kasety i je oglądali. Razem chodzili po mieście, wyszukiwali literackie sytuacje. Sama uważam, że dobrze nauczyć dziecko dyscypliny, ale żadne z nas nie umiało tego zrobić. Za to zaraziliśmy Zuzię pasją. Janusz zresztą spędzał z Zuzią więcej czasu niż ja, bo pisał w domu. I pod koniec jego życia, kiedy Zuza przyjechała do Polski, też byli ze sobą blisko.
Janusz Głowacki mówił o sobie, że jest ironistą i pesymistą. Rzeczywiście był taki?
Miał mniej złudzeń. Wychowywał się w Polsce w nie najlepszych czasach. Zdawał sobie sprawę, że w życiu nic nie jest stałe, wszystko może się zmienić.
Kiedy pisze pani w książce o waszym związku, używa pani jako metafory historii perskiego dywanu, który trafił do waszego domu i nikt nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Dopiero kiedy koty go całkiem poszarpały, okazało się, jak jest cenny. Ale nie zdradza pani, dlaczego wasz związek się rozpadł.
Przyjaźniliśmy się, będąc małżeństwem, i pozostaliśmy przyjaciółmi po rozwodzie. Cały czas byliśmy w kontakcie, nieustannie mieliśmy sobie coś do powiedzenia. Nie umiem chyba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nasz związek się rozpadł, w kilku zdaniach. Możliwe, że to temat na inną książkę. A może nasz związek w ogóle się nie rozpadł, tylko wszedł w inną fazę? Powtarzam jeszcze raz: Janusz do końca był moim najlepszym przyjacielem. A poza tym bardziej od mojego życia osobistego interesuje mnie dziś kolejny odcinek mojego programu „Poezja łączy Amerykę” (Poetry Unites America), który będzie się rozgrywał w Missisipi.
Wiele osób, opowiadając o Januszu Głowackim, mówi, że zawsze był otoczony wianuszkiem kobiet. Przeszkadzało to pani?
Zawsze miałam poczucie, że ta jego rola „playboya” to nie było na serio. Że to był raczej teatr, gra, zresztą nie przypominam sobie sytuacji, w której kobiety wiszą na Januszu. (śmiech) Może wisiały na nim, kiedy mnie nie było? Obydwoje byliśmy odpowiedzialnymi rodzicami. Rozstaliśmy się, gdy nasza córka była już dorosła i to nie zmieniło jej życia znacząco. Oboje byliśmy w tym związku bardzo niezależni. Do końca życia będę tęsknić za rozmowami z Januszem, za jego poczuciem humoru i jego mądrością. Tak się cieszyłam, kiedy mnie odwiedzał w ostatnich latach życia. Był najlepszym byłym mężem na świecie.
Wyświetl ten post na Instagramie
Śmierć Janusza Głowackiego opłakiwałyście wspólnie: pani, Zuza i jego druga żona Olena. A Zuza nazwała was nawet kręgiem czarownic. Zbliżało was to, że kochałyście tego samego mężczyznę?
Bardzo. Poznałam Olenę już po śmierci Janusza, gdy tu przyjechałam. Ale Zuzia zna ją dłużej i są blisko. Żałuję, że nie widziałam ich wspólnego przedstawienia o Wertyńskim i tego spektaklu o dzieciństwie Oleny: „Podwórko - świat”. Jesteśmy cały czas w kontakcie. Myślę o Olenie szczególnie teraz, bo przecież pochodzi z Kijowa i ta wojna jest dla niej strasznym doświadczeniem. Cieszę się, że będę miała okazję niedługo zobaczyć jej koncert.
Nazwała pani wasze mieszkanie Arką na Manhattanie. Arka to miejsce, w którym przechowuje się coś cennego…
Nawet coś bardzo cennego. Bez arki Noego nie byłoby życia na Ziemi. W Arce na Manhattanie przechowywane są materialne i niematerialne ślady naszego życia. Wiele obrazów i grafik jest umieszczonych w miejscach wybranych przez Janusza. Miał oko artysty. Mały kawałek tego perskiego dywanu umieściłam w ramce i powiesiłam w salonie sama. Opisałam to mieszkanie i dzięki temu zostanie zachowane w formie, w jakiej teraz istnieje. Dalej, zobaczymy. Kilka dni przed moim wyjazdem do Polski sąsiadowi z góry pękła rura i zalało ściany jadalni. Po powrocie czeka mnie remont. Łatanie Arki, żeby nie poszła na dno.
JANUSZ GŁOWACKI - (1938–2017) Prozaik, dramaturg, scenarzysta. Jego sztuki teatralne: „Kopciuch”, „Fortynbras się upił”, „Antygona w Nowym Jorku”, „Polowanie na karaluchy”, „Czwarta siostra”, są wystawiane na całym świecie. Napisał scenariusze do filmów: „Polowanie na muchy”, „Trzeba zabić tę miłość” i „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Był współautorem scenariuszy filmów „Rejs” i „Zimna wojna”. Jego książki, m.in. „Z głowy”, „Ostatni cieć”, „Good night, Dżersi” przetłumaczono na wiele języków. W 1981 roku, po wybuchu stanu wojennego, został za granicą i zamieszkał w Nowym Jorku. Tam wykładał na amerykańskich uniwersytetach. Pod koniec życia mieszkał w Warszawie.
EWA ZADRZYŃSKA-GŁOWACKA - Dziennikarka, reżyserka, pisarka. W 1984 r. wyemigrowała do USA i zamieszkała z mężem Januszem Głowackim w Nowym Jorku. Jej artykuły ukazały się w „New York Timesie” i „San Francisco Chronicle”. Od 2006 r. realizowała w Polsce program „Poezja łączy ludzi”. Teraz realizuje podobny w USA dla telewizji PBS.